– Oni [Zachód] chcieliby, żeby Ukraina wygrała w taki sposób, aby Rosja nie przegrała. Myślą, że to byłaby porażka, której konsekwencje byłyby nieprzewidywalne. Uważam, że to nie działa w taki sposób. Aby Ukraina wygrała, musimy otrzymać wszystko, czym odnosi się zwycięstwo – powiedział ostatnio w rozmowie z dziennikarzami prezydent Ukrainy.
To nie pierwszy raz, kiedy Wołodymyr Zełenski czyni wyrzuty zachodnim partnerom, że dostarczają zbyt mało uzbrojenia albo że robią to zbyt opieszale. Zachód konsekwentnie postępuje w ten sposób nie dlatego, że jest złośliwy albo nie rozumie, co się dzieje, tylko dlatego, że definiuje swój interes strategiczny inaczej niż Zełenski.
Ukraiński prezydent i rządzące elity państwa chcą całkowicie wyprzeć Rosję ze swojego terytorium i doprowadzić do jej porażki na polu bitwy.
Cel Zachodu jest z kolei taki, jak przedstawił to Zełenski: pomóc obronić się Ukrainie, ale nie doprowadzić do porażki Rosji (inne stanowisko ma w tej kwestii Polska). Z punktu widzenia Waszyngtonu polityka wobec Ukrainy jest bowiem funkcją polityki wobec Rosji. Jest tak z jednego ważnego powodu.
Amerykanów najbardziej interesuje broń atomowa
Od czasu, kiedy USA i ZSRR posiadają broń atomową, z punktu widzenia Waszyngtonu nie ma ważniejszego tematu w stosunkach dwustronnych niż kwestie nuklearne.
W czasie zimnej wojny Amerykanie i Sowieci toczyli ze sobą wiele tzw. wojen zastępczych, ale nigdy nie dochodziło do bezpośredniego starcia. Obie strony obawiały się bowiem, że podobna eskalacja mogłaby doprowadzić (nawet przypadkowo) do użycia broni atomowej. Nie bez powodu za najpoważniejszy kryzys tamtych czasów uważa się kryzys kubański, kiedy świat stanął na krawędzi starcia atomowego.
W latach 60. Amerykanie i Sowieci zaczęli rozmowy na temat ograniczania arsenałów nuklearnych i zakazu przeprowadzania testów. Wynikiem była seria traktatów (SALT, START), które co prawda nie wyeliminowały broni atomowej, ale praca nad nimi pozwalała podtrzymywać regularny kontakt między wrogimi mocarstwami i na bieżąco komunikować swoje interesy. Lektura dokumentów administracji Nixona, Forda czy Cartera nie pozostawia wątpliwości, że kwestia broni atomowej i jej wpływu na dwustronne relacje zajmowała bardzo ważne miejsce w myśleniu ówczesnych decydentów amerykańskich.
Kiedy upadał Związek Radziecki, głównym zmartwieniem Amerykanów było bezpieczeństwo rosyjskiej broni atomowej. Waszyngton chciał mieć pewność, że nie dostanie się ona w niepowołane ręce i że kolejne władze na Kremlu będą kontynuowały atomową wstrzemięźliwość z czasów ZSRR. Podobnie było zresztą, kiedy w Moskwie dokonywał się pucz Janajewa, kiedy Rosją wstrząsały inne kryzysy lat 90. i kiedy Ukraina została zmuszona do przekazania Moskwie broni atomowej, która znajdowała się na jej terytorium.
W znakomitej książce „Not One Inch” („Ani kroku dalej”) amerykańska badaczka Mary E. Sarotte opisuje, że administracje George’a H.W. Busha i Billa Clintona chciały mieć pewność, że po pierwsze, Rosja nie użyje broni atomowej i po drugie, że będzie ona bezpiecznie przechowywana.
Decydenci w Waszyngtonie zdawali sobie bowiem sprawę, że rosyjska broń atomowa może potencjalnie dosięgnąć terytorium Stanów Zjednoczonych. A ponadto, że Rosja pogrążona w chaosie to Rosja nieprzewidywalna, a co za tym idzie potencjalnie niebezpieczna dla USA i ich interesów.
Amerykanie nie przestali martwić się bronią atomową
Te parametry są dziś tak samo istotne dla Amerykanów, jak były podczas zimnej wojny i w latach 90. USA dążą dziś do możliwie dużego osłabienia Rosji, co już na początku wojny wyraził sekretarz obrony Lloyd Austin, ale nie zamierzają jej przypierać do muru.
Waszyngton wie, że rosyjska doktryna atomowa zakłada użycie najpotężniejszej broni tylko w odpowiedzi na atak bronią masowego rażenia albo w odpowiedzi na atak konwencjonalny, jeżeli zagraża on przetrwaniu państwa. Niemniej administracja Bidena poważnie traktuje wszelkie ostrzeżenia płynące z Kremla. O tym, że sytuacja jest poważna, mogą świadczyć słowa sekretarza stanu Antony’ego Blinkena, który w lutym ub.r. publicznie dziękował Chinom i Indiom za to, że pomogły odwieść Władimira Putina od zamiaru użycia taktycznej broni atomowej.
Nawet jeżeli prawdopodobieństwo jej użycia było niskie, sam fakt, że Blinken postanowił powiedzieć o tym publicznie, świadczy, że kwestię tę USA traktują priorytetowo.
Wołodymyr Zełenski ma w tej wojnie swoje interesy, które nie pokrywają się całkowicie z interesami Stanów Zjednoczonych. Z racji swojego położenia, swojej potęgi i rozległości interesów Amerykanie myślą bardziej długofalowo niż władze Ukrainy, a ich polityka wobec Kijowa jest funkcją strategii obranej w stosunku do Rosji. I to się nie zmieni.
Żródło: onet.pl