Jesteśmy zakładnikami urzędników. Za obietnice PiS zapłaci klasa średnia

W Polsce należy albo być na tyle bogatym, aby optymalizować podatki w rajach podatkowych, albo na tyle biednym, aby kwalifikować się do pomocy społecznej. Posiadanie każdego innego statusu ni jak się nie opłaca, bo trafiasz do grupy, która finansuje dobre życie innym. Dobitnie pokazuje to analiza ekspertów Centrum im. Adama Smitha, którzy sprawdzili, kto naprawdę płaci podatki w Polsce.

 – Podatek VAT płacą zawsze ludzie mało i średnio zarabiający, a nie jak mylnie się przyjmuje korporacje. Te są jedynie poborcami podatku w imieniu rządu. Doliczenie tego podatku widzimy przecież na każdym paragonie za towary i usługi. Podobnie jest z towarami objętymi akcyzą. To klient płaci finalnie za podatek, który w biznesie rozliczany jest jako koszt działalności – mówi naTemat Andrzej Sadowski, ekspert Centrum im. Adama Smitha.

Kto płaci podatki

VAT nie płacą za to osoby najzamożniejsze, bo odzyskują ten podatek od prywatnej konsumpcji dzięki swoim przedsiębiorstwom. Przykładem są choćby luksusowe samochody szefów firm – do niedawna z kratką (zwalniała z VAT), a dziś już w firmowym leasingu, czyli z odliczeniem VAT i przy odliczeniu kosztu zakupu od dochodów firmy. W dodatku na polskich ulicach widać coraz więcej samochodów na słowackich tablicach. To nie efekt najazdu Słowaków, ale mody na to aby leasing flot samochodów firmowych zlecać przez firmy słowackie – znacznie korzystniej niż w Polsce.

A co z podatkiem dochodowym? CIT, czyli ten, który płacą firmy, wynosi już tylko 30 mld złotych i jego znaczenie dla budżetu (ponad 358 mld zł) jest niewielkie. Według Sadowskiego powinien się nazywać podatkiem „od nieumiejętności lub braku chęci jego omijania”. Korporacje poprzez międzynarodowe regulacje zgodnie z polskimi przepisami mogą dowolnie manipulować jego wysokością.

Oto przykłady. Biedronka, należąca do Portugalczyków sieć handlowa, której wszyscy patrzą na ręce, zapłaciła w 2014 roku 275 mln, ale już jeden z największych producentów napojów w Polsce, z kilkoma miliardami przychodów, płaci zaledwie kilkanaście milionów CIT-u. Jak pokazuje statystyka Ministerstwa Finansów 2/3 podatku dochodowego płacą średniej wielkości firmy (411 tys. podatników), a nie elita z sektora finansów i ubezpieczeń.

8 podatków, 5 przelewów

Wróćmy jednak do średniaków. Przeciętny polski przedsiębiorca na samozatrudnieniu co miesiąc opłaca 8 rodzajów podatków. Najpierw ZUS, czyli: Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, Fundusz Pracy, a także składkę emerytalną, rentową, wypadkową, chorobową (opcjonalnie), a także zdrowotną. Do tego PIT, możliwy do rozliczenia w czterech wariantach, a także opcjonalnie VAT (czyli dziewiąta danina). To w sumie pięć przelewów z konta bankowego.

Jeśli pracujemy na etat to sprawy jeszcze bardziej się komplikują. Płatników tak naprawdę jest dwóch: pracodawca i pracownik. Jedna praca powoduje 8 podatków i co najmniej 4 przelewy od dwóch podmiotów osobno.

Mało kto z rządzących zdaje sobie sprawę, że dla ponad połowy indywidualnych przedsiębiorców kwotowo obliczane składki ZUS są na tyle wysokim haraczem, że w praktyce nie płacą już oni podatku dochodowego. Różne złośliwości cisną mi się na usta. Obecny system podatkowy jest tak skomplikowany i pełen luk, że tylko powszechna uczciwość Polaków sprawia, że rząd ma jeszcze jakiekolwiek dochody z tytułu podatków.

Ponad pół roku pracujemy na podatki

W tym roku dzień wolności podatkowej przypadł na 14 czerwca. To symboliczna data, od której po zapłaceniu podatków należnych władzy, przez resztę roku pracujemy już na własny rachunek. W porównaniu do ubiegłego roku wydłużył się o 4 dni, a to dzięki obietnicom wyborczym (np. podwyższenie płacy minimalnej, a wraz z nią składek ZUS) zrealizowanym przez poprzedni rząd PO-PSL. 500 złotych na dziecko, kolejna podwyżka płacy minimalnej i inne miłe wyborcom hasła w przyszłym roku wydłużą czas pracowania na podatki o następne dni.

A kto pracuje? Zaledwie 16 mln osób, w tym 3 mln w charakterze kur znoszących złote jaja – to tak zwana klasa średnia. Wcale nie jacyś bogacze tylko specjaliści, lekarze, programiści, inżynierowie z dochodami powyżej średniej krajowej. (oszacował Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarka Rynkową)

Co sfinansują? Program MieszkaniePlus, który miał być powszechny, ale pierwszeństwo przy przydziale mieszkań będą mieć ci najbardziej potrzebujący. Pomoc frankowiczom w ustach polityków PiS należy się też ewentualnie najbiedniejszym. Choć znany jest przypadek prezentera radiowego, który przy zarobkach 6 tys. brutto jest winien bankowi 1,3 mln złotych – nie wierzy, że da radę to kiedykolwiek spłacić. Bogaty czy biedny?

Trzeba zdać sobie sprawę, że rząd nie ma żadnych innych pieniędzy poza naszymi. I gdyby w Polsce była świadomość podatkowa, edukacja ekonomiczna na odpowiednim poziomie, to nie byłoby aplauzu dla szastania pieniędzmi podatników. W Szwajcarii, której obywatele mają tego świadomość, niedawno przepadł w referendum pomysł, aby państwo wypłacało wszystkim gwarantowany dochód 2,5 tys. franków miesięcznie.

W sprawie groźnej walki klas wypowiedział się Szczepan Twardoch, jeden z najlepiej zarabiających polskich pisarzy, do tego sponsorowany przez Mercedesa. W ironicznym wpisie na Facebooku stwierdził, że lepiej jednak płacić. Choćby dla świętego spokoju:

Korwinistą jestem tylko przez kwadrans w roku, kiedy robię przelew do Urzędu Skarbowego i przez ten kwadrans wściekły myślę o tym, jak pięknie i elegancko mógłbym te hajsy skonsumować i jakie gustowne dobra za nie nabyć. Ale potem mi przechodzi, bo myślę sobie, że od redukcji luksusu jeszcze nikt nie umarł, a od klasowych rozruchów owszem.

Jesteśmy więźniami urzędników

Czy zanosi się na obniżenie podatków średniakom, co zapowiedział wicepremier Mateusz Morawiecki? – W programach tak, ale realnie tego nie widać – komentuje Sadowski. – Jesteśmy więźniami gangu urzędników z Excelem. Gdy tylko jest mowa o obniżaniu podatków, zmianie systemu natychmiast pokazują swoje tabelki, że ubytek w kategorii „oni płacą”, jest od razu kojarzony z brakiem w innej rubryce „rząd płaci” – dodaje.

Na wyjątkowe działania zdecydowała się ostatnio „biedna” Rumunia. W ubiegłym roku ich szalony, krnąbrny, nieprzewidywalny minister finansów wbrew Komisji Europejskiej i Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu zdecydował się na obniżenie podstawowej stawki VAT z 24 do 20 procent. Do tego doszło obniżenie podatków dla małych firm oraz podatku od oszczędności (podobnego do naszego podatku Belki). W efekcie wzrost wpływów z podatku dochodowego od firm wyniósł 32 proc. a z 4,2-procentowym wzrostem gospodarczym kraj awansował do najszybciej rozwijających się gospodarek UE w tym roku.

TOMASZ MOLGA

 

Więcej postów