Make life Tusker!

Donald Tusk w swoim europamiętniku jest totalnie on fire. Po Trumpie jeździ jak po burej suce, tnie go każdym słowem niby brzytwą ostrą jak świętej pamięci Józef Oleksy.

Z Obamą tak się dogaduje, że czytelnik ma wrażenie, że zaraz zrzucą z siebie ubrania i będą uprawiać gorący seks w gabinecie owalnym.

No dobra, musiałem podkoloryzować. Ziemowit Szczerek recenzuje „Szczerze” – europamiętniki Donalda Tuska.

Szanowni rodacy i wy, którzy nie podzielacie tej tożsamości, a wywodzicie dobro i piękno z innych niż polskość źródeł! Dużo ostatnio mówi się o Szczerze – książce autorstwa obiecującego autora Donalda Tuska (jeszcze usłyszycie o tym nazwisku, warto je zapamiętać!). Książka ta to rzecz interesująca, z zaskakującym przyznać trzeba i niebanalnym plot twistem wychodzącym nie tylko poza akcję, ale i poza książkę. Uważny czytelnik w pewnym momencie bowiem orientuje się, robiąc wielkie oczy, że to, co trzyma w ręku, to nie książka, a folder reklamowy.

Jest to, przyznać trzeba, wyjątkowy folder reklamowy: liczący cegłę stron, oprawiony w twarde okładki i utrzymany w formie pamiętnika. Właściwie można by uznać, że jego metaforma ociera się on o happening artystyczny. Czytając myślałem na przykład, że mógłby to spokojnie wydać Ha!Art w czasie, gdy mocno eksperymentował i wypuszczał poezję generowaną komputerowo czy tłumaczenie Króla Ubu przez Google Translate.

No, ale pomijając frapującą formę tego folderu nie wolno zapomnieć, że to jednak folder reklamowy, więc kogoś musi reklamować. Tutaj już niespodzianek nie ma.

Donald Tusk, były już król Europy i były premier Polski, który – jak niegdyś Henryk Walezy – opuścił tonący okręt, czym przyspieszył jego utonięcie, nie mógł zmarnować okazji do przypomnienia nam, że był co dopiero najbardziej wpływowym Polakiem w dziejach najnowszych. No bo czego by nie mówić: królowanie Europie to jednak nie w kij dmuchał. I kontakty się wyrabia. Duda czy inny Kaczyński to mogą sobie co najwyżej poskrobać w drzwi wielkich tego świata. Ci może nawet czasem z musu czy łaski im otworzą, czując przy tym, jak radośnie puchną z poczucia wewnętrznego piękna moralnego, bo przecież w pierwszym odruchu człowiek ma ochotę tych pisowskich cymbałów po prostu otoczyć murem i odizolować, a całą tę Polskę razem z nimi. No ale wiadomo – nie da się zrobić omletu nie rozbijając jajek, jak to mawiają bogacze z serialu Sukcesja.

A Tusk – proszę bardzo. Inna Polska! Koncyliacyjny, dialogowy, na pozycji wysuniętej na czoło. I z Macronem pogada kiedy zechce, i z Merkel po ziomalsku, w ogóle o Unii decyduje razem z tą dwójką, ba, nawet zdarza się, że zamknie ich w pokoju i nie wypuści, zanim się nie dogadają z takim Tsiprasem od Grexitu i nie uratują Unii. No i kto w takiej sytuacji jest prawdziwym zbawcą Europy, a nie tylko królem? Tak, tak – ten, który ich zamknął. Nikt inny, tylko nasz Donald. Drugi papież – Polak.

A Tusk jest w ramach swojej prezydencji totalnie on fire, niby Tom Cruise, gdy w Tropic Thunder grał Lesa Grossmana. Po Trumpie, jak wynika z jego folderu Szczerze, jeździ jak po burej suce, opieprza go warcząc mu dyplomatycznie w twarz, a co drugim słowem tnie niby brzytwą ostrą jak świętej pamięci Józef Oleksy.

Z Obamą tak się Tusk wspaniale rozumie, że czytelnik ma wrażenie, że już na następnej stronie rzucą się na siebie, zdzierając z siebie ubrania, i będą uprawiać gorący seks w gabinecie owalnym, z cygarami i całym tym BDSM-em, który jakoś mi się z tym wnętrzem konotuje. Z Erdoganem próbuje się kiwać jak na boisku ze Schetem. Z May czy Johnsonem gada tak szczerze, jakby co piątek walili pinty w pubie na rogu, a w weekendy latali po taniości do miast Europy Środkowej rzygać do fontann i podrywać aborygenów i aborygenki o żeńskich końcówkach.

No ale niestety! Żeby to jakkolwiek zabrzmiało, musiałem tu nakoloryzować. Napisać o tym seksie i pubach, żeby dodać trochę życia do tych Tuskowych wątków. Bo Tusk napisał swój pamiętnik tak, jakby starał się opowiedzieć kawał na zwale po jakimś ostro trzepiącym euforyku. Są to rzeczy potencjalnie fascynujące – przecież to kuchnia największej polityki świata – ale sam autor folderu reklamującego Donalda Tuska pt. Szczerze nie kwapi się do przedstawiania ich w inny sposób, niż używając rotująco kilku czasowników i rzeczowników typu „uśmiechnąłem się”, „porozmawiałem”, „wezwałem do dialogu”, „nic nie powiedziałem”, „poleciałem samolotem”, „zostało mi kilka godzin, więc pobiegałem po parku, a potem poszedłem do galerii, gdzie wisiały niesamowicie piękne obrazy, które są zjawiskowe”.

Najbardziej dramatyczną z przygód Tuska wydaje się ta, jak kupował buty do biegania i sprzedawca zapytał go ile waży. Albo jak w hotelu w Japonii niespodziewanie spotkał van Rompuya. Co za dziwny świat! Wchodzi Tusk do hotelu – a tam Van Rompuy!

Gdyby to Tusk szedł z samym Aragornem, krasnoludami i Frodem przez Śródziemie do Mordoru, to opisałby to następująco: „Szedłem lasem, potem łąką. Zastanawiałem się, jak przekonać króla Rohanu do utrzymania sankcji przeciw Mordorowi. Powtarzałem: najważniejszy jest dialog. Przeżyłem w międzyczasie sporo przygód. Wszystkie polegały na walce z wrogami. Poza tym co rano starałem się biegać. W Mrocznej Puszczy zbluzgali mnie dwaj orkowie. Czułem się taki bezsilny. Potem poszedłem do galerii sztuki. Zgromadzone obrazy zmusiły mnie do refleksji, bo były bardzo piękne. W końcu doszedłem do wulkanu i wrzuciłem pierścień do środka. Zadzwonił Aragorn z gratulacjami. Czas wracać do domu”.

W folderze Szczerze poza wielkimi tego świata występuje również sporo postaci pobocznych: wesoły i pocieszny Grasiu odmalowany w stylu Sancho Pansy albo Piętaszka oraz zestaw znanych absolwentom historii sztuki malarzy wiszących w wielkich galeriach, przed których obrazami Donald Tusk medytuje, gdy akurat nie gnoi Trumpa albo nie mizia się z Obamą. Efekty tych medytacji niespecjalnie rzucają czytelnika na kolana, bo ograniczają się do opisu stanów wewnętrznych Donalda Tuska w stylu „byłem zachwycony” albo „wspaniałe”.

No ale rany boskie! Nie mogę przecież ot tak założyć, że nasz wrażliwy Donek naprawdę jest tym, kto przemawia do nas ze stron Szczerze. Czyli aspirującym do wyższej kultury pretensjuszem z grodzonego osiedla, posługującym się cytatami z Ciorana zamiast własnych myśli, który na temat swego życia wewnętrznego jest w stanie powiedzieć tyle, co przeciętny nastoletni emociak: że z natury jest melancholijny i że gdy słucha depresyjnej muzyki to się czuje lepiej.

Wiem przecież, że Tusk potrafi więcej, lepiej i błyskotliwiej. Słucham przecież jego wypowiedzi i czytam jego wywiady. Ten pamiętnikoidalny folder reklamowy natomiast jest o wiele bardziej pretensjonalny i banalny niż jakakolwiek wypowiedź Tuska-polityka. No ale cóż – nie wiem, jaki facet jest prywatnie, czasem tak bywa, że gdy ktoś, kto – powiedzmy – potrafi składnie i błyskotliwie mówić, zabiera się za pisanie, to wychodzi z tego Szczerze.

Hm. A może naprawdę jest to folder?

Tusk nie mógł przecież tak po prostu zrobić sobie grupowego zdjęcia z tymi wszystkimi szefami państw, strongmenami i twórcami wielkiej historii, żeby powiesić sobie nad łóżkiem i odczuwać satysfakcję, że przez chwilę był najbardziej wpływowym Polakiem w dziejach najnowszych. No i przede wszystkim po to, żeby kolportować je pośród społeczeństwa i za jego pomocą budować swoją pozycję społeczną. Zresztą – co tam widać na takim zdjęciu. Że stoi chłop i się uśmiecha.

Musiał więc Tusk przekazać jakoś światu to, ile znaczy. W sposób prosty, przystępny i czytelny. Jak informacja handlowa. McDonald’s za pomocą swoich korporacyjnych informacji kierowanych do konsumentów próbuje ich przekonać w prosty sposób, że jego żarcie jest niedrogie, nie trzeba na nie czekać, smakuje nieźle i wcale nie jest tak niezdrowe, jak wszyscy mówią, a czasem nawet można dostać jabłko od lokalnego sadownika. Media Markt – że jest tak tani, że nawet nie ma kasy na jakieś specjalnie wyrafinowane reklamy. I tak dalej.

Tusk chciał zrobić to samo. Wyprodukował więc prosty, przystępny pamiętnik, w którym opisał wszystkie ważniejsze wątki swojej pracy na szczycie UE. Zwrotne punkty europejskich historii ostatnich lat, największe jej postacie.

Tylko że zamiast lapidarnego i czytelnego Juliusza Cezara, Tuskowi wyszło coś, czego czytać się nie da. Bo kogo wciągnie pamiętnik z najważniejszych choćby wydarzeń historycznych widzianych od kuchni, jeśli jedyne, co można się z nich dowiedzieć, to że Tusk „czuł się bezsilny” (jak w przypadku zamachów terrorystycznych na „Charlie Hebdo” czy ten na Weinachstsmarktcie w Niemczech), czy że zgromadzonych „wzywał do porozumienia” (jak w przypadku Brexitu czy negocjacji z Grecją).

Mi udało się przebrnąć przez tę doskonale nudną i czasem pretensjonalną całość tylko po to, żeby spróbować – najczęściej między wierszami – dostrzec coś, co pozwoliłoby mi zrozumieć rzadko opisywane w prasie osobiste relacje między Macronem i Merkel czy między Orbanem a Erdoganem. Ale to jest jak jedzenie langustynek: człowiek się musi namęczyć przy obieraniu tych skorupek, sparzyć łapy, zapaćkać, a wszystko tylko po to, żeby dobrać się do tych odrobinek mięska, które nie dość, że jest mdłe, to jeszcze jest go mało. Pytacie, czemu uchodzi to męczenie trupów langustynek za coś bardziej wyrafinowanego niż jedzenie kiełbasy? Odpowiedź mają głównie aspirujący do wyrafinowania.

Ale jako że Tusk budzi moją intuicyjną sympatię, bo taki ma sposób na funkcjonowanie w polityce i w społeczeństwie, że umie tę sympatię budzić, to jakoś nie bardzo mam ochotę zostawić całą tę jego historię wyłącznie zjechaną z góry do dołu i obśmianą. Tak samo, jak nie miałbym ochoty kopnąć uroczego kotka: niby wiem, że ten jego urok to wyłącznie maskarada kryjąca biomechanizm, który, jak każdy inny, chce po prostu przetrwać. Ale jednak czuję tę sympatię i co poradzę? Nadstawże się więc, Donaldzie, podrapię za uszkiem.

Książka Tuska, cóż, naprawdę pokazuje (a raczej pokazywałaby, gdyby Tusk nie napisał jej w stylu pretensjonalno-nijakim), że tylko tuskowata Polska ma szansę osiągnąć cokolwiek w Europie. Że jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, to tylko próbując grać na Europę, grupowo i koncyliacyjnie, mamy szansę na umocnienie swojej pozycji w świecie. Jednocześnie u siebie, na polskim podwórku, budować pozycję ekonomiczno-społeczną ludzi – choć z tym akurat za rządów PO było fatalnie.

Po raz kolejny można się przekonać, że najmądrzejsze, w co może grać kraj umieszczony między Niemcami a Rosją, to cywilizowana, demokratyczna europejska wspólnota. Ta sama, która te Niemcy z jednej strony rozbraja, a z drugiej wykorzystuje do budowania własnej siły. Ta, za pomocą której można powstrzymywać Rosję od wywijania numerów, które ta wywijać lubi. Tymczasem polska pisowska robi wszystko, żeby nas z tej maszyny wysadzić, wsadzić jej kij w szprychy – tylko po to, żeby ugrać swój marny, partyjny zysk.

Słowem – Tusk na arenie europejskiej jest politykiem dobrym. Tak dobrym, jak zła jest jego książka. Make Life Tusker można nawet powiedzieć. Czemu nie. Gdyby wszyscy, którzy Europą rządzą, myśleli i działali jak Tusk, naprawdę mocno koncentrując się na obronie liberalnej demokracji i wartości, które z Zachodu czynią Zachód – uniknęlibyśmy naprawdę wielu problemów, które kołyszą dzisiaj Unią jak nowy Wiedźmin cierpliwością fanów.

Tusk wzmaga się pisarsko głównie wtedy, gdy opisuje pieniackie i rzeczywiście głupawe ruchy PiS, którego główny pomysł na politykę europejską to zrobić kupę na głowę tym, których nie lubi, albo tym, których nie rozumie. A następnie umocnić i ukonstytuować tę kupę za pomocą obrażania się na wszystkich, którzy nie chcą zrozumieć, że ta kupa to polska racja stanu.

W tych rzadkich chwilach w Tusku-pisarzu wzbiera życie. Pozwala nam po raz kolejny uświadomić sobie, że pisowska Polska w Unii Europejskiej jest postrzegana jako wściekły, lecz nieco głupawy frustrat, który wie, że nie osiągnie niczego idąc drogą, którą idzie, ale zamiast zwalniać – przyspiesza.

No ale to już wiemy od dawna. Co gorsza przyzwyczajamy się już do tej myśli, a nawet przestajemy się powoli nią przejmować, wpadając w fatalistyczny nastrój i rechocząc jak Zorba z kolejnych „pięknych katastrof”. I dobrze sobie o tym czasem przypomnieć, choćby włączając TVN albo, hehe, czytając któryś z moich felietonów z okresu, w którym histeryzowałem bardziej niż zwykle.

Można też, owszem, sięgnąć po ten folder euroreklamowy o ciężarze przeciętnego pustaka. No ale jeśli to naprawdę folder reklamowy – to dlaczego trzeba za niego płacić? I to prawie pięć dych? To aż taki hard liberalizm chciałby nam Tusk wprowadzić?

Żart, żart.

ZIEMOWIT SZCZEREK

Więcej postów