Minister Szumowski w Fakcie: Najtrudniejsze są operacje u małych dzieci. Serce jest jak mandarynka. Jeden ruch i…

Fakt zapytał lekarzy-polityków o to, jak zdrowo spędzić święta Bożego Narodzenia. Łukasz Szumowski, minister zdrowia i kardiolog, wyjaśnia, co jest najlepsze na świąteczne przejedzenie, a co na ból głowy. Tylko u nas wspomina swoje świąteczne dyżury w szpitalu, najtrudniejsze operacje i zdradza, co robi, w trakcie operacji! Tego o ministrze zdrowia naprawdę nie wiedzieliście!

 Justyna Węcek, Fakt:  Święta to czas miłości. Co o miłości może powiedzieć lekarz kardiolog?

 Minister zdrowia Łukasz Szumowski:  Wiele osób twierdzi, że nie kocha się sercem, ale żołądkiem. Wszyscy znamy chyba to uczucie, jak człowiek widzi osobę, na której mu zależy i w jednej chwili czuje setki motyli w brzuchu. Czy więc miłość to sprawa kardiologa, czy gastrologa? A tak szczerze to przy tak głębokich uczuciach jak miłość wydziela się duża dawka adrenaliny, przyspiesza tętno, rozszerzają się naczynia krwionośne, ostrzej widzimy więc czujemy, że miłość działa. Bez ciśnienia krwi trudno więc o wzniosłe uczucia.

 Jak to się stało, że został pan lekarzem od serca? 

Tak naprawdę chciałem zostać fizykiem teoretycznym. Byłem nawet w klasie matematyczno-fizycznej w liceum. Fizyka była moją życiową pasją. W szkole podstawowej chodziłem na wykłady z kosmologii na uniwersytecie. Jednak w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że moją słabością jest matematyka teoretyczna a to jednak problem. Potem okazało się, że fizyka to także prądy w sercu, które mnie wciągnęły. I do tego prof. Franciszek Walczak, który o tych prądach opowiadał z uśmiechem. Nietuzinkowa postać w świecie medycyny i człowiek spoza świata pieniądza. Był jednym z najlepszych specjalistów od zaburzeń rytmu serca w Polsce. On otworzył mi oczy na kardiologię, choć po drodze chciałem być jeszcze anestezjologiem. Profesor Walczak nad jednym EKG potrafił spędzić 4 godziny. Na początku naszej znajomości dał mi ryzę papieru, i kazał mierzyć zapisy EKG. Spędziłem 8 godzin mierząc i skrzętnie zapisując. Na koniec okazało się, że mierzyłem nie to co trzeba. Potem odkryłem, że to co przekazuje mi profesor Walczak to nie tylko interesująca teoria, ale i fascynująca praktyka. Profesor spędzał z nami studentami całe dnie, tłumaczył, wyjaśniał. Na tę nową pasję zacząłem poświęcać wakacje. Zobaczyłem, że chorych, którym można pomóc są tysiące. I tak rozpoczęła się moja droga kardiologa specjalizującego się w ablacjach, czyli regulującego zaburzenia rytmu serca.

 Rodzice nie odwodzili pana o medycyny? 

Ani nie przywodzili, ani nie odwodzili. Człowiek sam musi wybrać pasję, którą chce realizować w życiu. Uważam, że największą porażką rodziców jest narzucenie dziecku swojej wizji życia na siłę. Takie wybory są równoznaczne z późniejszymi dramatami, kiedy ocenimy, że zmarnowaliśmy życie. Gdy wybrałem zawód lekarza moi rodzice powiedzieli tylko, że to piękny zawód.

 Kiedy ostatni raz stał pan za stołem operacyjnym? 

Niestety dwa lata temu. Mówię „niestety”, bo kocham mój zawód i trudno mi bez niego żyć.

 Tęskni pan? 

Bardzo. Proszę uwierzyć, że do dziś otrzymuję zdjęcia dzieci, które urodziły się po tym jak udało mi się pomóc ich mamom. Nawet ostatnio jedna z pań, która przed laty przeszła zabieg ablacji, dzięki czemu wyleczyliśmy zaburzenia rytmu serca, przysłała mi zdjęcie syna z dopiskiem: „Panie profesorze, proszę zobaczyć jaki fajny chłopak urósł dzięki pana pomocy”. To niezwykle miłe uczucie, kiedy wiesz, że twoja praca w efekcie oznacza nowe życie. To uczucie trudno z czymkolwiek porównać. Teraz jestem odcięty od mojej pasji. Dziś jestem lekarzem medycyny, czyli zajmuję się leczeniem samej medycyny – służby zdrowia.

 I jak idzie? 

To nie jest terapia, której efekty zobaczymy jak przy ablacji, niedługo po zabiegu. Przed nami długi okres leczenia, który trzeba rozważnie i ostrożnie przeprowadzić.

 Nie jest więc i nie będzie to terapia szokowa? 

Terapia szokowa w praktyce nigdy nie działa dobrze na pacjenta. Powiedziałbym tak: każda próba nagłego obcięcia nogi i przyszycia innej źle się skończy.

 Nie żałuje pan, że został lekarzem medycyny i zaczął leczyć służbę zdrowia? 

Bycie lekarzem jest bardziej wdzięczną pracą, bo ma się kontakt z drugą osobą, z pacjentem. Dawać szczęście innym to piękne uczucie. Pamiętam, że od profesora Walczaka wszyscy wychodzili zadowoleni, szczęśliwi i to nieważne, czy udało im się od razu pomóc. Nikt jednak nie był pozostawiony przez profesora sam, każdy czuł się otoczony opieką. Profesor spędzał gigantyczną liczbę godzin ze swoimi pacjentami i cały czas z nimi rozmawiał. Podczas tych rozmów często zwracał się do swoich pacjentek „córeńko” – niezależnie od wieku pacjentki, czy miała lat 15, czy 85. Często słyszałem jak mówił: córeńko tutaj musimy jeszcze popracować, przemyśleć i wrócimy do tego później, rozpoznamy jeszcze co to jest za arytmia. I każdy wychodził z poczuciem, że ktoś się o nich troszczy, że ktoś o nich myśli. Zawsze starałem się i staram nadal, naśladować profesora Walczaka.

Tymczasem minister to urzędnik, który – co zrozumiałe – mimo starań nie zawsze spotka się ze szczęściem po drugiej stronie. Sam, jako lekarz, różnie oceniałem ministrów zdrowia. Teraz z dużą pokorą i szacunkiem odnoszę się do moich poprzedników. Tu nic nie jest takie proste, jak się wydaje. Przy stole operacyjnym wystarczy być profesjonalistą w każdym calu. Wszczepiam, dajmy na to, stymulator, czy defibrylator. Robię to najlepiej jak potrafię i wkrótce widzę pozytywny efekt. W kontakcie z pacjentem wystarczy być szczerym i zawsze okazywać zainteresowanie. W mojej obecnej pracy to nie wystarczy. Tutaj to za mało. Tu jest szereg dodatkowych uwarunkowań, m.in. prawnych, zarówno prawa polskiego, jak i unijnego, finansów, czy interesów grup zawodowych. Całe to spektrum wpływa na jakość pracy ministra i także na ocenę jego pracy.

 Jaka była najtrudniejsza operacja, jaką pan przeprowadził? 

Najtrudniejsze są zawsze zabiegi u najmniejszych pacjentów – dzieci. Proszę sobie wyobrazić serce wielkości mandarynki z przedsionkami wielkości orzecha, a z drugiej strony elektrody dla dorosłego człowieka, bo innych się nie produkuje. Ja tym sprzętem muszę się poruszać w tym małym orzeszku, dbając o mój każdy ruch. Jeżeli coś pójdzie nie tak, mojego małego pacjenta czeka kilkadziesiąt lat konsekwencji. Jeżeli pani o tym pomyśli, to może powodować stres, ale lekarz przy stole operacyjnym nie może się stresować.

Trudnymi zabiegami były również te na sercach kobiet w ciąży, bo to tak jakby pani miała na stole operacyjnym jednocześnie dwie osoby. Można obu pomóc albo obu zaszkodzić. Zwykle czeka się z uregulowaniem zaburzeń rytmu serca aż kobieta urodzi, ale jak ma czynność serca 200 uderzeń na minutę, to jest ryzyko, że oboje mogą nie dotrzymać do porodu. Wówczas trzeba szybko działać. Kiedy przesuwam cewniki przez żyły kobiety i widzę na monitorze, jak kamera mija dziecko, to daje to do myślenia. Człowiek czuje, że dwa życia są w jego rękach.

No i są w końcu takie zabiegi, kiedy pacjent umiera. Człowiek robi wszystko, żeby uratować drugie życie, ale się nie udaje. To powoduje duże napięcie i stres. Niejednokrotnie lekarz gromadzi w sobie te wszystkie sytuacje stresogenne przez całe życie.

 Wszystkim nie udało się pomóc? 

Nie ma chyba lekarza, któremu udałoby się pomóc wszystkim. Ja kieruję się zasadą, którą wpoił mi mój mentor profesor Franciszek Walczak: lepiej zrobić coś na dwa razy a bezpiecznie, niż przeć za wszelką cenę do sukcesu. Dla mnie bezpieczeństwo moich pacjentów jest najważniejsze. Czasem lepiej powiedzieć: dziękuję, koniec na dzisiaj, poczekajmy tydzień, dwa i podejdźmy do zabiegu jeszcze raz.

Wie pani co wyróżnia dobrego lekarza?

 Liczba udanych zabiegów? 

Umiejętność powiedzenia „nie wiem”. Czasem trzeba powiedzieć właśnie „nie wiem” i „poczekajmy”. Czasem trzeba skonsultować sprawę z innym lekarzem. Najgorsze co może zrobić lekarz to – jak mówią młodzi ludzie – „ściemniać” pacjentowi. Sam niejednokrotnie odsyłałem na konsultacje do innych kolegów. Życie ludzkie jest zbyt cenne by próbować udawać, że się wszystko wie.

 A pamięta pan szczególnie jakiegoś pacjenta? 

Kiedyś mieliśmy na OIOMie  pacjenta, który umierał. Przez miesiąc próbowaliśmy mu pomóc na różne sposoby. Nic nie dawało rezultatu.  Zdecydowaliśmy się w końcu na eksperymentalny zabieg i się udało. Po miesiącu, kiedy już zapomniałem o zabiegu, przychodzi do mnie mężczyzna w garniturze i mówi, że chciałby mi podziękować. Pytam, czy się znamy. On na to: jestem tym pacjentem z OIOMu. Trudno było mi go poznać, bo kiedy się nim zajmowałem był już siny i obrzęknięty, a tu elegancki mężczyzna w garniturze. I jeszcze mówi mi: bo ja panie doktorze samotnie wychowuję dwie córki. Przyznam, że zaniemówiłem, ale jednocześnie poczułem się szczęśliwy. Udało się uratować ojca dwójki dzieci.

 Pamięta pan jakąś zabawną sytuację ze swojego lekarskiego życia? 

Pamiętam jak kiedyś idę szpitalnym korytarzem i słyszę wołanie profesora Franciszka Walczaka: „Łukasz, Łukasz, choć tu szybko, bo pani chce zajść w ciąże i trzeba jej pomóc”. Trochę się zaniepokoiłem, ale na szczęście chodziło o przeprowadzenie zabiegu ablacji, który pozwoliłby kobiecie spokojnie zaplanować ciążę. Bez uregulowania rytmu serca mogłoby to być niebezpieczne. 

 Święta w szpitalu to pewnie trudny czas? 

Pamiętam, jak kiedyś żona przyjechała po raz pierwszy do mnie do szpitala w Wigilię, by dać mi parę rzeczy z wigilijnego stołu. Tymczasem pan na bramie w szpitalu mówi jej: panu doktorowi nic nie potrzeba i tak dobrze wygląda!

Wbrew pozorom święta w szpitalu to często dobry i pozytywny czas. Sam go bardzo lubię. Szpital pracuje wówczas trochę inaczej, panuje inna atmosfera, rzekłbym wzajemnego zrozumienia. Obchód jest bardziej spokojny, jest czas na rozmowy z pacjentami o sprawach rodzinnych. Jest kapelan, który towarzyszy rozmowom. Aczkolwiek są szpitale i oddziały gdzie w święta jest wręcz odwrotnie. Duży ruch w święta jest zawsze na szpitalnych oddziałach ratunkowych. Tam jest wręcz urwanie głowy. Ale generalnie szpital w noc świąteczną jest trochę miejscem magicznym.

 Jakie ma pan wspomnienia świąteczne z dzieciństwa? 

Święta Bożego Narodzenia jak dla każdego dziecka to przede wszystkim Mikołaj. Najczęściej przebierał się za niego mój dziadek lub tata. Enigmatycznie powiem, bo wywiad może przeczytać moja mała córka, że ja kontynuuję tą tradycję. Wigilia zawsze była u nas w domu. Zjeżdżała się cała najbliższa rodzina – było nas ponad 20 osób. I kolędy. U nas była tradycja kolędowania, więc kolędy rozbrzmiewały cały wieczór. Jeszcze niedawno, kiedy żyła moja babcia wszyscy się zjeżdżali. Mój stryj i cała rodzina śpiewali i przygrywali. Dużo się działo, było gwarno, tak jak powinno być w święta. Poza tym pamiętam prezenty. One były zupełnie inne niż obecnie. Pamiętam jak dostałem narty i rękawiczki z goretexem. Rodzice wysupłali pieniądze i sprawili mi tymi rękawiczkami taki niezapomniany prezent. A dziś, kto by się cieszył z rękawiczek?

Wtedy człowiek cieszył się z wielu rzeczy, które dziś są banałem. Mama na jedne ze świąt kupiła taki mniej więcej 15 cm kawałek polędwicy sopockiej. Co to była za radość!

Do dziś pamiętam też Boże Narodzenie w zimę stulecia. Nikt wówczas nie dotarł do nas na Wigilię – nie dało się. Zawsze będę też miał w pamięci Święta 1981 r. Byliśmy wtedy z rodzicami w USA. Wyjechaliśmy na dwa lata, chodziliśmy tam do szkoły. To były bardzo smutne święta, spędzone przed telewizorem na oglądaniu doniesień z Polski.

  Na święta preferuje pan barszcz czy zupę grzybową? 

Zdecydowanie barszcz czerwony z uszkami. Poza tym musi być kutia. Pamiętam  z dzieciństwa smak maku z kutii. Cóż to był za smak. Zgodnie z tradycją ilość zjedzonego maku przekłada się na ilość pieniędzy. Jako dziecko starałem się więc jeść dużo maku.

 Kto u pana przygotowuje Wigilię? 

No cóż, raczej nie ja. Osobiście zajmuję się przedświątecznym sprzątaniem. Za to na Wielkanoc zawsze robię paschę.

 Naprawdę nic pan nie robi na Wigilię? 

Sprzątam, ubrałem choinkę z dziećmi. Poza tym na Wigilie jedziemy do cioci, więc dużo potraw będzie już przygotowanych. Wigilię zaczynamy dosyć wcześnie, wraz z pierwszą gwiazdką – jak mówi tradycja. Później jest Mikołaj i kolędowanie.

 Minister zdrowia śpiewa kolędy

  A na sylwestra gdzie się pan wybiera? 

Pewnie się gdzieś zaszyjemy z żoną. Najstarszy syn ma 19 lat, więc wybywa z domu na noc, młodszy ma 17 lat i zakładam, że też gdzieś pójdzie. Będziemy spędzać sylwestra z pozostałą dwójką: Stefanem i Marysią. Stefan pewnie zechce ściągnąć kolegów. Może pogramy w pokera na przysługi, może będą tańce. Uwielbiam tańczyć. Kiedyś często z żoną chodziliśmy na bale.

 Czym zajmuje się pana żona? Jak się poznaliście? 

Żona – jak kiedyś powiedziałem i co podtrzymuję – ma cechy boskie. Wszędzie jest, wszystko widzi i zawsze ma rację (śmiech-red.). Poznaliśmy się jeszcze na studiach i zaczęliśmy od kłótni o Miłosza. Ja zawsze wolałem Herberta i tak zostało.

Uważam, że Herbert jest jednym z największych współczesnych poetów. W moim liceum mieliśmy teatr poezji często wystawialiśmy Herberta. Można rzec, że na dyskusjach przeżyliśmy z żoną studia, a potem… Potem był pociąg i wyjazd do Indii. Od jednej granicy do drugiej: Rumunia, Bułgaria, Turcja, Iran, Pakistan. W każdym kraju inny pociąg, bo tak było taniej. Po przyjeździe na miejsce, stwierdziliśmy, że głupio byłoby nie zobaczyć Matki Teresy. Nie znaliśmy adresu. Poprosiliśmy taksówkarza, żeby nas zawiózł do Matki Teresy. Stanęliśmy przed drzwiami domu dla biednych i chorych, gdzie pracowała i mieszkała. Otworzyły się drzwi i jedna z sióstr mówi: o wolontariusze, będziecie pracować w umieralni. Kiedy w końcu spotkaliśmy Matkę Teresę, zapytała nas czy jesteśmy małżeństwem. Odpowiedzieliśmy, że nie. Ona na to: to będziecie. I zostaliśmy małżeństwem.

Co ciekawe, byliśmy ostatnimi ludźmi z zagranicy, którzy widzieli Matkę Teresę Po powrocie do Polski dowiedzieliśmy się, że umarła.

Żona jest anestezjologiem dziecięcym w Centrum Zdrowia Dziecka. Podziwiam ją za jej pracę, bo praca w CZD z najmłodszymi ciężko chorymi jest strasznie obciążająca psychicznie.

 To żona wzięła na siebie opiekę i wychowanie czwórki państwa dzieci. 

I to też jest powód dla którego uznaję ją za świętą kobietę. Praca nad wychowaniem dzieci to praca na dwa etaty. Niestety często w świadomości ludzi, kobieta która pracuje w domu z dziećmi uznawana jest za osobę, która nic nie robi. Tymczasem robi więcej niż mężczyzna, który idzie do pracy. Kiedyś Niemcy określili wpływ kobiet opiekujących się dziećmi na finanse państwa. Nie były to małe kwoty. Jestem zdania, że państwo powinno doceniać poświęcenie kobiet, co powoli zaczyna się dziać. 

Moja żona 5 lat – z małymi przerwami – zajmowała się tylko i wyłącznie naszymi dziećmi, potem wróciła do zawodu i to z sukcesem. Za co dodatkowo ją niesamowicie cenię. Dzięki temu, że ona była w domu i pomagali nam bardzo rodzice, ja mogłem zrobić specjalizację, doktorat, habilitację, profesurę. To olbrzymie poświęcenie z jej strony. Jak to kiedyś jeden z kolegów powiedział mojej żonie: jedno dziecko to magisterium, dwoje – doktorat, troje to profesura, czworo to już tytuł honoris causa.

 Pamiętamy film „Bogowie” o profesorze Zbigniewie Relidze. Czy pan czuje się jako kardiolog jak Bóg? 

Profesor Religa był swego czasu moim dyrektorem. Swoją drogą pracę zaczynałem w podobnych warunkach jak profesor Religa. Elektrofizjologia to była trochę niszowa dziedzina lecznictwa szpitalnego. Często dostawaliśmy sale operacyjne dopiero po tzw. zawałowcach. To była 8 wieczorem, a nasze zabiegi trwały 8 godzin. Kończyliśmy pracę ok. godziny 4 rano. Nie miałem samochodu, byłem studentem, młodym lekarzem, pracowałem na 1/7 etatu, którą odstąpił mi kolega. Mimo to błogosławiłem Boga, że tak się udało. Nad stołem operacyjnym mieliśmy lampę, która cały czas się grzała. Obkładaliśmy ją chłodnymi szmatami i ustawialiśmy na nią wiatraki. Sami przy 40 stopniach Celsjusza w pomieszczeniu byliśmy ubrani w ołowiane stroje. Co do tytułu filmu, to żaden lekarz nie jest Bogiem i nie powinien się za takiego uważać. Praca w szpitalu to ciągła lekcja pokory. Powrócę do tego co mówiłem wcześniej. My wciąż bardzo dużo nie wiemy. Im częściej sobie człowiek uzmysławia czego nie wie, tym lepszym może stawać się lekarzem, bo będzie zgłębiał kolejne tajniki medycyny. Profesor Religa nigdy by nie powiedział, że jest wszechmogący. To był człowiek, który miał bardzo dużo pokory i tej pokory przy nim człowiek się uczył. Pamiętajmy też, że ostatecznie o wszystkim decyduje pacjent, bo to jego życie i zdrowie.

 Ma pan jakąś swoją specyfikę zachowania przy stole operacyjnym? 

Gwiżdżę i śpiewam, najczęściej kościelne pieśni. Kiedyś jedna z pacjentek poprosiła, żebym jej zaśpiewał „Anielski orszak”, czyli pieśń śpiewaną podczas uroczystości pogrzebowych. Zdarzało mi się też zamilknąć, kiedy na stole leżał śpiewak lub muzyk, bo proszę wziąć pod uwagę, że pacjenci są w znieczuleniu miejscowym i maja pełną świadomość wydarzeń.

Nigdy natomiast nie zdarzyło mi się używać niecenzuralnych zwrotów nad chorym. Jeżeli jestem zdenerwowany – to jak zauważyli moi koledzy – bardzo tonuje swoje wypowiedzi i osiągam duży spokój przy wypowiadanych słowach.

 Jako minister się pan stresuje? 

Jak ktoś doświadczy stresu o życie i zdrowie pacjenta. Jak ktoś walczy z czasem by pomóc ciężko chorym. I w końcu, jak ktoś doświadczy śmierci na stole operacyjnym to proszę uwierzyć, praca ministra to inny rodzaj stresu – stres przewlekły.

 Czego pan by sobie życzył na nadchodzący rok? 

Jako minister życzyłbym sobie by pewne pozytywne zmiany, które rozpoczęliśmy z moim zespołem w zakresie psychiatrii, onkologii, czy kardiologii doprowadzić do skutecznego sfinalizowania. Chciałbym, żeby z roku na rok Polacy byli bardziej zadowoleni ze służby zdrowia. 

 A tak prywatnie? 

Prywatnie to chciałbym trochę odpocząć i pożeglować. Dawno nie żeglowałem. Kiedyś miałem plan by popłynąć w podróż dookoła świata.

 Jaka jest pana rada na świąteczny ból brzucha, na przejedzenie? 

 Po prostu trzeba mniej jeść. Nie ma innego sposobu, który byłby bardziej skuteczny. Są oczywiście ziołowe preparaty, nalewki z dziurawca, które przyspieszają perystaltykę jelit. Na pewno pijmy dużo wody, bo to poprawia tzw. pasaż jelitowy.

 Co poleca pan na noworoczny ból głowy? 

Rozwagę w piciu na Sylwestra. Jeżeli już pijemy mocne alkohole to pamiętajmy by spożywać duże ilości wody. Ból głowy „dzień po” to przede wszystkim dehydratacja czyli odwodnienie. Alkohol bardzo wysusza nasz organizm. Tak więc w jedna rękę szampan, a w drugą wodę. I do tego jeszcze dużo ruchu, czyli tańczymy. W ruchu, w tańcu, po spacerze, metabolizm przyspiesza, następuje szybsza przemiana materii. Dramatyczny błąd ludzi, którzy piją wysoko procentowo alkohole to szybkie picie. Mamy wrażenie, że jesteśmy trzeźwi, a alkohol dopiero zaczyna się wchłaniać i potem jest tragedia. W Nowy Rok polecam dużo wody, herbatki, soki, substancje które mają dużo minerałów, w tym sok z ogórków. A do tego trochę glukozy.

W rozmowie z Justyną Węcek, dziennikarką Faktu, opowiada z zwyczajach świątecznych w swojej rodzinie

Prof. Łukasz Szumowski, zanim został ministrem, przeprowadzał operacje kardiologiczne

Na zdjęciu Łukasz Szumowski z żoną Anną

To jedno, jak dotąd niezrealizowane marzenie ministra

FAKT.PL

Więcej postów