
80 lat po największej z wojen świat wraca do ślepych nacjonalizmów i polityczno-ekonomicznych oligarchii, które doprowadziły do koszmaru połowę ludzkości i pochłonęły 70 mln ofiar. Wielu pyta: Czym różni się dziś „nasza” Ameryka Trumpa od ichniej Rosji Putina oraz Chin pod wodzą Xi? Równocześnie nasze europejskie wartości upowszechniamy przy pomocą amerykańskich technologii, pod osłoną US Army.
Wiecie, że Amerykanie i wszyscy ludzie świata zyskali w minionym tygodniu Zatokę Amerykańską? Wprawdzie oficjalnie ona nadal nazywa się Zatoką Meksykańską, ale kto by się tam przejmował formalnościami w spuszczonych ze smyczy amerykańskich Bóg techach? Magik algorytmów zmienił w Google Maps nazwę zgodnie z wolą imperatora Donalda Trumpa i poooooooszło w globalną sieć!
Informując o tym w społecznościówkach dr Małgorzata Bonikowska, ceniona analityczka i komentatorka spraw międzynarodowych, założycielka ThinkTanku, napisała:
„Przyznam, że szybkość działania amerykańskiego BigTechu mnie zaskoczyła. Nazwy geograficzne nie są ustalane przez Google, lecz specjalną Komisję. Zatoka Meksykańska póki co pozostaje Meksykańska”.
Skomentowałem, że oficjalnie jest to prawda, ale 99,99 proc. populacji Zachodu czerpie wiedzę (?) o kształcie świata z map Google. Dodałem ironicznie, że trzeba docenić łaskawą powściągliwość Bógtechu: przechrzcił tylko Zatokę, a przecież mógł zabić – Kanadę. Na razie w Google Maps jest ona odrębnym państwem, a nie stanem USA.
Ameryka first vs. Andora first, czy Europa first? Każdy first!
Najciekawsza jest reakcja polskich zwolenników metody sprawowania władzy przez Trumpa oraz celów jego polityki. W komentarzach do wpisu Małgorzaty Bonikowskiej trzymają się narracji, że zmiana wprowadzona w Google Maps to efekt „normalnej pracy sprawnego managera, który jest oceniany za wynik, a nie za gadanie”. Oceniając działania Trumpa piszą, że „Kanada sama się prosi [o aneksję], bo rząd Trudeau jest beznadziejny”.
Moja – i nie tylko – wątpliwość wobec takiego stawiania sprawy jest natury zasadniczej: a jeśli temu informatykowi każą (albo sam się domyśli) narysować na zachód od Rosji Priwislinskij Kraj albo Generalne Gubernatorstwo, bo tak wyniknie z porannego kaprysu Imperatora lub jego transakcji z Wystarczająco Silnymi przy stoliku w Poczdamie lub innej Jałcie? Przecież w opinii polskich trumpistów nasz rząd jest równie beznadziejny jak ten Trudeau, a trumpistowscy sąsiedzi – popierani oficjalnie przez wszechmogącego Elona Muska – od zarania Prus uważają, że „Polacy nie umieją się sami rządzić”.
Właśnie na tym polega – świętowana przez populistyczną prawicę we wszystkich krajach Zachodu – prawicowa rewolucja dowodzona i zarządzana przez Trumpa: nie ma żadnego globalnego ładu i żadnych zasad, których można by się (i trzeba) wspólnie trzymać. Jest ślepa lub potwornie krótkowzroczna (bo ignorująca konsekwencje) siła oraz ekstremalny bezwstyd w jej stosowaniu i codziennych zachowaniach.
Przez wiele powojennych dekad przeciętny mieszkaniec Zachodu mógł wierzyć, że ONI, na Wschodzie, mają swoją tępą siłę, a MY mamy nasze demokratyczne wartości i prawa człowieka. Polska weszła 35 lat temu w tę narrację z ostentacyjnie naiwną wiarą w demokratyczne i liberalne ideały, a rosyjska napaść na Ukrainę jeszcze wyostrzyła różnicę między ICH i NASZYM światem – windując znaczenie wartości. Teraz jednak wielu na Zachodzie pyta: Czym różni się ta „nasza” Ameryka Trumpa od ichniej Rosji Putina i ichnich Chin pod wodzą Xi?
Ponad tydzień temu w Madrycie toasty za „huragan ogarniający świat” pili liderzy prawicowych partii, m.in. Le Pen, Salvini, Wilders, Orbán, a nawet uchodząca za umiarkowaną pragmatyczkę Meloni. Miałbym do nich kilka pytań, np.:
- gdzie ten fantastyczny ponoć „huragan” wywieje uchodźców i imigrantów z meblowanego na nowo przez Trumpa Bliskiego Wschodu oraz pozbawionej USAID Afryki i Azji
- jakież to korzyści odniosą europejscy producenci „obdarowani” przez Trumpa z dnia na dzień 25-procentowymi cłami.
O wiele ciekawsze pytanie dotyczy jednak tego, jak Europa ma odbudować swą gospodarczą i polityczną globalną pozycję w realiach „Pax America First”, kiedy:
- Francja first
- Niemcy first
- Włochy first
- Hiszpania first
- Polska first
- Austria first
- Belgia first
- Szwecja first
- Czechy first
- Węgry first
- Słowacja first…
- Itd.
Luksemburg, oczywiście, również first i Monako z Andorą i Lichtensteinem też. Tak, narodowcy w 30-tysięcznym państwie także uważają, że mogą, a nawet powinni suwerennie, w pojedynkę, stawić czoła globalnym wyzwaniom rzuconym przez 330-milionową Amerykę uzbrojoną w atom i Big-techy oraz 1,4-miliardowe Chiny – fabrykę świata. A ja nie potrzebuję zbyt wiele wyobraźni, by przewidzieć, co by się stało, gdyby Litwa czy Estonia stawiały dziś samotnie, poza UE i NATO, czoła Rosji. Oraz jaka byłaby poza wspólnotą Zachodu pozycja Polski.
Swoją drogą – o tym, że Wielka Brytania jest the first, to wiadomo od zawsze, a ściślej – od pięciu lat. Mimo że wyszła na Brexicie milion razy gorzej niż Zabłocki na mydle: z gigantycznym spadkiem wartości eksportu i rekordową w dziejach imigracją, w dodatku (z należnym szacunkiem do multi-kulti) nie z kulturowo bliskiej Europy, tylko muzułmańskiej Azji. I z rosnącym niedoborem rąk i mózgów do pracy oraz coraz bardziej kulejącą opieką zdrowotną. Żadna z cudownych obietnic brexitowców nie została spełniona. Każdy z problemów narasta szybciej niż kiedykolwiek. Rozwiązania oferowane przez populistów i tak chętnie kupowane przez lud są dokładnie takie, jak zawsze: FAŁSZYWE.
Wielka Rzesza, Wielki Rzym, Wielkie Węgry… I kokosowe interesy wielkiego biznesu
Wszystko to przypomina historię sprzed 100 lat, doskonale zilustrowaną w jednym z najlepszych europejskich seriali wszech czasów – „Babilon Berlin”. W latach 20. XX wieku też mieliśmy do czynienia z triumfalnie „przewietrzającym” Europę i świat huraganem egoistycznych nacjonalizmów. Również wówczas NIKT nie przejmował się „drobnostkami”, jak ta, że immanentną cechą wszystkich egoistów jest brak zdolności tworzenia wspólnoty innej mentalnie i praniu niż Hitlerjugend i NSDAP.
Wszyscy zgodnie umniejszali fakt, że z uwagi na temperaturę narodowych wieców i nagromadzenie bombastycznych haseł raczej prędzej niż później musi dojść do starcia narodowych ambicji i interesów – bo:
- jedni chcą odbudowywać Włochy z czasów rzymskich
- inni Niemcy z czasów I Rzeszy
- inni Austrię z epoki cesarstwa
- inni Wielkie Węgry
- inni Polskę od morza do morza
- jeszcze inni Macedonię z czasów Aleksandra
– więc ostatecznie egoiści rzucają się sobie do gardeł. Ściślej: rzucają na szaniec swoich zaczadzonych nacjonalizmem współplemieńców, pardon – poddanych. Tak się hoduje mięso armatnie. W czasach II wojny w tej roli wystąpiło 110 milionów ludzi plus półtora miliarda cywili. Zginęło ponad 70 mln. Kilka razy więcej odniosło rany. Wszyscy przeżyli traumę.
Dla cynicznych nacjonalistów pokroju Trumpa liczą się wyłącznie interesy. I to nie kraju czy społeczeństwa, lecz partii, a precyzyjniej – koterii w partii wystarczająco ślepo popierającą wodza.
I jeszcze jedno: w latach 20. XX wieku za plecami nieobliczalnych tyranów i cynicznych populistów stał wielki biznes liczący na to, że dzięki odarciu świata z wszelkich zasad, w tym krepujących go regulacji, zrobi jeszcze bardziej kokosowe interesy.
Wielki kapitał ma dość pieniędzy, by umacniać korzystne dla siebie narracje. Dziś te narracje są kompatybilne z kłamstwami i manipulacjami na temat UE głoszonymi przez Kreml i kolportowanymi przez rosyjskich trolli w środowiskach zachodniej prawicy. Tak przygotowuje się mentalny grunt pod wielkie społeczne i gospodarcze zmiany.
Młodzi Polacy: zamknąć granice, pogrzebać Schengen
Pod koniec stycznia Rzeczpospolita za pośrednictwem SW Research zadała Polkom i Polakom pytanie: „Czy Pani/Pana zdaniem Unia Europejska powinna przywrócić kontrole na granicach między krajami strefy Schengen, by zahamować napływ imigrantów?”. Aż 62 proc. rodaków odpowiedziało „tak”, a największy odsetek optujących za powtórnym zamknięciem granic – czyli de facto pogrzebaniem Schengen – jest wśród ludzi młodych. Chce tego prawie 70 proc. osób w przedziale od 18 do 24 lat; urodzili się lub dorastali, kiedy Polska była już w strefie Schengen, więc nie mają BLADEGO POJĘCIA, co oznaczają GRANICE.
Im niższe wykształcenie, tym większa chęć przywracania granic. Co symptomatyczne, rekordowo dużo zwolenników kontroli granicznych żyje w miasteczkach do 20 tysięcy mieszkańców, w których imigrantów widuje się co najwyżej w mediach społecznościowych.
Pisałem niedawno, że mimo przyjęcia w ciągu ostatniej dekady rekordowej liczby imigrantów, Polska należy do najbezpieczniejszych krajów świata. Po wejściu do UE poziom przestępczości z roku na rok obniżał się i we wszystkich kategoriach przestępstw, zwłaszcza tych najcięższych lub najbardziej uciążliwych społecznie, jest dziś wiele razy mniejszy niż na początku stulecia. Co istotne – imigranci popełniają (w przeliczeniu) mniej przestępstw niż rdzenni Polacy. Ale medialne narracje sprzyjają tworzeniu atmosfery zagrożenia, a za sprawą milionów kłamstw i manipulacji rozpowszechnianych w kanałach (to właściwa nazwa) społecznościowych nastroje i odczucia społeczne rozjechały się z realiami i faktami.
Strach przed „obcym” jest najlepszym przyjacielem nacjonalizmu i ksenofobii. Grają dziś na nim wszyscy, w tym – jak u progu III Rzeszy – partie mainstreamowe, w nadziei, ze odbiorą „tym brzydkim faszystom” odpowiednio dużo wyborców. Tylko że – jak wynika z wielu dotychczasowych doświadczeń z partiami pokroju AfD, Konfy itp. – dokładnie tak się podpala świat. Cały świat. I nie wygrywa na tym NIKT – z wyjątkiem paru tęgich cwaniaków.
Czy jest jeszcze przestrzeń na Europa first, czyli jak… NIE iść śladami USA
Pragmatyczni zwolennicy współpracy w ramach Unii zdają sobie sprawę, że w świecie zagraconym kolejnymi stolikami wywróconymi przez Donalda Trumpa podmiotem – najpierw zdarzeń, a potem dziejów – można być tylko wówczas, jeśli ma się dość siły: gospodarczej, militarnej, politycznej. Żaden z krajów UE w pojedynkę od dawna nie kwalifikuje się do bycia podmiotem w pojedynkę, wiec hasła populistycznych nacjonalistów są nie tylko niegodziwe, ale też rażąco sprzeczne z żywotnym interesem każdego kraju. W pojedynkę można być co najwyżej marionetką w ręku imperatora, zdaną na jego nieobliczalne działania i kaprysy.
Europa musi umieć zapewnić sobie bezpieczeństwo, skutecznie chroniąc granice, a jednocześnie zachować – czytaj: podnosić! – poziom i jakość życia obywateli w zgodzie ze swymi zasadami i wartościami, swoim stylem życia. Odzyskać globalną atrakcyjność i konkurencyjność w warunkach presji nie tylko ze strony imperialnej Rosji i długofalowo ekspansywnych Chin, ale i tej „nowej-starej” Ameryki, kierującej się odmiennymi zasadami, a jednocześnie kontynuować, na ile to możliwe, własny model rozwoju oparty na win-win oraz wyrównywaniu szans i poziomów życia.
Myśmy się w ostatnich dekadach, jako lojalni sojusznicy Ameryki, bardzo mało rozwodzili na temat dzielących nas fundamentalnych różnic. Dziś jednak warto, a nawet trzeba powiedzieć, że gdyby ktoś chciał w USA realizować unijną politykę spójności, rzucając hasło wyrównywania poziomów i jakości życia mas i używając do tego takich narzędzi, jak UE, zostałaby uznany za komunistę nawet przez większość demokratów. W całych dziejach Ameryki polityki prorównościowej i opiekuńczej nie realizował żaden amerykański rząd – a to dlatego, że cały amerykański system polityczny, społeczny i gospodarczy zbudowany jest na dwóch – pozornie nie pasujących do siebie – filarach: klasycznego liberalizmu Adama Smitha i ortodoksyjnego chrześcijaństwa purytanów. Ten wciąż efektywny sojusz spaja hasło na dolarze: In god we trust.
Amerykanie mają inaczej poukładane w głowach, bo i liberałowie, i purytanie zawsze koncentrowali się na aktywności jednostki: to ona swoją zaradnością i ciężką pracą (lub poprzez łaskę wprost od Boga) buduje własny dobrobyt na ziemi – tej ziemi. Jeśli jej nie idzie, nie ma tzw. szczęścia, to są dwa wyjścia:
- zgodnie z dominującą wśród części protestantów doktryną predestynacji – widocznie Bóg tak zaplanował i człowiekowi nic do tego
- zgodnie z dominująca wśród pozostałych chrześcijan teorią wolnej woli – konkretny człowiek może sobie zasłużyć na łaskę Boga, a więc zapewne grzeszysz, bo nie dość się starasz.
Nie masz na jedzenie? Nie masz ubezpieczenia zdrowotnego? To wola Boga lub twoja wina. Inne jednostki mogą Ci co najwyżej okazać miłosierdzie, dać jałmużnę – jeśli chcą. To ich decyzja. Nie wolno jednak, na poziomie państwa, stanu czy miasta, budować odgórnie systemu, który ogołoci wybrańców boskich oraz tych, którzy się starają, aby wspierać tych, którzy nie dają rady lub zostali od urodzenia skazani na nędzę i potępienie.
Efekt takiego umeblowania głów jest taki, że kraj noblistów z medycyny i najlepszych uniwersytetów zajmuje w świecie miejsca pod koniec pierwszej setki pod względem powszechnego dostępu do opieki zdrowotnej i do przyzwoitej publicznej edukacji. Na początku obecnego stulecia 47 mln osób, czyli 16 proc. populacji, nie miało żadnego tytułu do leczenia w razie choroby czy wypadku. Ten odsetek zaczął spadać dopiero po 2013 roku po wejściu w życie reform Obamacare, w ramach których ubezpieczenie zdrowotne stało się obowiązkowe, a w przypadku milionów najbiedniejszych ludzi – opłacane ze środków publicznych. Uchwalona w 2010 roku ustawa zapewniła dostęp do usług medycznych ponad 20 milionom obywateli, zakazując przy tym prywatnym firmom ubezpieczeniowym – bo cały system opiera się wyłącznie na nich – kontrowersyjnych praktyk, m.in. odmawiania usług osobom, które nabawiły się poważnych schorzeń lub cierpią na choroby wrodzone.
Obamacare została przyjęta przez Kongres przy huraganowym sprzeciwie Republikanów zarzucających Demokratom „lewactwo sprzeczne z naturą i amerykańską tradycją”. Wedle sondaży, reformę popierało 75 proc. Amerykanów. Mimo to swoje pierwsze urzędowanie w 2017 r. Trump rozpoczął od podpisania dekretu zobowiązującego agencje federalne do „ograniczenia obciążeń” związanych z Obamacare. W kolejnych miesiącach Republikanie nie pozyskali wystarczającej liczby głosów w Kongresie do obalenia Obamacare, a ostateczne fiasko ponieśli w Senacie, gdy trzej republikańscy senatorowie, w tym John McCain, zagłosowali tak jak Demokraci i pomysł przepadł stosunkiem głosów 51:49.
A propos podejścia Ameryki do zdrowia – to epidemia opioidów, którą tak cynicznie grał Trump w kampanii i gra teraz w sporze z Kanadą (sugerując Kanadyjczykom, by zostali 52. Stanem – po Grenlandii) – wybuchła właśnie z uwagi na takie, a nie inne priorytety polityki społeczno-gospodarczej w USA. Wieloletnia działalność tak morderczo skutecznego koncernu, jak Purdue Pharma z jego OxyContinem, byłaby w realiach Unii Europejskiej NIEMOŻLIWA. Unijne regulacje chronią w pierwszym rzędzie interes obywatela, pacjenta i konsumenta, przedkładając go nad zyski najbardziej nawet wpływowych przedsiębiorstw. W Stanach hierarchia wartości bywa mocno odwrotna – i dlatego można tam m.in. szczelinować gaz łupkowy na obszarach, na których w Europie są rezerwaty, bez liczenia się z kosztami społecznymi i zdrowotnymi, w tym chorobami i zgonami całych społeczności. Z tego samego powodu Purdue Pharma sprzedała biliony tabletek OxyContinu – trafiając notabene na podatny grunt: masy, jako się rzekło, są słabo wykształcone i mają mizerny dostęp do drogiej opieki medycznej. Nic dziwnego, że kiedy pojawia się magik obiecujący ustąpienie wszystkich bólów, chorobowych i egzystencjalnych, po wzięciu jednej tabletki – to masowo biorą.
Przez dwie dekady od debiutu OxyContinu do 2019 r. – kiedy po licznych pozwach i nagłośnieniu sprawy przez media ruszył proces upadłościowy Purdue Pharma – 820 tys. Amerykanek i Amerykanów zmarło z przedawkowania opioidów, a ponad 2 mln popadło w uzależnienie. Tak jest, kiedy marketing odgrywa w systemie gospodarczym większą rolę od regulacji chroniących konsumenta.
Po ogłoszeniu słynnego raportu Mario Draghiego oraz równie mocnego opracowania Enrico Letty (dotyczącego jednolitego rynku UE) bardzo dużo mówi się w UE o konieczności przywrócenia konkurencyjności gospodarki, a jednym z narzędzi ma być walka z nadregulacją, czyli tonami przepisów produkowanych w Brukseli i będących dla przedsiębiorców coraz cięższą kulą u nogi. Diagnoza jest, oczywiście, prawdziwa: w unijnych dyrektywach i rozporządzeniach oraz krajowej implementacji dyrektyw (często rozszerzającej, jak w Polsce) doszło do przegięcia i to niewątpliwie uderzyło w konkurencyjność gospodarek. Ale potrzebną i oczekiwaną deregulację trzeba przeprowadzić rozsądnie, czyli tak, by nie wylać dziecka z kąpielą. Większość unijnych przepisów służy ochronie ludzi i wynika z priorytetu, jakim jest dbałość o poziom i jakość życia WSZYSTKICH OBYWATELI UE, a nie tylko wybranych, „dość starających się” czy „predestynowanych przez Boga”.
Musimy się w Unii zdecydować, czy wkraczając na ścieżkę wzmacniania konkurencyjności chcemy zachować kluczową wartość, jaką jest – „lewackie” z perspektywy USA – dbanie o spójność społeczną, czy też skręcamy w stronę… wolnej amerykanki, godząc się na brutalizację konkurencji i wzrost nierówności. Drugie fundamentalne pytanie brzmi: czy my to wszystko mamy robić wspólnie, używając skumulowanego potencjału 27 państw i 450 mln obywateli, czy też poprzez ostrą konkurencję miedzy członkami Unii, czyli de facto demontaż jednolitego rynku, zamykanie granic i próby konfrontacji – lub układania się – z mocarstwami w pojedynkę.
Populistyczna europejska prawica optuje dziś wyraźnie za tym drugim rozwiązaniem. Identyczne stanowisko od dawna podpowiada Kreml – grający ewidentnie na rozbicie i pogrzebanie Unii. Teraz tę opcje wzmacnia Trump. Przypadek? Nie sądzę.
Europa uzależniona od Ameryki. Śmiertelnie?
Jeśli teraz czytasz ten tekst, to w ponad 90 proc. dlatego, że skierował Cię tutaj algorytm któregoś z mediów społecznościowych należących do amerykańskich Bóg-techów. Większość z nas używa w pracy, a często także w domu, cyfrowego ekosystemu któregoś z amerykańskich gigantów (Microsoft, Apple, ewentualnie Google). Udział wyszukiwarki Google w globalnych wyszukiwaniach wprawdzie spada, ale wciąż oscyluje w okolicach 90 procent. Trzeba przy tym pamiętać, że ów spadek wynika z pojawienia się alternatywnych narzędzi wyszukiwania treści – w postaci chatbotów; w zdecydowanej większości amerykańskich i coraz mocniej integrowanych z innymi usługami potentatów z USA (np. z przeglądarkami oraz edytorami – tekstów, obrazów, filmów, prezentacji). Chiński DeepSeek wprawdzie tu namieszał, ale – z wielu przyczyn – będzie mu trudno podważyć amerykańską hegemonię. Zresztą – wszyscy świadomi zagrożeń przestrzegają Europejczyków przed zastąpieniem technologicznego uzależnienia od USA uzależnieniem od Chin.
To, że w ogóle śmiga w Polsce internet, zależy w ogromnej mierze od hardware’u i software’u potężnych korpo zza Oceanu, takich jak Motorola czy Cisco. Najbardziej intratne stanowiska w IT w największych miastach Polski też zapewniają firmy z USA – w Krakowie Amerykanie zatrudniają trzy razy więcej specjalistów niż firmy polskie.
Mówimy tu o świecie technologii, ale tak naprawdę – o absolutnie fundamentalnym oprzyrządowaniu całej gospodarki, każdej bez wyjątku firmy i większości gospodarstw. UE ma TSUE, Airbusa i Europejską Agencję Kosmiczną, ale nie stworzyła własnego Google, własnego Cisco, ani własnego X (Facebooka, Instagrama, Linkedina, WhatsAppa…). Ma wartościowe i rozrywkowe kino francuskie, włoskie, niemieckie, polskie, ale nie wykreowała działającej na wyobraźnię i podświadomość magii Hollywoodu, ani Netfliksa.
W efekcie my wszystkie nasze europejskie wartości – od Wolności, Równości i Braterstwa poczynając, a na Solidarności i prawach człowieka (nie) kończąc – utrwalamy i upowszechniamy przy wsparciu i za pośrednictwem narzędzi amerykańskich. Działających na prąd wytwarzany w coraz większym stopniu z amerykańskiego gazu. W domach ogrzewanych tymże gazem. Pod osłoną amerykańskiej armii, gotowej wyruszyć nam na pomoc w sytuacji opisanej w słynnym art. 5 NATO. Tak przynajmniej wynika z traktatu.
Bo w świecie Trumpa nic nie jest pewne. I właśnie to, przy naszym totalnym uzależnieniu od Ameryki we wszystkich kluczowych obszarach życia i gospodarki, jest dla Polski i Europy piekielnie trudnym wyzwaniem. Takim – na śmierć i życie.
Źródło: forsal.pl
Ten artykul/ nie moz,e byc’ wie,cej komunistyczny. Wszystko lewicowe:cacy. Wszystko prawicowe: be.