W kwietniu spłonął fragment Kampinoskiego Parku Narodowego. W Lubuskiem do września panowała susza, a na granicy Wielkopolski i Kujaw znikają jeziora. Jeśli nic się nie zmieni, polska ziemia będzie błagać o wodę.
Kłęby dymu było widać już z miasta. Wyły syreny strażackie. Helikoptery i samoloty gaszące pożar latały nad głowami mieszkańców. Przez cztery niezwykle upalne dni patrzyli przez okna ze strachem, że ogień podejdzie pod ich podwórka. Że zajmie domy, pola, obory. Że spali sklepy i zakłady, w których pracowali.
Leśnicy musieli dobijać poparzone zwierzęta, żeby skrócić ich cierpienia.
Zginęły trzy osoby – dwóch strażaków i młoda matka, którą przygniótł wóz strażacki jadący na akcję. W ostatniej chwili odepchnęła wózek ze swoim dzieckiem, ratując je od śmierci.
To nie jest opis tego, co dzieje się w Australii. Tak do dziś mieszkańcy okolic Kuźni Raciborskiej (woj. opolskie) wspominają największy po II wojnie światowej pożar w naszej części Europy. W sierpniu 1992 roku spłonęło 9 tysięcy hektarów lasu w nadleśnictwach Rudy Raciborskie, Kędzierzyn i Rudziniec.
– Od tamtej pory kataklizm tej skali się w Polsce nie powtórzył.– mówi klimatolog z Polskiej Akademii Nauk, prof. Zbigniew Kundzewicz. Ale boję się wystąpienia wielkiego pożaru lasu w naszym kraju – dodaje.
Istotnie to, że w niedalekiej przyszłości czekają nas kolejne wielkie pożary, nie jest wykluczone. Jest nawet prawdopodobne, choć Polska nie jest takim ekstremum, jak Australia.
Australia płonie
14 tysięcy kilometrów dalej, ponad 27 lat później, płonie znacznie większa powierzchnia niż w opolskich lasach. Na początku stycznia 2020 szacuje się, że w Australii spłonęło już 10 milionów hektarów lasu (dane australijskiej straży pożarnej, na które powołuje się m.in. brytyjski „Guardian”), czyli obszar zbliżony do powierzchni Korei Południowej. Media mówią o ponad 20 ofiarach śmiertelnych i 1350 zniszczonych domostwach.
Ale to inna liczba przeraża.
Według danych profesora uniwersytetu w Sydney, Chrisa Dickmana, w pożarach w całej Australii zginął już ponad miliard zwierząt, w tym połowa populacji koali oraz tysiące kangurów, wombatów i ptaków. 2019 rok był w Australii najgorętszym rokiem w historii, średnia temperatura przewyższała średnią z lat 1961-1990 o 1,5 °C, osiągając 23,3°C.
Upały są nie do wytrzymania – w Penrith 4 stycznia zanotowano 48,9°C. W Canberze – 43,6. Oba miasta pobiły swoje rekordy temperatur i stały się jednymi z najgorętszych miejsc na planecie.
Walkę z żywiołem utrudniają również silne wiatry, które rozdmuchują ogień. Rada Ubezpieczycieli Australii wyliczyła, że straty już sięgnęły 480 milionów dolarów. Rzeczywiste straty będą jednak znacznie większe – tu mowa wyłącznie o mieniu ubezpieczonym.
Pożary co roku są problemem Australijczyków. Upał i susze w porze letniej nie zaskakują. Zaskakuje jednak skala problemu. Jeszcze nigdy nie płonął niemal cały kontynent. W sieci zaroiło się od efektownych map pożarów.
Ale jest też inna mapa. Mapa suszy w Polsce.
Powtórka z 1992 roku?
Początek wakacji 2019 r. W całym kraju upał. W Radzyniu (woj. lubuskie) właśnie padł historyczny rekord czerwcowego ciepła – 38,2°C . W gminie Szerzyny niedaleko Tarnowa rolnicy mówią, że od majowych powodzi nie spadła tu ani kropla deszczu. Na polach ziemia jest tak wysuszona, że pęka.
2019 rok był rekordowo ciepły nie tylko w Australii, ale także w Polsce. Nie ma jeszcze oficjalnych danych IMGW, ale wstępne szacunki mówią, że średnia temperatura wyniosła 9,91°C. To o 0,45 stopnia więcej niż dwa lata temu.
– Lato było niezwykle upalne, w niektórych kategoriach zanotowaliśmy rekord wszechczasów – mówi prof. Kundzewicz. – W Poznaniu, gdzie pracuję, mieliśmy w czerwcu aż 12 dni z temperaturą maksymalną przekraczającą 30°C. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Jednego czerwcowego dnia temperatura w cieniu przekroczyła 38°C, a innego 37°C. Do tego doszły bardzo niskie opady, w czerwcu spadło zaledwie kilka kropel z nieba. Czy takie warunki wzmagają ryzyko pożarów lasów? Oczywiście, że tak.
Od stycznia do września lasy w Polsce płonęły aż 9,3 tys. razy. Najgorzej było na Mazowszu (2,7 tys. pożarów), w Łódzkiem (830) i w Wielkopolsce (720). Spłonęło 15 hektarów Kampinoskiego Parku Narodowego i 40 ha lasów w Cieksynie nad Wkrą. Zaangażowano ponad 130 tys. strażaków. Żaden z tych pożarów nie miał takiej skali jak ten z 1992 roku.
– Wtedy panowała u nas ogólna dezorganizacja. Stary system już nie działał, nowy jeszcze nie zaczął. Dziś jesteśmy lepiej przygotowani. W lasach są wieże obserwacyjne, mamy cały system przeciwpożarowy – zastanawia się prof. Kundzewicz. – Tylko czy to wystarczy, jeśli nadejdzie ekstremalna susza spotęgowana falami upałów?
Coraz wyższe temperatury to tylko jedna strona klimatycznego medalu. Drugą, jak podkreśla naukowiec, jest zmiana w rozkładzie opadów.
– Coraz rzadziej pada kapuśniaczek, jeśli już jest deszcz, to ulewny. Następuje po suszy i w znacznej mierze spływa po powierzchni terenu zamiast wsiąkać w wyschniętą glebę. W miastach jest jeszcze gorzej – nie dość, że nie ma jak, to jeszcze nie ma gdzie wsiąkać – bo wszędzie są nieprzepuszczalne dachy domów, drogi, parkingi i chodniki. Deszcz spływa więc do kanalizacji, która może nie być w stanie „złapać” mas wodnych i zapobiec stratom spowodowanych podtopieniami, a potem do rzek i nimi do morza.
Woda deszczowa mogłaby być wykorzystywana do nawadniania upraw. W Polsce jednak nie mamy dobrego systemu jej magazynowania. Najlepszym rozwiązaniem, które pozwala na zatrzymanie wody i jednocześnie nie szkodzi przyrodzie, jest mała retencja. Polega na gromadzeniu deszczówki w niewielkich zbiornikach – na przykład oczkach wodnych wśród pól.
– Od dawna spada mniej śniegu. W Poznaniu nie widziałem jeszcze tej zimy ani płatka. Jeśli pada, to deszcz,czasem nawet intensywny, z którego poza sezonem wegetacyjnym jest niewielki pożytek dla roślin. Gdybyśmy mieli śnieg, to leżałby na ziemi do wiosny, a potem stajał, zostawiając sporo wody w glebie. Ryzyko pożarów byłoby mniejsze – mówi prof. Kundzewicz. – Polsce oczywiście nie grozi taki kataklizm jak Australii. Mamy szczęście żyć w innym klimacie. Nas kraj może jednak kompletnie uschnąć.
Upały i kopalnie
Między czerwcem a lipcem suszę zanotowano we wszystkich województwach. W aż 90 proc. gmin zagrożone były uprawy kukurydzy, krzewów owocowych oraz roślin strączkowych. W 75 proc. gmin ucierpiały uprawy warzyw i zbóż jarych. Wszędzie brakowało wody.
Tak wynika z danych Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa z Puław, który zajmuje się monitorowaniem suszy. Tuż przed końcem lata portal rolniczy TopAgrar podał, że straty wyniosły 3 miliardy złotych i ciągle rosną. „Rolników jest coraz mniej. Z ponad setki gospodarstw zostało w naszej wsi kilkanaście. Mój syn zastanawia się nad przejęciem interesu ode mnie. Odradzam” – mówił w rozmowie ze SmogLabem rolnik spod Sieradza.
W 2015 roku Wisła wyschła tak, że odsłoniła łupy wojenne z czasów potopu szwedzkiego. Noteć regularnie znika na niektórych odcinkach. W lecie 2019 poziom Widawki w miejscowości Podgórze (woj. łódzkie) spadł do 9 cm. W Skierniewicach zabrakło wody w kranach.
Najbardziej sucho w ubiegłym roku było na Pojezierzu Lubuskim i Pojezierzu Wielkopolskim. Problemem na tych terenach są jednak nie tylko rosnące temperatury. Do suszy przyczyniają się kopalnie odkrywkowe – obecnie działają trzy, kolejna jest w planach. Wszystkie podlegają pod Kopalnię Węgla Brunatnego „Konin”.
– Węgiel wydobywa się u nas od 75 lat. Utraciliśmy w ten sposób około 12 miliardów metrów sześciennych wody. Tak, jakby wypompować 18 jezior Śniardwy. To ogromna ilość, a na dodatek pobierana w regionie, gdzie od zawsze były najniższe opady w kraju – mówi Józef Drzazgowski z Przyjezierza na granicy Wielkopolski i Kujaw. Prowadzi sklep, ma pokoje gościnne, jednocześnie razem ze swoim stowarzyszeniem „Eko-Przyjezierze” od lat walczy o przyrodę. Mówi o sobie: „ekolog z przymusu”.
– Wody w jeziorach Pojezierza Gnieźnieńskiego opadły nawet o sześć metrów – są o połowę mniejsze niż kiedyś. Małe zbiorniki wyschły kompletnie – dodaje.
Zaraz za domem pana Józefa, w miejscu malowniczego jeziorka, zostało już tylko bagno porośnięte drzewami. Zbiorniki na tych terenach jeszcze do niedawna były połączone małymi kanałami, można było przepływać między nimi kajakiem. Teraz każdy z nich jest zamknięty.
Kiedy przejeżdża się przez Przyjezierze, na wielu domach widać tablice z informacją o sprzedaży. Mało komu opłaca się utrzymywać domek letniskowy albo biznes nad wysychającą wodą. Ceny nieruchomości spadają, ale mimo tego nie ma chętnych na zakup. Upada turystyka, może upaść też rolnictwo.
Problem pojawia się już w momencie przygotowania terenu pod wydobycie węgla – trzeba wyciąć drzewa, przesiedlić wioski, osuszyć bagna i torfowiska, odpompować wodę. To powoduje erozję gleby i wysychanie roślin.
Gdy koplania odkrywkowa zostaje uruchomiona, obok niej powstaje tak zwany lej depresyjny, czyli obszar obniżonego poziomu wód gruntowych. Spada też poziom wód powierzchniowych. Brakuje więc wody w studniach, a pola uprawne nie są odpowiednio nawadniane. W efekcie rolnicy zbierają znacznie mniejsze plony.
Według wyliczeń naukowców z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, jeśli powstanie planowana odkrywka Ościsłowo, przyniesie rolnikom straty w wysokości 4 miliardów złotych. Jeśli dodatkowo sprawdzą się przewidywania klimatologów i susze będą u nas coraz częstszym zjawiskiem, rolnicy mogą stracić znacznie więcej.
Atmosfera nie zna granic
Rosnące temperatury zagrażają nie tylko uprawom czy przyrodzie, ale też nam samym. Z badań naukowych, mówi prof. Kundzewicz, wynika, że w „normalnym” roku więcej osób umiera w zimie, a mniej w lecie. Kiedy pojawiają się fale upałów, liczba zgonów letnich może przekraczać te zimowe.
– Nie możemy wskazać palcem, że ten konkretny pożar, to gorące lato i ta powódź są wynikiem zmian klimatu – podkreśla naukowiec. – Natomiast można powiedzieć z naukową ścisłością, że prawdopodobieństwo i intensywność takich zdarzeń rośnie wraz ze zmianami klimatu. Susze i niedobory wody, upały, burze i silne wiatry, intensywne opady i powodzie i zawsze dokuczały ludziom, ale teraz częstotliwość takich zjawisk zmienia się w kierunku ekstremów ciepłych – dodaje.
W grudniu 2019 polski rząd jako jedyny nie podpisał się pod nowymi celami polityki klimatycznej Unii Europejskiej.
Na pytanie, co powinna zrobić władza, żeby powstrzymać suszę w kraju, klimatolog odpowiada:
– Przed galopującymi zmianami klimatu nie obroni nas polski rząd, ani nawet cała Unia Europejska. Potrzebne jest działanie globalne, bo atmosfera nie zna granic. Ktokolwiek wypuszcza duże ilości CO2, szkodzi klimatowi i wzmaga globalne ocieplenie. Oprócz przeciwdziałania zmianom klimatu musimy się adaptować do zmian, jaki już zaszły i jakie są nieuniknione. To jest zadanie dla każdej skali – rządu, samorządu, społeczeństwa obywatelskiego. Dla wszystkich obywateli.
Szef rządu w Canberze Scott Morrison od początku kadencji w 2018 roku próbuje przekonywać, że emisje dwutlenku węgla i rosnące temperatury nie powinny martwić Australijczyków. Nie pojawił się na wrześniowym szczycie ONZ w Nowym Jorku, na którym przywódcy dyskutowali o tym, jak ratować planetę. Nie mógłby tam zresztą zabrać głosu – nie został zaproszony ze względu na brak planów dotyczących ochrony klimatu w swoim kraju – największym na świecie eksporterze węgla i gazu.
ONZ nie zaprosiło nie tylko Morrisona, ale także Andrzeja Dudy.
Australia produkuje 60 proc. energii z węgla. Polska – 80 proc.
Kiedy w Australii bogacze chcą otwierać wielkie kopalnie, w Polsce planuje się m.in. wydobycie węgla przy Poleskim Parku Narodowym, otwarcie nowych i rozbudowę starych odkrywek w Wielkopolsce oraz budowę bloku elektrowni Ostrołęka C. Mamy w naszym kraju największego europejskiego emitenta CO2 – elektrownię Bełchatów, do której tylko w ubiegłym roku trafiło dofinansowanie z budżetu państwa w wysokości pół miliarda złotych.
– Bardzo chwalebne jest to, że UE jest prymusem w tej światowej szkole i chce ograniczać emisje. Polska też powinna to robić – wskazuje prof. Kundzewicz. – Ale trzeba pamiętać, że klimat uratujemy tylko wtedy, kiedy emisje ograniczy cały świat.
KATARZYNA KOJZAR