Polski piłkarz w „dzikiej” stolicy. Jego żony nie wpuścili do spa. Obsługiwały go… półnagie kobiety

niezalezny-dziennik-polityczny

— Znalazłem jedno spa, a nazywało się… mens club. Mogą tam wchodzić tylko mężczyźni, a obsługują cię kobiety w strojach kąpielowych. To było dziwne. Nie wiem czy to normalne — opowiada nam Chris Jastrzembski. To polski piłkarz, który na zarobek pojechał do Kambodży. To nie jedyna taka opowieść.

  • – Nagle widzisz obok siebie człowieka bogatego, stoi Lamborghini czy Bentley, a po chwili w korku zauważasz rodzinę, która w siedem osób jedzie na skuterze. Jest wielu ludzi biednych, których nie stać, aby zamówić taksówkę — mówi o Kambodży Chris Jastrzembski
  • – Po tych testach miał zostać jeden zawodnik, a koniec końców kontrakt podpisało dwóch: Michael Osei i ja, na co wpływ miał sam… papież Jan Paweł II, który w tamtym momencie był na wizycie w Wenezueli — opowiada po latach Jacek Grembocki
  • – Zazwyczaj, gdy wpisujesz daną miejscowość w Google, to pokazują ci się najładniejsze zdjęcia z danego miasta czy państwa. Z Bangladeszem jest inaczej — stwierdza Rafał Zaborowski
  • Jeden grał w najniebezpieczniejszym mieście na świecie, a drugi, jak sam mówi, w „bardzo ciepłej Anglii”. Chęć poznawania świata lub wybór nieco innej drogi kariery powodują, że Polaków możemy oglądać w najróżniejszych zakątkach świata. My zatrzymamy się w czterech krajach z trzech kontynentów: Ameryki Południowej, Azji i Europy.

W mieście kontrastów

Naszą podróż zaczniemy w Azji, która, choć nie słynie z najmocniejszych piłkarskich reprezentacji na świecie, to może zaoferować nam fantastyczne widoki, najwyższe budynki czy ciekawą kuchnię. Swojego polskiego przedstawiciela mamy między innymi w drugiej lidze kambodżańskiej. Chris Jastrzembski, czyli aktualnie zawodnik Prey Veng FC, nad Zatokę Tajlandzką przeprowadził się z żoną nieco ponad miesiąc temu.

— Kraj, ludzie oraz ich obyczaje są bardzo ciekawe. Powoli do wszystkiego się przyzwyczajam. Cały czas zaskakuje mnie ruch na ulicy. Tutaj normalne jest, że jeżeli ktoś chce pokonać krótki dystans skuterem lub samochodem, to jedzie pod prąd. Przecież to może być bardzo niebezpieczne. Ciekawe jest, że ludzie tutaj bardzo wcześniej wstają, a o godzinie 21 to chyba każdy już śpi. Dla mnie to nietypowe, bo w Niemczech kładłem się koło godziny 23, a może północy. Zdarza się, że mamy treningi o godzinie 6 lub 7 rano, bo później jest bardzo gorąco i nie da się już ćwiczyć. Na samych treningach zdziwił mnie fakt, że piłki są bardzo lekkie i nigdy nie są napompowane do końca. A i oczywiście wszędzie są jaszczurki, na mieście, w pomieszczeniach czy na boisku. Z innych fajnych ciekawostek, to zwyczaj, że jak gramy w „dziadka”, a komuś piłka przejdzie pod nogami, to musi zdjąć koszulkę — mówi dla „PS” Jastrzembski, który w przeszłości grał między innymi na Islandii czy Wyspach Owczych.

Kambodża kojarzy się z biedą. Niestety tej nie brakuje, bo aż ok. 25 proc. społeczeństwa cierpi z powodu niedożywienia, a płaca minimalna wynosi zaledwie nieco ponad 120 dol. To jedna strona Kambodży. Turyści, którzy zobaczą piękne lotnisko, ekskluzywne hotele czy ozłocone świątynie, a nie będą się zagłębiali w boczne uliczki „lokalsów”, nie zobaczą wychudzonego bydła, dzieci biegających bez butów, w podartych ubraniach czy ludzi śpiących na ulicy.

— Stolica jest bardzo dzika. Odczuwa się ogromny kontrast. Nagle widzisz obok siebie człowieka bogatego, stoi Lamborghini czy Bentley, a po chwili w korku zauważasz rodzinę, która w siedem osób jedzie na skuterze. Jest wielu ludzi biednych, których nie stać, aby zamówić taksówkę. Widoczny jest chiński kapitał, bo wielu jest tutaj bogatych ludzi właśnie z tego kraju. Łatwo ich odróżnić. Czasami rozglądam się za różnymi mieszkaniami, a za wynajem niektórych ludzie chcą cztery tys. dol., więc zamożnych ludzi nie brakuje. Niektórzy mieszkają w pięknych miejscach, a inny w blaszakach. Czasami, gdy skręcisz w mniejszą uliczkę, to widzisz ludzi, którzy śpią na materacu na zewnątrz i mieszkają na ulicy. Jest to straszny, ale i smutny widok, więc staram się im pomagać. Kiedy tylko mogę, to kupuję u lokalsów, bo są świetnymi ludźmi. A warto dodać, że robią pyszną kawę. Świata nie zmienię, choć bardzo bym chciał. Staram się dzielić, bo uważam, że gdy pomagasz, to dobro wraca do ciebie ze zdwojoną siłą. Ostatnio zaprosiłem na mecz chłopaków z domu dziecka. Kupiłem im piłki i różne inne potrzebniejsze rzeczy do życia. Bogaty nie jestem, ale mi wystarcza, więc warto się dzielić — opowiada piłkarz.

Kambodża to kraj o ponad półtora razy mniejszy od Polski. Stolicą jest Phnom Penh i to właśnie w tym mieście mieszka Jastrzembski, jednak aby rozegrać mecz, wraz z drużyną musi przemieścić się do niewielkiej wioski Prey Veng. Urzędowym językiem jest khmerski, a mało ludzi posługuje się angielskim.

— Idziesz do sklepu i chcesz zapłacić kartą. Mówisz „card, card”, a nikt nie wie, o co ci chodzi. To trochę denerwuje. W klubie każdy z chłopaków chciałby grać w Europie, więc wielu uczy się angielskiego, choć nie wychodzi im to najlepiej. Oprócz obcokrajowców jest może dwóch zawodników, którzy sprawnie władają tym językiem. Zazwyczaj odruchowo stają obok nas, aby tłumaczyć pewne rzeczy. Zawsze jestem w pokoju z jednym z nich, aby mi pomagał w różnych procedurach. Jest to bardzo ciekawe, można się wiele nauczyć. Staram się ich nieco podszkolić w znajomości angielskiego, aby mogli kiedyś wyjechać i grać w innej lidze. To są bardzo utalentowani zawodnicy, którzy chcą ciężko pracować, więc chciałbym, aby kiedyś dwóm czy trzem się powiodło. W Kambodży zarabiają przykładowo 200 dol., więc gdyby przyjechali do Polski, to otrzymaliby większe pieniądze. A wiem, że poziomem w drugiej lub trzeciej lidze nie odstawaliby. Jestem ostatnim człowiekiem, który stanie im na drodze w nauce — stwierdza 25-latek.

Kambodża słynie z pięknych świątyń, najdłuższego na świecie alfabetu, ale również bananów, które są ich owocem narodowym. Turyści chętnie odwiedzają ten kraj, bo można zobaczyć między innymi śliczne widoki.

— Jest bardzo dużo pięknych miejsc. Warto tutaj przylecieć turystycznie. Niedaleko naszej bazy treningowej siedzibę ma prezydent. Jest to ogromny i ładny budynek. Jest wiele malowniczych kawiarni w stylu dżungli. Zawsze, jak mamy czas z żoną, to zwiedzamy. Bieda jest widoczna, ale jest też wiele pięknych budynków. Ostatnio chciałem pójść na basen i do sauny. Znalazłem jedno spa, a nazywało się… mens club. Mogą tam wchodzić tylko mężczyźni, a obsługują cię kobiety w strojach kąpielowych. To było dziwne. Poszedłem tam z żoną, a oni mi powiedzieli, że „sister no” (tłumaczenie: siostra nie — przyp. red.). Ja naprawdę chciałem pójść tylko na basen, a ktoś mógłby pomyśleć, że poszedłem w nieco innym celu. Nie wiem, czy jest to normalne. A to spa było jeszcze otwarte 24 na dobę, co było podejrzane. Chciałem się tylko zrelaksować — śmieje się Jastrzembski.

Najniebezpieczniejsze miasto na świecie

Mogłoby się wydawać, że kierunek Ameryki Południowej jest słabo znany dla Polaków. Rzadko, kiedy nasi rodacy wyjeżdżają tam na wakacje, a piłkarze do tamtejszych klubów. Jednak już w latach 90. jeden z polskich zawodników spędził pół roku w Wenezueli. Jacek Grembocki, który aktualnie ma swoją akademię, w 1996 r. wzmocnił FC Caracas. Wydaje się, to niemożliwe, a gdyby nie sam papież Jan Paweł II, to tej fantastycznej przygody by nie przeżył.

— Będąc piłkarzem FSO Frankfurt nad Menem, dostałem ofertę, aby pojechać na tygodniowe, a może dwutygodniowe testy do mistrza Wenezueli, FC Caracas. Wtedy to był zespół, który grał w Copa Libertadores. Po tych testach miał zostać jeden zawodnik, a koniec końców kontrakt podpisało dwóch: Michael Osei i ja, na co wpływ miał sam… papież Jan Paweł II, który w tamtym momencie był na wizycie w Wenezueli. Dlaczego? Kiedy papież przyjechał do kraju, wyszła gazeta z tytułem na pierwszej stronie: „Mojemu rodakowi trzeba pomóc”. Prezydentem FC Caracas był Guillermo Valentiner, czyli jedna z zamożniejszych osób w całej Ameryce Południowej. Został on zaproszony na audiencję do papieża. To właśnie dzięki temu, że Jan Paweł II w rozmowach prywatnych wstawił się za mną, to prezes zmienił zdanie i zechciał również ze mną podpisać umowę. Później pierwsze pytanie, które zadał mi prezydent, było czy jestem katolikiem. Ja oczywiście byłem, a to dla Valentinera było bardzo ważne. Później zostałem nawet, jako jedyny z zespołu, zaproszony na święta wielkanocne do rezydencji. W prezencie dostałem wtedy frankfurcki kufel do piwa, który zgodnie z tradycją musiałem znaleźć — wspomina dla „PS” Grembocki, czyli były reprezentant Polski.

Wenezuela słynie z ropy naftowej, której cena w 2014 r. znacznie zmalała. Doprowadziło to do wybuchu ogromnego kryzysu, a ludzie w obawie przez hiperinflacją, głodem czy awariami sieci energetycznych, uciekali z kraju. W tym samym czasie ceny produktów oraz surowców gwałtownie poszły w górę, a inflacja w 2019 r. wynosiła aż 2 688 670 proc. Nastąpił głód, ubóstwo, a w ciągu pięciu lat państwo opuściło blisko pięć mln mieszkańców. Teraz Wenezuela wychodzi na prostą. Ludzie powoli wracają do kraju, ceny rosną, lecz w mniejszym stopniu, a sytuacja wydaje się stabilna. Trzeba pamiętać, że Polska i Wenezuela w latach 90. to były dwa zupełnie inne kraje. Nasz borykał się z wieloma problemami, za to region, do którego wyjechał Grembocki był bardzo bogaty.

— Ja z fajnego kraju Polski, pojechałem do bardzo bogatego miasta w Wenezueli. W 1996 r. prawie każdy miał tam telefon komórkowy. To były małe motorole z klapką i niewielką antenką. Oczywiście było dużo skrajności. W centrum mieszkały osoby bogate, a na wzgórzach znajdywały się dzielnice biedy. Było bardzo dużo amerykańskich samochodów, a benzyna była tańsza od litra wody. Drogie były rzeczy sprowadzone z Ameryki lub Europy, jak przykładowo Nutella. Kilo mango kosztowało tyle ile u nas dziś sztuka. Jedzenie było przepyszne, a jego podstawą był kurczak. Ja w hotelu ciągle piłem wyciskany sok z pomarańczy. Do posiłku zamawiałem takich osiem, może dziewięć. Pamiętam, że jeden kosztował trzy dolary. Po dwóch miesiącach przyszła do mnie Pani menadżer, która zapytała, czy mogę pić wodę, a sok raz na jakiś czas, bo rachunek był ogromny — wspomina z uśmiechem były piłkarz oraz trener.

W czasach, kiedy Grembocki reprezentował barwy Caracas FC, piłka w tym kraju dopiero raczkowała. Znacznie popularniejszym sportem, po dziś dzień jest baseball, gdyż to właśnie w tym sporcie kadra Wenezuelczyków jest jedną z lepszych na świecie. Aktualnie w światowym rankingu zajmuje ona 7. miejsce. Jednak na przestrzeni lat, a szczególnie wraz z początkiem XXI w., popularność futbolu wzrosła. La Vinotinto w rozgrywkach Copa America radzą sobie znacznie lepiej niż kiedyś, przykładowo zajmując historyczne 4. miejsce w 2011 r. Jednakże jest to jedyna reprezentacja z Ameryki Południowej, która w swojej dotychczasowej historii nie zakwalifikowała się na mistrzostwa Świata. Pomimo to baza treningowa, jaką dysponowało FC Caracas w tamtych czasach, zrobiło na Polaku ogromne wrażenie.

— Mieściła się na zboczu wzgórza. Była hala z wielkim boiskiem ze sztuczną nawierzchnią, gdzie była nawet klimatyzacja, co było dla mnie nie do pomyślenia. Szatnia była sześciokrotnie albo ośmiokrotnie większa od tej, jaką dysponował Górnik Zabrze, a i ta wcale do małych nie należała. Przed meczami można tam było grać w siatkonogę dwa na dwa! Boisko również wyglądało pięknie, a nasz autokar przypominał samolot. Tam wszędzie musiała być klimatyzacja, bo temperatury były ogromne. Dało się wytrzymać na treningu o 7 rano, ale już o 14 nie było opcji, bo na zewnątrz było 45 stopni. Klub dbał o wszystko, czy to ubrania, czy o buty, bo tych każdy miał po trzy pary. Organizacja i pieniądze stały na wysokim poziomie, a dodatkowo mogliśmy jeść w najlepszych restauracjach na mieście — opisuje swój pobyt w Wenezueli Grembocki.

Wydawałoby się, że Polak wyjeżdżający do Wenezueli w latach 90. może na swojej drodze napotkać wiele problemów. W przypadku przeprowadzki Grembockiego inaczej nie było. Pierwszą barierą był przede wszystkim język, gdyż Wenezuelczycy głównie porozumiewają się po hiszpańsku.

— Lotnisko im. Simóna Bolívara mieści się ok. 30 km od Caracas. Jedzie się przez autostradę mieszczącą się w górach, więc musieliśmy złapać taksówkę. Po hiszpańsku nie mówiłem nic, po angielsku słabo, może trochę po niemiecku. Mój kolega za to znał lepiej angielski. Wychodzimy z lotniska, gdzie miał czekać na nas kierownik drużyny, jednak tam było od groma ludzi. Podchodzili i pytali, czy „Caracas?”, a ja odpowiadałem „Tak! FC Caracas”. Okazało się, że to byli taksówkarze, więc o mały włos, a byśmy zostali wywiezieni bardzo daleko. Na szczęście kierownik nas poznał, bo Michael miał ze sobą dresy i torbę z logiem Eintrachtem Frankfurt. Uratowała nas opatrzność boska, bo my nie wiedzieliśmy nic. Później zawieziono nas do bardzo ładnego hotelu w dzielnicy Montalbán — opowiada były trener między innymi Polonii Warszawa.

O krajach Ameryki Południowej mówi się, że budzą strach. Szczególnie o Wenezueli, gdyż to właśnie Caracas jest postrzegane, jako najniebezpieczniejsze miasto na świecie. Na szeroką skalę obecna jest tam zorganizowana przestępczość, morderstwa, porwania, a handel narkotykami jest bardzo rozwinięty. Nawet po śmierci na grobach zmarłych zakłada się karty, aby ludzie nie wykradali kosztowności.

— Czułem się bardzo bezpiecznie. Wenezuelczycy okazali się bardzo życzliwi. Jedyne czego się bałem to wojska i policji. W tamtym momencie było kilka rodzajów policji, była granatowa, zielona czy czarna. A w samym Caracas białych ludzi za wiele nie było, bo Niemcy mieszkali raczej poza stolicą. Miałem zaledwie kontakt z jedną polską rodziną, która pracowała dla Valentinera. Ja nie spotkałem się z żadną sytuacją, w której czułbym się zagrożony. Raz o godzinie 4 nad ranem po meczu wysiadłem na złym przystanku. Musiałem dłużej iść do domu, to może wtedy czułem się mniej bezpiecznie, a tak to było naprawdę dobrze. Oczywiście po mieście nie chodziłem z zegarkiem, łańcuchem, bransoletkami, a nawet zdejmowałem obrączkę, bo klub mnie prosił, abym nie kusił losu. Ja nie czułem się niebezpiecznie, bo wszędzie byli ochroniarze z bronią. Jedynym problemem był tam paszport, o którym często zapominałem. Bez niego mogliby mnie aresztować, bo w tamtym okresie do Wenezueli przyjeżdżało wielu Kolumbijczyków, aby pracować na czarno — kończy Grembocki.

Bardzo ciepła Anglia

Przenosimy się do o wiele mniejszego, jednak bardziej zaludnionego kraju, czyli Gibraltaru, który mieści się on na Półwyspie Iberyjskim. To właśnie w tamtejszej ekstraklasie mamy jednego swojego przedstawiciela, czyli Hugo Bartkowiaka, który w przeszłości reprezentował między innymi juniorskie zespoły Arki Gdynia, Jagiellonii Białystok czy Rakowa Częstochowa. Ostatnie lata spędził w Hiszpanii, gdzie grał w zespołach z niższych lig. 22-latek tego lata przeniósł się do popularnych Rysiów, czyli Lynx F.C. Jest to klub założony w 2007 r., a na najwyższym szczeblu rozgrywkowym debiutował zaledwie 12 lat temu.

— Chciałem grać w najwyższej klasie rozgrywkowej. Każdy mówi, że to Gibraltar, ale na dziś to pierwsze trzy drużyny w lidze mają pewne miejsce w eliminacjach do europejskich pucharów. Dodatkowo gra w nich również zdobywca krajowego pucharu. Właściwie na jedenaście drużyn, aż cztery grają w Europie, więc procentowo szanse są spore. Jest to zawodowa liga, a zawsze chciałem w takiej grać. Mogę się też pokazać szerszemu gronu. Nie zastanawiałem się dwa razy nad tą ofertą — mówi dla „PS” zawodnik urodzony w mieście położonym niedaleko Częstochowy, czyli w Koziegłowach.

Bartkowiak nie jest pierwszym polskim piłkarzem, który reprezentuje barwy Rysiów. W lipcu 2018 r. grał tam Aleksander Januszkiewicz, jednak po niespełna ośmiu miesiącach wyjechał do Szwecji.

Choć Gibraltar posiada jedną z najstarszych federacji piłkarskich na świecie, bo została założona 1895 r., to do UEFA dołączyli dopiero w 2013 r., a trzy lata później do FIFA. Pomimo długiego stażu, to sama reprezentacja Gibraltaru zajmuje dopiero 201. miejsce w rankingu FIFA, a jedyną europejską kadrą, która zajmuje gorszą lokatę, jest San Marino. Choć mogłoby się wydawać, że jest to kraniec piłkarskiej Europy, to ostatnie lata pokazały nam, że nie można ich lekceważyć. W 2019 r. Legia Warszawa bezbramkowo zremisowała z Europa FC na pięknie położonym stadionie Victoria Stadium. Obiekt mieści się tuż obok pasa startowego lotniska i to właśnie z tym faktem najbardziej kojarzone jest to boisko. Co ciekawe obiekt ma zostać w niedługim czasie zmodernizowany.

— Na Gibraltarze w teorii są trzy boiska, ale w praktyce jedno, Victoria Stadium. Jest trudno z jego dostępnością, więc na Gibraltarze trenujemy tylko raz w tygodniu. Przez resztę dni zajęcia odbywają się w Hiszpanii, w mieści oddalonym o 15 km od La Línea. Czasami ewentualnie trenujemy na boisku od rugby na Gibraltarze. Co do Victoria Stadium, to robi wrażenie. Raz, kiedy trenowaliśmy, to przelatywał akurat samolot militarny. Był wtedy ogromny szum. Również wizualnie, w nocy, kiedy ta góra obok jest podświetlona, to wygląda bardzo ładnie — opowiada Bartkowiak.

Góra, o której opowiada nam piłkarz, to słynna gibraltarska skała, czyli zdecydowanie największa atrakcja tego kraju. Żyją na niej magoty gibraltarskie, które lubią płatać figle, przykładowo podkradać turystą żywność lub ich rzeczy osobiste. Co ciekawe właśnie po wejściu na szczyt skały, jesteśmy w stanie zobaczyć inny kontynent, Afrykę.

— Nie miałem jeszcze okazji, aby wejść na skałę gibraltarską. Wiem, że jest ona połączona z parkiem narodowym. Do pewnego momentu można wejść, a później trzeba zapłacić. Można nawet podjechać kolejką, ale wtedy koszt jest większy. Jest tam dużo małp, jaskinia oraz most ze szkła — mówi zawodnik Rysiów.

Pomimo że Gibraltar należy do Wielkiej Brytanii, to na każdym kroku widać raczej zapożyczenia i wpływy hiszpańskie. Nawet jeżeli chodzi o porozumiewanie się. Językami urzędowymi są hiszpański oraz angielski. Najczęściej używają tego pierwszego, ale również je łączą.

— Hiszpanie i Gibraltarczycy są do siebie podobni. Choć z początku ci drudzy wydawali mi się nieco zamknięci, to okazało się inaczej. Dodatkowo widać u nich wpływy andaluzyjskie. Zresztą spora część trenerów i zawodników to Hiszpanie. My mieszkamy w La Línea, czyli mieście, które znajduje się tuż przy granicy z Gibraltarem. Jeżeli chodzi o kraj, to jest to taka „bardzo ciepła Anglia”. Chodzi mi pod względem klimatu. Jest tutaj bardzo gorąco — stwierdza piłkarz.

Cały Gibraltar jest bardzo mały, a jego powierzchnia to 6,2 km². Dla porównania podobnej wielkości jest miasto leżące województwie lubelskim, Zwierzyniec czy położone na północy Polski, Morąg.

— Byłem na głównym rynku. Jest jakiś deptak, można zjeść fish and chips. Wrażenie zrobiło na mnie Ocean Village, jest to pięciogwiazdkowy hotel na przycumowanym statku. Jest tam spa, kasyno i restauracje przy porcie z droższymi jachtami. Ładny widok — kończy 22-latek.

Jeden z biedniejszych i mniej rozwiniętych

Bangladesz z pewnością nie kojarzy się z kierunkiem wakacyjnym. Kiedy będziemy chcieli poczytać o tym azjatyckim kraju, to spotkamy się raczej z mało przychylnymi przymiotnikami. Pisze się o jednym z biedniejszych, mniej rozwiniętych i bardziej skorumpowanych krajów na świecie. Z podobnym przekonaniem do Bangladeszu leciał Polak Rafał Zaborowski, który spędził niespełna pięć miesięcy w tamtejszym ekstraklasowym zespole — Swadhinata KS.

— Zazwyczaj, gdy wpisujesz daną miejscowość w Google, to pokazują ci się najładniejsze zdjęcia z danego miasta czy państwa. Z Bangladeszem jest inaczej. Stąd było moje sceptyczne nastawienie. Rzeczywistość okazała się inna. Mieszkałem w stolicy, w Dhace, tutaj największe dzielnice robią wrażenie. W samym centrum jest sporo nowoczesnych budynków. Widać, że miasto dużo inwestuje w rozwój, można zauważyć wiele nowych hoteli czy wieżowców, a także nowe lotnisko, które jest w trakcie budowy — opowiadał na łamach „PS” Zaborowski.

Choć po pobycie w Bangladeszu Polak nieco zmienił swoje nastawienie do tego kraju, to nie da się ukryć, że można przeżyć niemały szok kulturowy. Stolicą jest Dhaka, która ma powierzchnie ok. 306,4 km kw., a zamieszkuje ją ok. 17 mln ludzi. Przykładowo Warszawa jest większa o ok. 210,8 km kw., a zamieszkuje ją blisko dziesięć razy osób mniej.

— Mieszkałem w Uttarze, wraz z Gulshan to jedne z najbardziej przystosowanych dla cudzoziemców do życia dzielnic w Dhace. Jest tu dużo kawiarni czy restauracji, które oferują kuchnie z każdego zakątka świata na wysokim poziomie. Uważam, że to dobre miejsce do życia. Żyje się zupełnie inaczej niż w Europie, więc trzeba mieć otwartą głowę i przyzwyczaić się do tego, co oferuje Bangladesz. W samej Dhace mieszka ponad 21 mln ludzi, więc można sobie wyobrazić, jak wygląda codzienność, przy tak zaludnionym mieście. Jest dużo ludzi biedniejszych, którzy na ulicy starają się zarobić na życie, właściwie widać ich na każdym kroku. Dlatego jest tu taki kontrast: z jednej strony mamy wieżowiec, który robi ogromne wrażenie, a zaraz obok stoi osoba, która dosłownie ledwo wiąże koniec z końcem. Nie można zapomnieć też o ciągłym dźwięku klaksonu, którego nagminnie używają kierowcy — mówi Zaborowski.

Zaborowski jest pierwszym Polakiem, który miał możliwość gry w tamtejszej lidze. Piłkarsko reprezentacja Bangladeszu stoi na bardzo słabym poziomie. W rankingu FIFA znajdują się za takimi nacjami, jak Samoa, Makau czy Wyspy Cooka. Do tej pory w Pucharze Azji wystąpili tylko raz w 1980 r. Bangladesz w fazie grupowej przegrał wszystkie spotkania. Tam piłka nożna jest raczej drugorzędnym sportem, a ważniejszy jest krykiet.

— Jeżeli chodzi o ligę bangladeską, to jest ona inna. Niestety na jej niekorzyść działają źle przygotowane boiska, które czasami są sporym utrudnieniem. Sama liga nie jest zła i ciągle się rozwija, bo ostatnio dołączyło do niej wielu zawodników z ciekawym CV. Zresztą tutejsi dziennikarze czy obserwatorzy mówią, że ta liga nigdy nie była tak mocna jak teraz. Warto dodać, że kluby z TOP3 pompują bardzo duże pieniądze w transfery — opowiada piłkarz.

onet.pl

Więcej postów