Łukasz Warzecha dla Faktu: Duda między młotem a kowadłem

Po serii zadziwiająco ostrych, emocjonalnych wypowiedzi Andrzeja Dudy o sędziach trudno mieć wątpliwości, co prezydent pocznie z ustawą dyscyplinującą, która właśnie trafia do niego na biurko po obaleniu przez Sejm senackiego weta. Dodatkowo do zamieszania dołożyły się właśnie Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy.

Wkroczyliśmy w etap sądowniczej jazdy bez trzymanki i jest tylko kwestią tygodni, gdy realne szkody zaczną ponosić zwykli ludzie, których awantury państwa Gersdorf, Ziobry, Kaczyńskiego, Przyłębskiej, Budki i Żurka mało obchodzą. Dlaczego prezydent zachowuje się w tej sprawie tak, jak się zachowuje? Dlaczego jest po prostu jednym z uczestników karczemnej bitki zamiast stać się rozjemcą? Przecież w lipcu 2017, zgłaszając prezydenckie weto, potrafił dość stanowczo przeciwstawić się pomysłom Zbigniewa Ziobry na urządzenie Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego. Z punktu widzenia opozycji oczywiście nie wystarczająco stanowczo, ale z punktu widzenia obozu władzy – zdecydowanie. Jedna z hipotez łączy obecne zachowanie prezydenta z chęcią zaskarbienia sobie przychylności PiS na czas kampanii prezydenckiej. Niektórzy są skłonni twierdzić, że gdyby Andrzej Duda zachował się inaczej, Prawo i Sprawiedliwość wystawiłoby kogo innego. Bo przecież formalnie prezydent nadal swojego startu w wyborach nie ogłosił. Choć pewnie zrobi to rychło, jako że niedługo termin wyborów prezydenckich powinien oznajmić marszałek Sejmu. To jednak mało prawdopodobne wyjaśnienie. Przede wszystkim dlatego, że wybory prezydenckie mają dla PiS przeogromną wagę – to być lub nie być dotychczasowego układu władzy. PiS oczywiście zachowałby większość w Sejmie, gdyby Andrzej Duda przegrał, ale nie miałby już szans na odbicie Senatu, a przede wszystkim – będąc bardzo daleko od sejmowej większości trzech piątych (276 miejsc), niezbędnej do przełamania weta głowy państwa – mógłby już tylko zarządzać, nie rządzić. Opozycja poprzez prezydenta byłaby w stanie zablokować każdą ustawę. W tej sytuacji mielibyśmy pat i klincz oraz prawdopodobne wcześniejsze wybory z bardzo niepewnym dla PiS wynikiem. Gdyby zaś PiS chciało Andrzeja Dudę ukarać za „niesubordynację”, czyli na przykład za zawetowanie ustawy dyscyplinującej, wspierając go jedynie na pół gwizdka w kampanii – ryzykuje jego przegraną, która byłaby w tej sytuacji klęską nie samego Dudy, ale całego obozu politycznego. Zmiana kandydata także nie wchodzi w grę – jest na to o wiele za późno i byłoby niesamowicie trudno wytłumaczyć taką decyzję wyborcom. Nie widać zresztą innej kandydatury, może poza Beatą Szydło, której rozpoznawalność i dla której sympatia są wciąż bardzo wysokie. Ale zmieniając kandydata PiS dałby opozycji gigantyczny zapas amunicji. Co więc motywuje prezydenta w jego antysędziowskim kursie? Są dwie możliwości. Pierwsza, dość prawdopodobna – że to zaplanowana strategia przyciągania twardego elektoratu, obliczona na wygraną w pierwszej turze. Być może ton zostanie złagodzony bliżej daty wyborów, choć wziąwszy pod uwagę, że sprawa jest – jak to mówią policjanci – rozwojowa, także na poziomie UE, trudno będzie prezydentowi przyjąć inny kurs w ciągu najbliższych miesięcy. Druga możliwość – że to wypadkowa nie do końca przemyślanych działań niektórych frakcji obozu władzy i autentycznych emocji prezydenta. Tak czy owak, prezydent w tym przypadku abdykował ze swojej naturalnej i pożądanej funkcji arbitra w poważnym sporze. W maju może mu to przysporzyć problemów. Nie dlatego, żeby ludzie szczególnie martwili się losem sędziów, ale dlatego, że znaczna ich część czego innego oczekuje od głowy państwa.

FAKT.PL

Więcej postów