W tureckiej armii wzrosły wpływy frakcji generałów stawiających na współpracę z Rosją. Powoli Turcja staje się dla Sojuszu Północnoatlantyckiego obciążeniem.
– Odetniemy głowy zdrajcom! – zapowiedział na sobotnim wiecu w pierwszą rocznicę zduszenia wojskowego zamachu stanu prezydent Recep Tayyip Erdogan.
„Zdrajcy”, oskarżeni przez władzę o związki z rzekomym organizatorem puczu, Fetullahem Gülenem, czekają na przywrócenie w Turcji kary śmierci – dziesiątki tysięcy wyrzuconych z pracy, aresztowanych albo zastraszanych nauczycieli, urzędników, wykładowców, dziennikarzy, sędziów i prokuratorów wraz z rodzinami. Także wojskowych. Według analityka Metina Gurcana między marcem i wrześniem 2016 r. turecki korpus oficerski skurczył się o 8 proc., a liczba generałów – o 38 proc. Czystki najmocniej dotknęły tych zatrudnionych w strukturach NATO – zdymisjonowano 400 osób, setki innych odmówiły powrotu do Turcji, w której czekają ich więzienia i tortury.
Dowódca sił NATO w Europie gen. Curtis Scaparrotti ubolewał w grudniu z powodu „degradacji” zdolności operacyjnych Sojuszu po odwołaniu „utalentowanych i sprawnych” wojskowych tureckich. Ale nie jest to największy problem, jaki NATO ma z tym krajem.
Ankara lawiruje między mocarstwami
Tydzień temu Erdogan udzielił wywiadu niemieckiemu „Die Zeit”. Zapytany, komu bardziej ufa, Władimirowi Putinowi czy Donaldowi Trumpowi, nie potrafił odpowiedzieć. – Nie każcie nam wybierać – powiedział.
Te słowa można uznać za motto strategii Ankary: lawirowania między rywalizującymi mocarstwami w nadziei, że któreś w końcu udzieli Erdoganowi wsparcia na jego warunkach. Amerykanie nie chcieli odstąpić od sojuszu z Kurdami w Syrii, odmówili ekstradycji Gülena (tureckie władze nie przedstawiły dowodów, że ten mieszkający od dawna w USA duchowny kierował puczem), więc Erdogan pogłębia romans z Rosją.
A jeszcze w 2015 r. bardziej pachniało wojną: tureckie myśliwce zestrzeliły rosyjski samolot zmierzający na bombardowanie Syrii, bo lekko naruszył przestrzeń powietrzną Turcji. – Ten atak to cios nożem w plecy zadany nam przez wspólników terrorystów – ocenił Putin, nawiązując do oskarżeń, że Ankara wspiera w Syrii islamskich radykałów walczących z siłami reżimu w Damaszku, któremu pomaga Moskwa.
Turcja się stawiała, ale w końcu przeprosiła za zestrzelenie samolotu. Cztery dni po zdławieniu ubiegłorocznego puczu dwóch pilotów, którzy zestrzelili rosyjskiego su-24, aresztowano za udział w spisku gülenistów, a burmistrz Ankary oskarżył ich o spowodowanie kryzysu w relacjach z Rosją. – Dlaczego? Bo chcieli, żebyśmy byli izolowani w świecie – perorował Melih Gokcek, jeden z największych jastrzębi w rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP).
Eurazjatyści w natarciu
Jak pisze „Foreign Policy”, w tureckiej armii od lat ścierały się dwie ideologiczne frakcje, „atlantyści”, czyli zwolennicy integracji z Zachodem i NATO, oraz „eurazjatyści”, którzy przyszłość widzą w Rosji. O tych ostatnich po raz pierwszy mówiła depesza amerykańskiej ambasady z 2003 r. ujawniona przez Wikileaks.
W rezultacie czystek „atlantyści” mocno ucierpieli, a na czoło w sztabie generalnym wyszli „eurazjatyści”.
Wkrótce po puczu Turcja rozpoczęła operację wojskową w Syrii mającą na celu uniemożliwienie syryjskim Kurdom, sojusznikom USA, zajęcia terytorium przy granicy z Turcją. Według byłego tureckiego oficera NATO, który schronił się za granicą i założył blog @PurgedNATO, Ankara i Moskwa wymieniają informacje wywiadowcze w Syrii. Rosyjsko-turecka współpraca pozwoliła zająć siłom prezydenta Baszara al-Asada Aleppo – finansowana przez Turcję Syryjska Wolna Armia nie pospieszyła swoim ziomkom z pomocą.
Erdogan zgodził się też żyrować rosyjski proces pokojowy między przedstawicielami syryjskiego reżimu i częścią opozycji (w Astanie trwa właśnie kolejna runda rozmów). Trzecim sponsorem jest Iran. USA ani żadne państwo zachodnie nie są częścią owego procesu.
Turcja z Zachodem czy raczej z Rosją?
– Do Ameryki jest stąd 10 godzin [lotu], a do Rosji tylko dwie – tłumaczył w wywiadzie Erdogan. – Nasz handel z USA się wyraźnie zmniejszył. Każdy kraj dąży do realizowania własnych interesów. No i Rosja jest naszym głównym dostawcą energii.
Nie tylko. Tureckie ministerstwo obrony finalizuje zakup rosyjskich systemów obrony rakietowej S-400. Wartość kontraktu może sięgnąć 2,5 mld dol. Wcześniej Ankara rozważała zakup konkurencyjnego systemu od francusko-włoskiego konsorcjum, amerykańskich patriotów albo chińskich HQ-9. W 2013 r. zdecydowano się na te ostatnie, ale dwa lata później pod naciskiem NATO Turcja zrezygnowała z chińskich rakiet.
Jak pisze amerykański „The National Interest”, zakup S-400 przez Turcję potencjalnie mógłby być dla NATO korzystny, bo Sojusz dostałby bezpośredni dostęp do rosyjskiego systemu i nauczył się go neutralizować. Jednak tylko pod warunkiem, że Ankara pozostanie częścią Zachodu, a to wydaje się mocno wątpliwe. Zamiast integrować swą armię z NATO, Turcja zaczyna ją integrować z Rosją. Nie można zbagatelizować ryzyka, że Kreml za pośrednictwem Turcji dostanie wgląd w tajemnice Sojuszu.
Mizerny udział w NATO
NATO od dawna nie ma z Turcji większego pożytku. Mimo że turecka armia jest czwarta pod względem siły wśród państw członkowskich (po USA, Francji i Wielkiej Brytanii) i druga co do liczebności po amerykańskiej, jej udział w operacjach Sojuszu jest mizerny. Turcy dali np. 7 proc. personelu operacji w Kosowie i 4 proc. w Afganistanie.
Najważniejszym aktywem jest baza lotnicza Incirlik. Ale Turcja niechętnie udziela pozwolenia na jej użycie do operacji bojowych. Po puczu jest jeszcze gorzej – w Incirlik dopatrzono się bowiem gniazda „terrorystycznej organizacji Fetullaha Gülena”. Turcja nie pozwoliła niemieckim deputowanym odwiedzić swojego personelu w bazie – w rezultacie w lipcu Niemcy zaczęły przenosić swoich żołnierzy z Incirlik do nowej bazy w Jordanii.
Natowscy wojskowi skarżyli się też, że Turcja blokuje ćwiczenia z krajami partnerskimi Sojuszu, w których miały uczestniczyć kraje przez Erdogana nielubiane: Niemcy, Austria, Holandia, Dania. Ich rządy krytykowały Ankarę za czystki i inne autorytarne działania albo nie pozwalały na organizację w swoich krajach wieców liderów tureckiej partii rządzącej. Dodajmy do tego stały spór z Grecją o Cypr i można się zastanawiać, czy Turcja w ogóle powinna pozostawać członkiem NATO.
Przyczółek się utrzyma
Jeszcze nigdy nie usunięto żadnego państwa z Sojuszu – i tym razem raczej do tego nie dojdzie. Nie ma procedur, nie ma precedensu, a co ważniejsze, Sojusz nie chce utracić przyczółka tak blisko teatrów wojennych na Bliskim Wschodzie i Morzu Czarnym. Wyrzuceniem zagroził Ankarze poprzedni sekretarz stanu John Kerry (za niedemokratyczne czystki), ale okazało się, że rzucał słowa na wiatr. Trump tym bardziej się na to nie zdecyduje.
Turcja może więc dalej wygaszać swą aktywność w Sojuszu, nie przestając czerpać korzyści z członkostwa. Najwięksi radykałowie w AKP chcieliby wyjścia z NATO – jeden z posłów, Samil Tayyar, nazwał w tym roku sojusz „organizacją terrorystyczną”, która „zagraża Turcji”, i oskarżył ją o wszystkie zamachy stanu w Turcji od 1960 r.
– Nasze rozczarowanie Zachodem to jedna sprawa, wycofanie się z NATO to co innego – deklaruje jednak Erdogan. – Nie planujemy tego. Jesteśmy rozczarowani procesem akcesyjnym do UE, ale NATO zawsze było wobec nas uczciwsze niż Unia.
ROBERT STEFANICKI