Niebezpieczne ulice, prześladowania chrześcijan, zaciskająca się pętla politycznej poprawności, wzrost popularności skrajnych i prorosyjskich ugrupowań – to wszystko efekty jednego roku rządów kanclerz Angeli Merkel. Polityka otwartych dla islamskich imigrantów drzwi rodzi tylko zatrute owoce.
Po roku masowej i przez wielką część tego czasu niczym nieograniczonej imigracji Angela Merkel przyznała: „Niemcy popełnili błąd”. Sama jednak nie poczuwa się do odpowiedzialności, tę przerzucając przede wszystkim na rządy Gerharda Schrödera. Zdaniem obecnej kanclerz, już wtedy należało pomagać niestabilnym państwom Bliskiego Wschodu i Afryki, a jeżeli tak się nie stało, to ona przecież nie ma z tym nic wspólnego. Merkel i cały jej obóz polityczny nie chcą powiedzieć wprost, że dostrzegają ogromne i zupełnie oczywiste problemy, jakie rodzi imigracja.
Nie chodzi o pieniądze, ale o integrację
Tymczasem nie chodzi o to, czy niemieckie państwo jest w stanie zatrudnić tysiące dodatkowych urzędników i wypłacać ogromne świadczenia socjalne bezrobotnym przybyszom. Merkel obiecała w ubiegłym roku, że Niemcy dadzą radę (Wir schaffen das) – i pod tym względem, oczywiście, radę dali. Owszem, na ulicach jest więcej gwałtów, kradzieży i napadów; do kraju napłynęli radykałowie dokonujący niekiedy zamachów. Mimo wszystko jednak – udało się. Pieniądze się znalazły, imigranci mają mieszkania i żywność, państwo funkcjonuje dalej. Jak powiedział Frank-Jürgen Weise, szef Federalnego Urzędu ds. Migracji i Uchodźców, w tym roku do kraju przybędzie około 300 tysięcy osób. To blisko trzy, cztery razy mniej niż rok wcześniej. Z tą liczbą, zapewnił Weise, Niemcy z pewnością znowu sobie poradzą. To znaczy: zatrudnią urzędników, dadzą mieszkania, jedzenie, pieniądze… To jednak nie jest żadne osiągnięcie. Wir schaffen das w wykonaniu Merkel sprawdza się tylko na najbardziej płytkim poziomie. Prawdziwym wyzwaniem jest integracja przyjętych imigrantów. Integracja, która po prostu nie może się udać. Doskonale wiedzą o tym wszyscy trzeźwo myślący politycy, ale głośno w CDU czy SPD niemal nikt tego nie mówi. Nic dziwnego: przecież oznaczałoby to konieczność przyznania, że nie tylko prowadzona dotąd polityka była zła, ale że jest ona kontynuowana. Bo tak naprawdę niewiele uległo zmianie.
Islam będzie dominował nad chrześcijaństwem
Owszem, drzwi jeszcze przed rokiem szeroko otwarte zostały nieco przymknięte, ale nikt chyba nie uzna, że tegoroczny szacowany napływ w postaci 300 tysięcy przeważnie islamskich uchodźców to mało. Przeciwnie – oznacza wciąż ogromną rzeszę ludzi pochodzących z całkowicie innego świata. W bogatych Niemczech nie jest sztuką dać im dach nad głową i jedzenie; sztuką jest sprawić, by żyjąc w nowej ojczyźnie nie sprawiali problemów. Co więcej, jeżeli napływ islamskich imigrantów utrzyma się na dotychczasowym poziomie, to w ciągu zaledwie 10 lat do Niemiec przyjadą, dwa, trzy miliony nowych wyznawców Allaha. A przecież, według cytowanego Weisa, dla instytucji państwa jest to poziom zupełnie bezpieczny, więc rządom może zabraknąć woli, by mu przeciwdziałać. Imigranci dzięki zasiłkom nawet bez pracy będą w stanie założyć rodziny (także wśród często bezrobotnych Turków dzietność jest bardzo wysoka). W połączeniu z błyskawicznie postępującą dechrystianizacją oznacza to, że nie należy pytać, czy praktykujący muzułmanie przewyższą liczebnie praktykujących chrześcijan, ale kiedy to się stanie. RFN ma szansę stać się najbardziej zislamizowanym krajem Unii Europejskiej. Już kilka lat temu z brutalną szczerością podobny rozwój wypadków przedstawiał Walter Laqueur w „Ostatnich dniach Europy” – ale nawet on nie przewidział tego, co zrobić może kanclerz Merkel.
Niemcy nie uczą się na błędach
Muzułmanów przecież nie da się zintegrować. Doskonale pokazał to przykład Turków, co jednak Niemców niczego nie nauczyło. Próby ich integracji (bo o asymilacji już nikt nawet nie mówi) są od wielu lat bezskuteczne. Część niemieckich Turków mieszka w RFN już kilkadziesiąt lat. Teraz w dorosłość wkracza trzecie pokolenie imigrantów znad Bosforu, jednak statystyki są nieubłagane: rzadziej od miejscowych pracują, mają problemy z nowym językiem, nie mają niemieckich znajomych, coraz częściej ulegają wpływom fundamentalistycznego islamu. A przecież przyjeżdżali do RFN do pracy, nie po zasiłki, tak jak dzisiejszy imigranci; co więcej w ich ojczystym kraju ekstremizm miał zdecydowanie mniejszą siłę niż dzisiaj ma w Syrii, Afganistanie czy Pakistanie, skąd napływają nowi migranci. Choć projekt integracji grupy teoretycznie łatwiejszej zawiódł na całej linii, to niemieckie elity polityczne i medialne wciąż są pełne frazesów o konieczności integracji nowych przybyszów. To kompletny absurd, ale w niemieckiej demokracji nikt nie troszczy się o to, co będzie za 20 lat – a najmniej chyba kanclerz Merkel. Przetrwać do kolejnych wyborów i wybory te wygrać – to absolutny szczyt politycznych ambicji. Cnota długomyślności po prostu zaginęła.
Uchodźcy nie będą nawet pracować
Co ciekawe, według najnowszych prognoz nie spełni się nawet nadzieja na dostarczenie niemieckiemu rynkowi rąk do pracy. – Większość uchodźców będzie otrzymywać więcej świadczeń niż płacić podatków, także po integracji na rynek pracy. Tego, że Niemcy ostatecznie odniosą gospodarczą korzyść [z uchodźców] nie należy oczekiwać – mówi wprost cytowany przez największe niemieckie dzienniki Clemens Fuest, szef prominentnego Instytuti Ifo. Chociaż kanclerz Merkel zaczęła ostatnio wzywać krajowe firmy do zatrudniania uchodźców i wsparcia ich integracji, to apele te nie mają żadnych realnych podstaw. Przedstawione niedawno na łamach dziennika „Die Welt” dane dotyczące uchodźców z lat 1990-2010 pokazują to zupełnie jasno. Choć lwia część przybyszów w tym okresie pochodziła z byłej Jugosławii, a zatem regionu kulturowo Niemcom znacznie bliższego, to ludzie ci nie garną się do pracy. Bezrobocie wśród nich jest aż czterokrotnie większe niż wśród rodowitych Niemców oraz ponad dwukrotnie większe niż pośród tych przybyszów, którzy nie wnosili o azyl. Co więcej, z pracy rezygnują nie tylko kobiety, ale także… co piąty mężczyzna. W przypadku nowych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki może być tylko gorzej. Przyznaje to zresztą cytowany już Weise, mówiąc, że choć 70 procent nowych uchodźców jest zdolnych do pracy, to większość bardzo długo będzie wyłącznie obciążeniem dla systemu socjalnego.
Rozwój sceny politycznej w Niemczech może odbić się źle na Polsce
O ile nawet niemieccy wyborcy w przyszłorocznym głosowaniu pokażą rządowi CDU/CSU żółtą kartkę i wzmocnią kosztem chadecji inne siły polityczne, to nas, Polaków, bynajmniej nie powinno to cieszyć. Żadną zmianą nie jest przecież jeszcze bardziej proimigrancka, socjalistyczna SPD. Z kolei wzmocnienie Alternatywy dla Niemiec (AfD) czy Lewicy, chociaż może wpłynąć na zatrzymanie napływu uchodźców, zrodzi zupełnie nowe problemy. Obie te partie jeszcze niedawno cieszyły się marginalną w zasadzie popularnością. AfD przed wybuchem kryzysu imigracyjnego nie miała większego znaczenia. Teraz w całym kraju jest trzecią lub co najmniej czwartą siłą, a w niektórych landach na wschodzie zaczyna wysuwać się na prowadzenie. Wzrasta też pozycja postkomunistycznej Lewicy, która mimo otwarcie socjalistycznego charakteru na ogół dość krytycznie podchodzi do polityki imigracyjnej kanclerz, znajdując dzięki temu poparcie wśród niezadowolonego z obecnej sytuacji robotniczego elektoratu. Oba ugrupowania są jednocześnie zupełnie wyraźnie prorosyjskie i antynatowskie. Choć cieszyć może ostra krytyka patologii Unii Europejskiej przedstawiana zwłaszcza przez Alternatywę, to proponowany przez tę partię powrót do koncertu mocarstw z aktywnym udziałem Rosji w polityce Europy jest wyjątkowo niepokojący. Gdyby nie decyzja Merkel o szerokim otwarciu niemieckich granic, AfD nigdy nie zyskałaby możliwości tak nagłego i dużego wzrostu, a Lewica pozostałaby po prostu nieco bardziej radykalną, ale mało znaczącą alternatywą dla SPD. Wzrost popularności tych dość radykalnych, a dla Polski niewygodnych ugrupowań, to kolejna fatalna konsekwencja polityki imigracyjnej Merkel.
Konsekwencje będą fatalne – także dla Polski
Podsumowując, perspektywy dla Niemiec po kryzysie imigracyjnym są fatalne. Zaklęcia Angeli Merkel zrzucającej odpowiedzialność na rządy Schrödera, a także niechęć innych krajów UE do przyjmowania muzułmanów niczego tu nie zmienią. Wskutek decyzji niemieckiej kanclerz o nagłym przyjęciu prawie miliona uchodźców i zezwolenia na kontynuowanie ogromnej imigracji także w tym roku (prognozowane 300 tysięcy), a przypuszczalnie i w roku kolejnym, sytuacja w tym kraju znacząco się pogorszy. Siłą rzeczy spaść musi poziom bezpieczeństwa na niemieckich ulicach. Dotknie to nie tylko gospodarzy, ale i ponad dwumilionową rzeszę Polaków lub osób o polskich korzeniach mieszkających w RFN. Wskutek wzrostu znaczenia islamskiego elektoratu wśród dominujących partii liberalnych zaostrzeniu może ulec też agresywna postawa względem chrześcijaństwa, każąca rugować z życia publicznego chrześcijańskie symbole. Należy się spodziewać daleko idących koncesji na rzecz muzułmanów. Ustępstwa mogą dotknąć nawet takich obszarów jak przedszkolne i szkolne stołówki, z których stopniowo znikać będzie wieprzowina, o obecności krzyży w publicznych gmachach nie wspominając. Oczywiste jest też pogorszenie sytuacji bezpieczeństwa samych chrześcijan (a także Żydów), którzy muszą liczyć się z możliwością coraz częstszych przejawów nie tylko dyskryminacji, ale i zwykłych prześladowań ze strony rosnącej islamskiej społeczności. Wreszcie niepokoić musi wzrost poparcia dla AfD i Lewicy, dążących do znaczącego zacieśnienia współpracy niemiecko-rosyjskiej. Konsekwencje polityki Angeli Merkel trzeba zatem określić jasno jako po prostu fatalne.
PAWEŁ CHMIELEWSKI