Krzyku jest dużo, a decyzji nie ma. Chaotyczne wypowiedzi ministra Antoniego Macierewicza są korygowane następnego dnia przez wiceministra. Zagraniczni i krajowi obserwatorzy gubią się w meandrach tego chaosu – mówi Tomasz Siemoniak były ministrem obrony narodowej.
Paweł Wroński: Po nagłym odwołaniu dowódcy GROM i inspektora sił specjalnych wojskowi pytają, czy już zaczęła się czystka.
Tomasz Siemoniak: W wojsku panuje przekonanie, że po czerwcowych ćwiczeniach Anakonda 16 i szczycie NATO zaczynają się zmiany personalne. One zresztą zostały zapowiedziane. Nowy szef MON Antoni Macierewicz wielokrotnie mówił o konieczności „odwrócenia reformy dowodzenia”, która weszła w życie w 2014 r. To może oznaczać zmiany na dziesiątkach czy nawet setkach stanowisk.
Dymisja dowódcy GROM i inspektora sił specjalnych wskazuje na charakterystyczne dla działania tej administracji chaos i nerwowość. Nie podano przyczyn, nie było przygotowanych wcześniej kandydatów na te stanowiska. Przykre, że dotyka to GROM – jednostki, która jest perłą w koronie sił zbrojnych.
A może ta roszada to symbol „dobrej zmiany”? Minister Macierewicz twierdzi, że zniósł blokady kadrowe i ułatwił awans oficerów. Może czas na młodych. Część kadry oficerskiej zresztą za to go chwali.
– Co pan ma na myśli, mówiąc „blokada kadrowa”? Wojsko jest organizacją celową – ma służyć obronie kraju. Ma ukształtowaną strukturę etatową. Te etaty przypisane są do stopni, wynika to z ustawy pragmatycznej. Po co minister łamie te zasady i wprowadza możliwość niemal dowolnego awansowania? Być może po to, by przypodobać się kadrze oficerskiej. To jest psucie wojska. Oczywiście, można doprowadzić do tego, że na końcu wszyscy w wojsku są pułkownikami. Tak było w czasie PRL, gdy władza chciała dowartościować oficerów, ale po PRL odbudowanie właściwej struktury kadrowej armii trwało lata. Podobnie sprawa wygląda z wydłużeniem 12-letniej służby szeregowych zawodowych.
Pan i PO byliście krytykowani, że tej służby nie wydłużaliście.
– Bo zależało nam na tym, by szeregowi byli w optymalnym wieku 20-30 lat. Taki żołnierz musi biegać, być sprawny fizycznie. Były szef sztabu generalnego gen. Mieczysław Cieniuch podawał przykład belgijski, gdzie zlikwidowano limit wieku dla szeregowych. Uznano, że to przejaw dyskryminacji z powodu wieku, ageizm. Efekt? Po pewnym czasie armia miała szeregowych w wieku 50 lat, których trudno było zwolnić, więc wysyłano ich do prac ogrodniczych. O kształcie armii powinien przesądzać interes obrony kraju, a nie chęć przypodobania się żołnierzom.
Na razie jednak armia karnie wykonuje rozkazy, oficerowie odczytują bez drgnienia powiek apel smoleński na Westerplatte czy z okazji 333. rocznicy bitwy pod Wiedniem.
– Bo wojskowi nie są od protestowania, ale od wykonywania rozkazów. Mają jednak świadomość, że są wykorzystywani przez Macierewicza do budowania jego politycznej kariery. Mają dosyć tego, że MON jest wciąż za sprawą złej aktywności ministra i jego ekipy na czołówkach gazet. A apele poległych nie powinny dzielić Polaków, tak jak nigdy nie dzieliła ich tradycja obrońców ojczyzny. Mam zresztą nadzieję, że w przyszłości nie będzie dzielić.
Bo wszyscy zobojętnieją?
– Przeciwnie, nie zobojętnieją, bo te apele godzą w autorytet wojska, żołnierzy, ale także w dobrą pamięć ofiar tej katastrofy. Wiem, że duża część wojska jest tym zbulwersowana. Sam zresztą 1 września pod Grobem Nieznanego Żołnierza stałem na uroczystości i byłem wstrząśnięty. Wspominano wrzesień 1939 r. Nie padły nazwiska mjr. Władysława Raginisa, obrońcy Wizny, płk. Stanisława Dąbka, obrońcy Wybrzeża, gen. Mikołaja Bołtucia, który zginął, prowadząc atak na bagnety, innych bohaterów września, a wyczytano kilkanaście nazwisk ofiar katastrofy smoleńskiej. Pominięcie bohaterów Września i poniżanie powstańców warszawskich jest głęboko nieuczciwe.
A jak do tej pory wojsko oddawało cześć ofiarom katastrofy?
– Odbywało się to regularnie 10 kwietnia i 15 sierpnia w Dzień Wojska Polskiego, ponieważ zginął zwierzchnik sił zbrojnych i najważniejsi dowódcy. Pamiętaliśmy też o byłych ministrach obrony, którzy zginęli w Smoleńsku. Zawsze wtedy osobiście składałem wieńce na grobach Jerzego Szmajdzińskiego i Aleksandra Szczygły. Dodam, że jestem zbulwersowany, że przy okazji niedawnych obchodów 10-lecia samolotów F-16 w Polsce kompletnie pominięto to, że to właśnie Jerzy Szmajdziński i jego zastępca Janusz Zemke podjęli decyzję i podpisali umowę. To bardzo przykre.
Wracając do ministra Macierewicza. Może mieć pan satysfakcję. Minister robi dużo krzyku, ale na końcu podejmuje decyzje podobne do tych, jakie rekomendowali poprzednicy. Na przykład w listopadzie oskarżał pana o oszukanie prezydenta w sprawie kontraktu na obroną przeciwlotniczą i przeciwrakietową z USA, a teraz ogłasza rozpoczęcie procedury zakupu.
– Krzyku jest dużo, a decyzji nie ma. Chaotyczne wypowiedzi ministra są korygowane następnego dnia przez wiceministra. Zagraniczni i krajowi obserwatorzy gubią się w meandrach tego chaosu. Nikt już nie wie, co ze śmigłowcami. Caracale. Najpierw ma być program obrony przeciwlotniczej krótkiego zasięgu Narew, potem średniego Wisła? Nie, jednak Wisła, potem Narew. Minister ogłasza: armia będzie miała 150 tys. żołnierzy! Potem nie, bo najpierw trzeba wprowadzić 3 proc. PKB na obronę, czyli po 2030 r. Coraz bardziej wydaje mi się, że w tym szaleństwie jest metoda. Opóźnianie realnej modernizacji ma przynieść pieniądze na obronę terytorialną, a może na realizację obietnic PiS w innych obszarach.
Szef MON po raz pierwszy podporządkował sobie niemal cały przemysł zbrojeniowy. Dobrze to czy źle?
– To była jedna z pierwszych decyzji rządu, że Polska Grupa Zbrojeniowa podlegająca do tej pory ministrowi skarbu została podporządkowana ministrowi obrony. Uważam ją za bardzo złą. MON traci komfort bycia zamawiającym. Takim, który może naciskać i nalegać, by otrzymać określony produkt. Staje się natomiast właścicielem odpowiedzialnym za stan tych zakładów. To najczęściej kończy się przymusem, kupcie nasze, takie jakie jest, bo inaczej zbankrutujemy. Jeśli dodamy do tego niebywały nepotyzm, obsadzanie władz PGZ takimi osobami jak syn osobistego adwokata, pracownik apteki w Łomiankach, czyli słynny rzecznik ministra Bartłomiej Misiewicz…
Do tego dochodzą dla mnie decyzje zupełnie niezrozumiałe. Na przykład wstrzymanie prac nad kontraktem na dostawę na Słowację rosomaków z wieżą produkcji słowackiej. Pierwszego od lat dużego kontraktu eksportowego. To był nasz sukces, na który długo pracowaliśmy.
Pytałem o to wiceministra Bartosza Kownackiego. On twierdzi, że ten kontrakt zagrażał polskiemu przemysłowi zbrojeniowemu, szczególnie niektórym zakładom.
– Bez eksportu nie ocalimy naszego przemysłu obronnego. To była wielka szansa na współpracę militarną i gospodarczą ze Słowacją. Widać, że obecna ekipa zupełnie nie widzi takiej możliwości. To tym bardziej dziwne, że tyle rząd równocześnie mówi o znaczeniu Grupy Wyszehradzkiej.
Teraz mówi się o powstałej w Krynicy osi Polska – Węgry. Słowacy i Czesi ponoć nie chcą z nami koni kraść.
– Węgry pozbawiły się praktycznie potencjału militarnego przez ostatnie lata. I podobnie jak Czechy i Słowacja zupełnie inaczej niż Polska oceniają politykę Rosji. Widać to było po ich podejściu do wojskowego wzmocnienia NATO w Europie, byli wobec tego mocno zdystansowani. PiS buduje tę oś wyłącznie jako eurosceptyczną, zupełnie nie rozumiejąc, że osłabianie spoistości Unii Europejskiej i NATO jest w interesie Rosji.
Międzymorze lansowane obecnie przez prezydenta to tak naprawdę przedwojenna koncepcja, która miała być przede wszystkim koncepcją zbiorowego bezpieczeństwa.
– Przed wojną byliśmy w kleszczach między dwoma potężnymi totalitaryzmami. Dziś na Zachodzie mamy sojuszników, z nimi musimy budować nasze bezpieczeństwo. Nie ulegajmy przyjemności odgrywania roli mocarstwa na tle małych krajów. Prawdziwymi partnerami dla naszej polityki bezpieczeństwa są Stany Zjednoczone, Francja, Wielka Brytania i Niemcy. Jeśli PiS odwraca Polskę od Zachodu, zmniejsza nasze bezpieczeństwo. Ostentacyjne lekceważenie Komisji Weneckiej odnotowane zostało w Waszyngtonie i innych stolicach. Zapłacimy za to kiedyś wysoką cenę.
Jednak z punktu widzenia bezpieczeństwa rachunek rządu PiS jest korzystny. Szczyt w Warszawie zapewnił rozmieszczenie na wschodniej flance wojsk amerykańskich oraz wojsk NATO.
– Warto pytać o realizację ustaleń tego szczytu i konkretne terminy. Obawiam się, że hałaśliwa propaganda sukcesu Macierewicza zagadała istotne pytanie: „Co dalej?”. Nadzieją jest działanie prezydenta Andrzeja Dudy. Ale jest między młotem a kowadłem. Między groteskowym ministrem obrony a pozbawionym talentów dyplomatycznych ministrem spraw zagranicznych. Można być krytycznym wobec prezydenta w wielu sprawach, ale jeśli chodzi o bezpieczeństwo zewnętrzne Polski, trzeba mu kibicować. A sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Za granicą nikt już nie ma głowy do ustaleń szczytu. W USA rośnie Trump krytyczny wobec NATO. Wybory we Francji i w Niemczech są w przyszłym roku – bez wątpienia tamtejsi przyjaciele Polski będą po nich słabsi. Wielka Brytania w Brexicie, Hiszpania w politycznym paraliżu. Zrobiło się mało przewidywalnie.
To co daje poczucie bezpieczeństwa?
– Własny potencjał, siła więzi z Zachodem, wojska i instalacje NATO, stacja obrony antyrakietowej w Redzikowie. Także zdolność do pragmatycznego dialogu z Rosją. Jest jednak coś jeszcze. Zarówno Unia Europejska, jak i NATO to sojusze krajów wyznających podobne wartości, takie jak: demokracja, wolności, rządy prawa, tolerancja, otwartość. Żadne traktatowe wzmocnienie zapisów artykułu 5 o kolektywnej obronie nie zmieni prostego faktu, że społeczeństwa tych państw i ich przywódcy będą chcieli bronić swoich przyjaciół, ludzi myślących jak oni.
A Turcja? NATO też jej broni zgodnie z art. 5 traktatu waszyngtońskiego.
– NATO potrzebowało i potrzebuje Turcji. Zawsze jej pozycja w sojuszu była jednak specyficzna. Ale przekonanie, że Zachód będzie przymykał oko na ograniczenia demokracji w Polsce, bo tak się dzieje z Turcją, jest pozbawione podstaw. Dlaczego? Bo Polska to nie Turcja.
ROZMAWIA PAWEŁ WROŃSKI