Tygodnik „Sieci” zasugerował, że już w listopadzie Jarosław Kaczyński może zastąpić Beatę Szydło na stanowisku premiera. „Sieci” od momentu swego powstania nie są klasycznym medium informacyjnym czy opiniotwórczym, ale medium „tożsamościowym” Prawa i Sprawiedliwości. Tłumacząc ten prawicowy żargon na prostszy język, są po prostu pasem transmisyjnym Kaczyńskiego i jego partii do mas.
Zatem kiedy informują o politycznych planach Jarosława Kaczyńskiego, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że się nie mylą, ponieważ to sam Kaczyński postanowił za ich pośrednictwem o swoich politycznych planach poinformować lub choćby wysłać balon próbny.
Wyczerpanie formuły rządów z tylnego siedzenia
Formuła pozornej premier Beaty Szydło, za plecami której Jarosław Kaczyński decyduje o wszystkim, zatwierdza wszystkie nominacje, a nawet stara się łagodzić konflikty wybuchające pomiędzy jego nominatami, już się wyczerpała. Dublowanie konstytucyjnej struktury rządu przez nieformalną strukturę władzy rozpoczynającą się i kończącą przy „Uchu Prezesa” okazało się nieekonomiczne. Ponieważ nadzór pani premier nad jej gabinetem jest całkowicie fikcyjny, a Jarosław Kaczyński kieruje rządem w rytmie kryzysowym, wobec tego poszczególni ministrowie okopali się w swoich resortach, tworzą tam udzielne księstwa, z których co jakiś czas przeprowadzają łupieżcze wyprawy na księstwa sąsiednie. Wyrywając innemu ministrowi jakąś spółkę skarbu państwa albo blokując mu jego ulubioną inicjatywę ustawodawczą.
Ponieważ nadzór pani premier nad jej gabinetem jest całkowicie fikcyjny, a Jarosław Kaczyński kieruje rządem w rytmie kryzysowym, wobec tego poszczególni ministrowie okopali się w swoich resortach, tworzą tam udzielne księstwa, z których co jakiś czas przeprowadzają łupieżcze wyprawy na księstwa sąsiednie.
W konsekwencji Kaczyński nie dostał na czas gotowych projektów i precyzyjnego scenariusza zniszczenia mediów prywatnych, polityka zagraniczna w wykonaniu Witolda Waszczykowskiego od dawna jest farsą, minister zdrowia jest bezradny wobec rozszerzającego się protestu lekarzy-rezydentów. A w rozwiązaniu lub choćby złagodzeniu konfliktu nie pomagają mu prominentni działacze Prawa i Sprawiedliwości, którzy codziennie publicznie obrażają strajkujących młodych lekarzy na różne nowe wyszukane sposoby.
Beata Szydło coraz częściej ucieka – nie tylko do swoich stron rodzinnych, ale praktycznie od każdego konfliktu we własnym rządzie. I tak przecież wiadomo, że ostateczną instancją rozstrzygającą o tym, który z ministrów ma rację, będzie Jarosław Kaczyński.
Prezes PiS wie także, iż zła passa liberalnej opozycji kiedyś się skończy. I to pomimo wciąż nie wygaszonego konfliktu pomiędzy Nowoczesną i PO, pomimo wciąż niezakończonych problemów z konsolidacją przywództwa liberalnej opozycji, pomimo samobójczych wysiłków części publicystów liberalnych mediów, którzy tak bardzo skupili się na wykańczaniu istniejących jeszcze liberalnych partii, że brak im energii na diagnozę Polski po dwóch latach rządów antyliberalnej prawicy. Zamiast nich dostarcza ją człowiek, który postanowił się spalić.
Jarosław Kaczyński boi się też umocnienia Grzegorza Schetyny jako lidera Platformy, o czym świadczy nie tylko przedawkowanie „pasków grozy” w relacji TVP Info z łódzkiej konwencji samorządowej PO, ale także zwołanie przez Kaczyńskiego specjalnej wspólnej konferencji prasowej liderów „zjednoczonej prawicy”, (na której ani on, ani Ziobro, ani Gowin nie mieli Polakom nic do przekazania), tylko po to, aby „przykryć” programowe wystąpienie Schetyny (być może pierwszą bardziej całościową próbę przekonania do PO liberalnego elektoratu, jaką Platforma podejmuje gdzieś tak od połowy drugiej kadencji rządów Donalda Tuska).
To wszystko może przesądzić o tym, że Jarosław Kaczyński wstanie z głębokiego fotela na Nowogrodzkiej i wejdzie na ring osobiście.
Zarządzanie wikińską korporacją
Na giełdzie innych możliwych następców Beaty Szydło pojawili się Piotr Gliński i Mateusz Morawiecki. Gliński jako premier byłby kolejną fikcją, nikt nie traktuje go jako lidera nawet w jego własnym ministerstwie, w którym rządzą bardziej od niego wyraziste panie. Wanda Zwinogrodzka nadzorująca czystkę w polskich teatrach i Magdalena Gawin spuszczająca ze smyczy kolejne „psy wojny”, żeby zagryzały niewłaściwych, nie dość narodowych, nie dość PiS-owskich szefów placówek kulturalnych w całej Polsce.
Mateusz Morawiecki na stanowisku premiera fikcją by nie był. Ale właśnie dlatego z tą kandydaturą jest kłopot. Morawiecki jest co prawda posłuszny Kaczyńskiemu, nawet bardziej niż można było oczekiwać. To dla Kaczyńskiego, w imię jego skrajnie etatystycznych wizji, Morawiecki przestawił wajchę całej polskiej gospodarki na jej upartyjnienie (bo upaństwowieniem w żaden sposób tego nazwać nie można, mimo nadużywanych przez prawicowych i lewicowych populistów terminów „renacjonalizacja” czy „repolonizacja”).
Mateusz Morawiecki stał się radykalnym etatystą po to, aby zdobyć pełne zaufanie Prezesa, mimo że jego własne poglądy na gospodarkę nie były wcześniej tak populistyczne, tak centralistyczne, tak etatystyczne. Ani kiedy kierował polską częścią różnych globalnych banków, ani kiedy doradzał Donaldowi Tuskowi wchodząc w skład Rady Gospodarczej przy byłym premierze. Ale może – zgodnie z odwieczną polską tradycją – był wtedy Konradem Wallenrodem w obozie zgniłych liberałów, a dziś jest szczerym etatystą. Albo może odwrotnie, wtedy był szczerym liberałem, a dziś jest Konradem Wallenrodem w ponurym etatystycznym obozie PiS-u. Z Wallenrodami nigdy nie wiadomo, kiedy są autentyczni i kto jest dla nich naprawdę Zakonem Krzyżackim, a kto braćmi Litwinami, do których nie mogą się oficjalnie przyznać.
Jednak nie na braku zaufania polega problem z ewentualną nominacją przez Kaczyńskiego Mateusza Morawieckiego na stanowisko premiera RP. Mianowanie go dzisiaj premierem to trochę tak, jakby prezes PiS mianował premierem Ziobrę, Gowina, Macierewicza albo innego z pretendentów, którzy już od jakiegoś czasu przebierają nóżkami, by rzucić się sobie do gardła w wojnie sukcesyjnej po schedę po aktualnym liderze prawicy. Inni pretendenci zaczęliby się niepokoić, że Kaczyński już wybrał swojego następcę i nie jest to żaden z nich. A to podkopałoby całą metodę zarządzania przez Kaczyńskiego zasobami ludzkimi, gdzie każdego z wojów utrzymuje się na tym samym poziomie nadziei i lęku. Szczując ich przeciwko sobie, konfliktując nawzajem, ale faktycznie nie preferując żadnego i po równo wszystkich nagradzając łupami (resortami, spółkami skarbu państwa, mediami) z każdej wygranej bitwy. Morawiecki jako premier za bardzo by z takiej „wikińskiej korporacji” wystawał.
Ryzyko związane z Kaczyńskim
Po nieistniejącej Beacie Szydło przemawiającej grobowym głosem z wnętrza głębokiej studni bezdecyzyjności i fikcji, na której dnie Kaczyński ją umieścił od samego początku, pozostaje więc jedna obsadowa opcja. Kaczyński na Kaczyńskiego, lider na lidera, nieformalny szef obozu władzy na faktycznego premiera państwa. Z punktu widzenia konstytucji, praktyki rządzenia, jest to sytuacja zdrowsza. Rodzi się jednak poważna wątpliwość. Bycie premierem za pierwszym razem, w latach 2006-2007, Jarosławowi Kaczyńskiemu w ogóle nie wyszło. Podkręcił agresywny język własnego obozu, mianował na kluczowe stanowiska w swoim rządzie (fakt, że po sugestii słabego i łatwego do zmanipulowania Lecha Kaczyńskiego) ludzi, których później sam nazwał „agentami śpiochami”.
I wreszcie ostatnia wątpliwość. Czy w swoim obecnym stanie Kaczyński w ogóle jest „pokazywalny”? We własnym gabinecie na Nowogrodzkiej wciąż pozostaje spokojny i zimny. Ale tam otoczony jest wyłącznie przebranymi Polakami najpierwszego sortu – Błaszczakiem, Suskim itp. A jeśli nawet odwiedzają go Polacy sortu drugiego, tacy jak Ziobro czy Gowin, to przychodzą tam wyłącznie w lansadach i dygach, żeby go broń Boże nie zdenerwować.
Czy Wódz umieszczony wśród Polaków zwykłych – narzekających, krytycznych, nie powstrzymujących się od mówienia – wytrzyma tę próbę nerwowo? W końcu jego sejmowe wystąpienie o „zdradzieckich mordach” i „mordercach brata” przeraziło nawet jego zwolenników. Przyspieszyło kryzys pomiędzy nim a „łagodnym” Dudą. Parafrazując Jerzego Targalskiego – „wybudziło Adriana”. Rozpoczęło prawicową operację Walkiria, w której część polityków „zjednoczonej prawicy”, partyjnych „biznesmenów”, a nawet paru rozpoznawalnych prawicowych publicystów uznało, że Kaczyński co prawda pozwolił im najeść się polskim państwem i polską gospodarką, ale teraz jego radykalizm przeszkadza w dalszej spokojnej konsumpcji i konsolidowaniu władzy. Szczere publiczne odezwanie się Kaczyńskiego przestraszyło nawet część polskich biskupów, którzy po raz pierwszy zaczęli tak głośno przestrzegać przed dalszym radykalizowaniem konfliktu.
Jako premier Jarosław Kaczyński będzie miał codziennie wiele okazji, żeby takie wystąpienie powtórzyć. I z niektórych okazji na pewno skorzysta, tak jak korzystał z nich będąc premierem w latach 2006-2007. Można nawet powiedzieć, że to przejęcie przez niego wówczas funkcji premiera po Marcinkiewiczu miało istotny wpływ na wyborczą porażkę PiS-u w 2007 roku.
Zarówno Jarosław Kaczyński jak też rządzący prawicowy obóz mają dziś zagwozdkę. Dalej kontynuować coraz bardziej nieefektywną praktykę nieformalnego rządzenia Polską z tylnego siedzenia, czy też pokazać Polakom całą prawdę o Wodzu?
CEZARY MICHALSKI