Zakup mieszkania w bloku wybudowanym przez spółdzielnię mieszkaniową jest niczym wygrana głównej nagrody w loterii. Wszystko wykończone na tip-top, z reguły świetna lokalizacja, a do tego cena za metr kwadratowy niższa nawet o 50 proc. od ceny rynkowej. Jest tylko jeden warunek. Trzeba być dzieckiem prezesa spółdzielni, bratem głównej księgowej, w ostateczności synem konkubiny szefa działu technicznego – pisze Patryk Słowik, dziennikarz Dziennika Gazety Prawnej
Jak Polska długa, szeroka i spółdzielniami mieszkaniowymi stoi, tak najlepsze lokale za nieduże pieniądze kupują ludzie nieprzypadkowi. Ale oczywiście spółdzielnie mieszkaniowe budują nie tylko apartamentowce, lecz także zwykłe bloki, w których ściany bywają krzywe, a okna powypaczane. I takie lokum może kupić „zwykły” spółdzielca. Sęk w tym, że kupuje – tak jak coraz częściej się kupuje u deweloperów – dziurę w ziemi. Nabywa tak naprawdę obietnicę, że w danym miejscu będzie znajdowało się mieszkanie, które będzie wyglądało tak jak na zdjęciu. Zakup dziury w ziemi od spółdzielni mieszkaniowej usypia czujność wielu osób. Wydaje im się, że skoro sprzedaje ją im wielka organizacja, która zarządza dziesiątkami lub nawet setkami budynków i która ma stały dopływ gotówki w postaci zbieranych opłat lokalowych, to wszystko będzie dobrze. Dziura w ziemi zamieni się w blok, a narysowane w folderze reklamowym mieszkanie będzie jeszcze przytulniejsze niż na fotografiach. Szkopuł w tym, że osoby zarządzające spółdzielniami mieszkaniowymi wcale nie budują lepiej, niżeli zarządzają. A jak w Polsce wygląda spółdzielczość mieszkaniowa, to większość z nas wie. A kto nie wie, wystarczy, że będzie regularnie sięgał po „Fakt”, który, chociażby tak jak wczoraj, regularnie opisuje kolejne patologie. Niestety polskie prawo jest dziurawe po dwakroć. Po pierwsze, jest dziurawe w kontekście spółdzielczości mieszkaniowej. Istnieje co prawda ustawa o spółdzielniach oraz obowiązuje Prawo spółdzielcze, ale gdy idzie o obowiązki zarządców – to są to martwe przepisy. Odpowiedzialność zawodowa w zasadzie nie istnieje, bo spółdzielczy beton kontroluje sam siebie, zaś o karnej nie ma mowy, bo prokuratorzy nie rozumieją problemu. W kolejnych postanowieniach o umorzeniu śledztwa przekonują mieszkańców, że skoro sobie takie władze wybrali, to niech teraz nie narzekają. Najczęściej więc prezesom, którzy źle gospodarzą i wskutek ich działalności majątku w kasie brak, a długi narastają, nic nie grozi. Po drugie, ustawodawca zapomniał o kredytobiorcach i nabywcach mieszkań. Być może wyszedł z założenia, że jak ktoś już kupuje lokal, to nie potrzebuje ochrony od państwa. Ale to przecież bzdura. Jak najbardziej potrzebuje i pokazuje to wyraźnie przypadek z gdańskiej spółdzielni „Ujeścisko”. Wtórne jest to, kto zawinił w tej sytuacji – czy nieudolne władze spółdzielni, czy nadgorliwy komornik. Kluczowe jest, że ludzie muszą płacić za coś, czego nigdy nie dostali i nie wiadomo, kiedy dostaną (oraz w jakim stanie). Sytuacja to w świetle obecnych przepisów patowa. Bank chce dostawać raty kredytowe, czemu trudno się dziwić. Ludzie chcą w końcu dostać klucze do mieszkań – ich oczekiwanie jest oczywiste. Zarazem skoro blok nie został oddany do użytku, spółdzielnia wydać kluczy nie może. I co z tego, że być może za 10 lat dowiemy się, kto konkretnie w tej sytuacji zawinił? To przecież nie rozwiąże wieloletnich ludzkich dramatów.