Wypadek Beaty Szydło. B. funkcjonariusz BOR zdradza kulisy zdarzenia

– Niedawno zauważyłem, że wokół mnie dzieje się coś dziwnego. Głównym powodem, że zdecydowałem się opowiedzieć prawdę o wypadku, była sytuacja, która miała miejsce w domu, gdzie po zjedzeniu obiadu i napiciu się wina, straciłem przytomność […]. Zdaję sobie sprawę z tego, że grożą mi konsekwencje karne, ale już się nie cofnę. Robię to dla siebie, dla swojego własnego bezpieczeństwa i spokoju – powiedział w rozmowie z TVN24 st. chor. Piotr Piątek.

W ubiegłym tygodniu   “Wyborcza” opublikowała    relację byłego pracownika BOR (później SOP), ochroniarza Beaty Szydło, który brał udział w wypadku w luty 2017 r., gdy kolumna rządowa zderzyła się w Oświęcimiu z fiatem seicento. Choć “borowik” składał w tej głośnej sprawie zeznania, dziś przyznaje się, że kłamał i w rzeczywistości sytuacja wyglądała zupełnie inaczej, niż prezentował do tej pory choćby ówczesny szef MSWiA Mariusz Błaszczak.

Dziennikarz TVN24 porozmawiał z byłym funkcjonariuszem o tym, jak naprawdę wyglądał wypadek premier Szydło w Oświęcimiu. – Wyłączaliśmy sygnały dźwiękowe. Nie jestem kompetentny, żeby wyjaśnić, z jakiego powodu tak robiliśmy. Może były to powody wizerunkowe, żeby nie wzbudzać zainteresowania. Wtedy tego dnia wyłączyliśmy sygnały dźwiękowe przed wjazdem do Oświęcimia – tłumaczy dziś Piątek.

To jednak nie wszystkie zaniedbania, które podczas tego dnia mogły zostać popełnione przez funkcjonariuszy SOP.

– Z mojego punktu widzenia mogę powiedzieć, że trochę byliśmy wysunięci do przodu, niż dwa pozostałe samochody. Ta odległość nie do końca była zgodna z procedurą podróżowania w kolumnie – zdradza były funkcjonariusz.

Piątek opowiedział też TVN24, w jaki sposób podjął decyzję, że podczas przesłuchania będzie kłamał.

– W rozmowach z moimi przełożonymi zdarzały się takie sugestie, ale nie wprost rozkazy, że wiadomo, co mamy mówić, co będzie dobre dla nas. Nie było tych rozmów jednak zbyt wiele, my wiedzieliśmy, co mamy robić. Dla nas najlepiej nie wracać do tej sprawy, nie rozmawiać zbyt często. My się kierowaliśmy dobrem służby – wyjaśnił.

– Przesłuchiwany w tej sprawie byłem trzy razy: raz w komisariacie, raz w prokuraturze i raz przez sąd. Za każdym razem powiedziałem, że jechaliśmy na sygnałach dźwiękowych i świetlnych. Nie było to łatwe. Tak, wiedzieliśmy, że mówimy nieprawdę, ale wtedy uważaliśmy, że dla całej naszej grupy to było lepsze rozwiązanie. Wyrzuty sumienia na pewno wtedy były i są do tej pory – dodał.

Zapewnił też, że wobec funkcjonariuszy, którzy mogli popełnić rażące błędy w dniu wypadku premier Szydło, nie zostały wyciągnięte żadne konsekwencje służbowe.

– Nie zostały wobec nas wyciągnięte żadne konsekwencje […] Ja w grudniu zeszłego roku po 19 latach zostałem przesunięty na niższe stanowisko. Nie dostałem żadnego powodu takiej decyzji. Po dwóch, trzech miesiącach zdecydowałem się odejść ze służby. Niedawno zauważyłem, że wokół mnie dzieje się coś dziwnego – relacjonował Piątek.

Zdradził też, dlaczego po niemal pięciu latach zdecydował się powiedzieć prawdę o zdarzeniu z 10 lutego 2017 r.

– Głównym powodem, że zdecydowałem się opowiedzieć prawdę o wypadku, była sytuacja, która miała miejsce w domu, gdzie po zjedzeniu obiadu i napiciu się wina, straciłem przytomność. Wydaje mi się, że mogłem być zagrożony, ale to mogło się też wiązać ze stresem. Wyrzuty sumienia były od dawna. Miałem tę świadomość, że za wypadek może odpowiedzieć niewinna osoba. Miałem też wrażenie, że może komuś zależeć na tym, żeby mi się coś stało. Czuję się osobą w pełni świadomą i wiem, co robię. Po wyznaniu prawdy doznałem ulgi – powiedział.

– Nikt jeszcze z SOP, czy z prokuratury do mnie nie dzwonił. Zdaję sobie sprawę z tego, że grożą mi konsekwencje karne, ale już się nie cofnę. Robię to dla siebie, dla swojego własnego bezpieczeństwa i spokoju – dodał w rozmowie z TVN24.

– Gdzieś w głębi siebie brałem pod uwagę taką możliwość, że za tym wszystkim stoi jakiś układ, ale nie podejrzewałem nigdy, że ktoś się do tego publicznie przyzna. Nagle się okazuje, że ktoś, kto składał tajne zeznania pod przysięgą, nie wytrzymuje i ujawnia prawdę. Jestem w szoku. To niewątpliwie może być przełom w tej sprawie – mówił na  gorąco Onetowi Sebastian Kościelnik.  

Dodał, że w jego ocenie powinno dojść do ponownych przesłuchań funkcjonariuszy ówczesnego BOR-u.

– Nadal myślę, że i tak do końca nie poznamy wszystkich szczegółów tej sprawy, ponieważ część zeznań od samego początku została utajniona. W obecnej sytuacji uważam, że to wszystko powinno zostać jawne, udostępnione opinii publicznej – oceniał.

Przyznał jednak, że to, co dziś zdradza b. pracownik BOR, dla uczestnika tego wypadku jest jasne od samego początku.

– Wiele osób byłoby w stanie potwierdzić, w jaki sposób rządowa kolumna przejeżdżała przez Oświęcim do domu pani premier. Ja też przez długi czas mieszkałem w Oświęcimiu, więc doskonale to pamiętam. Zwykle odbywało się to właśnie bez syren, po cichu, żeby nie wzbudzać sensacji. Dziś zeznania jednego z najważniejszych świadków zostają zmienione o 180 stopni i potwierdzają dokładnie moją wersję wydarzeń. To wielka satysfakcja i moja wewnętrzna ulga, że prawda w końcu, po latach wychodzi na jaw – powiedział Kościelnik.

– Żyłem tą sprawą przez ostatnie pięć lat. W tym czasie moje życie toczyło się głównie w prokuraturze i w sądzie. Musiałem znaleźć w sobie naprawdę dużo cierpliwości i siły, żeby walczyć o prawdę. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nigdy nie przyszło mi przez myśl, by już odpuścić w pewnym momencie, bo cała ta sprawa momentami mnie przerastała. Ale gdzieś w tyle głowy cały czas miałem tę myśl, że bez względu na wszystko trzeba walczyć o prawdę i sprawiedliwość – dodał.

Źródło: TVN24, Onet

ONET.PL

Więcej postów