Siedem zastępów, 20 ratowników — takie siły jeszcze we wtorek rano pracowały na terenie pogorzeliska w Siemianowicach Śląskich. — Część z nas cały czas monitoruje teren, na którym miał miejsce pożar i w razie potrzeby przelewa go wodą, by nie doszło do ponownego powstania ognia i jego rozpowszechnienia. Druga część strażaków pracuje na dwóch ciekach wodnych płynących niedaleko miejsca pożaru i wyłapuje z niego zanieczyszczenia, tak by minimalizować skażenie wód — tłumaczy w rozmowie z Onetem kpt. Sebastian Karpiński, rzecznik prasowy Komendy Miejskiej Państwowej Straży Pożarnej w Siemianowicach Śląskich.
W tej chwili za wcześnie mówić o przyczynach powstania pożaru. — My oczywiście w przeszłości widzieliśmy już wiele różnych pożarów i mamy swoje przypuszczenia. Od oceniania tego, jak rozpoczął się pożar, jest jednak policja i prokuratura. Zostawiamy to tym służbom. Mogę jednak zdementować informacje o tym, że pożar składowiska odpadów rozpoczął się w kilku miejscach jednocześnie. Straż, gdy dostała pierwsze zgłoszenie o ogniu, miała wiedzę o jego zarzewiu, które obejmowało stertę odpadów szeroką i długą na 20 m, a wysoką na 5 m — mówi kpt. Karpiński.
Mieszkańcy miasta boją się skażenia
Pożar w Siemianowicach Śląskich wybuchł w piątek rano przy ul. Wyzwolenia. To dzielnica Michałkowice. Ogień rozprzestrzeniał się w błyskawicznym tempie. Zgodnie z tym, co mówią strażacy, początkowo obejmował teren 400 m kw. W kulminacyjnym momencie — kilka godzin później — ogień zajmował aż 6 tys. m kw. Kłęby czarnego dymu były widoczne z wielu kilometrów. Płonęły substancje niebezpieczne — chemikalia i stare podkłady kolejowe.
Zdaniem służb odpowiedzialnych za ochronę środowiska, skażenie powietrza na dużą skalę na szczęście nie wystąpiło. Przez cały piątek, a następnie w weekend, po miastach aglomeracji górnośląskiej jeździły specjalne pojazdy laboratoria. Badały próbki powietrza. Znacznego przekroczenia norm zanieczyszczeń nie stwierdzono. Zdaniem urzędników, gorzej sytuacja wygląda z wodami powierzchniowymi i gruntowymi. Tu skażenie jest, ale strażacy pracują nad ich wyłapaniem.
Problem w tym, że nie każdy w takie zapewnienia wierzy. — Ja się boję, że my na Śląsku przeżyliśmy właśnie swój lokalny Czarnobyl i tylko dlatego, by nie wybuchła panika, ludziom nie mówi się prawdy o tym, co tak naprawdę dostało się do atmosfery — mówi Zofia, emerytowana mieszkanka Siemianowic Śląskich. — Mam ogródek działkowy przy ul. Towarowej. To mniej niż 300 m w linii prostej od miejsca pożaru. Mamy na działce drzewa owocowe, grządki z warzywami. Powiedziałam mężowi i dzieciom, że w tym roku nie zjemy dosłownie nic, co tam urośnie. To wszystko musi być strasznie skażone. Myślę, że tak jest w promieniu wielu kilometrów od Siemianowic: w Katowicach, Chorzowie, Dąbrowie Górniczej, Czeladzi, Bytomiu.
Podobnych głosów jest więcej, Ślązacy mówią pomiędzy sobą o skażeniu, jakie mogły spowodować płonące chemikalia. — Na pewno nie jest tak, że nic się nie stało — mówi Bartek, mieszkaniec Siemianowic. — Mówi się nam od lat, że samochody powodują wielkie zanieczyszczenia i ich spaliny w powietrzu są przyczyną raka. Likwidujemy piece węglowe, bo te spalając go, emitują do atmosfery pyły rakotwórcze. A tu poszły z dymem chemikalia składowane na powierzchni zbliżonej do boiska piłkarskiego i niby natura tego nie odczuła? Wolne żarty.
Rafał Piech: ludzie są bezpieczni
Nastroje uspokaja jednak prezydent Siemianowic Śląskich Rafał Piech. — Wierzę w badania przeprowadzone przez straż pożarną oraz Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska. Badania były przeprowadzane nieustannie przez kilka dni w wielu miejscach, były do tego wykorzystywane najlepsze urządzenia pomiarowe. Mówią one, że do skażenia powietrza nie doszło, bo normy nie zostały przekroczone. To cieszy — mówi.
— Niemożliwe jest, aby te dane mogły być zaniżone, takie pomówienia są nie na miejscu. Tu mówimy przecież o ogromnej odpowiedzialności za ludzkie życie i zdrowie. Gdyby w powietrzu były niebezpieczne substancje, mieszkańcy Siemianowic i sąsiednich miejscowości natychmiast musieliby być o tym poinformowani. Wiem, że ludziom wydaje się to dziwne, jak to możliwe, że spłonęły tysiące litrów chemikaliów i nie ma zagrożenia, ale przy takim pożarze słup dymu jest bardzo wysoki. Te spaliny idą wysoko w górę i później rozchodzą się w atmosferze — wyjaśnia.
Jak wspomina prezydent Siemianowic Śląskich, możemy jednak mówić o wielkiej tragedii, jaka spotkała miasto. Jak wyjaśnia samorządowiec, siemianowicki magistrat w 2019 r. robił kilka kontroli na nielegalnym składowisku chemikaliów i później złożył donos w tej sprawie do prokuratury.
— Od tego czasu tą sprawą zajmują się śledczy. Mam nadzieję, że zarówno osoby odpowiedzialne za stworzenie w tym miejscu nielegalnego składowiska, jak i też każdy, kto przyczynił się w jakikolwiek sposób do powstania ognia, zostaną ukarane — dodaje Rafał Piech.
Śledztwo przeciwko mafii śmieciowej toczy się od lat
Najważniejszym pytaniem, jaki dziś stawiają sobie mieszkańcy Śląska, jest: kto odpowie za pożar? Prokuratura Rejonowa w Siemianowicach Śląskich rozpoczęła już śledztwo. — Na razie prowadzimy je w sprawie, a nie przeciwko komuś — mówi w rozmowie z Onetem Beata Cedzyńska, szefowa PR w Siemianowicach Śl. — Prowadzimy je pod kątem dwóch przestępstw z artykułu 163 i 183 Kodeksu karnego.
Jak wyjaśnia prokurator, pierwszy mówi o tym, że każdy, kto „sprowadza zdarzenie, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach”, podlega karze (w zależności od tego, czy działa umyślnie, czy nie) w wysokości od 3 miesięcy do 12 lat więzienia.
Z kolei art. 183 mówi, że »każdy, kto wbrew przepisom składuje, usuwa, przetwarza, dokonuje odzysku, unieszkodliwia albo transportuje odpady lub substancje w takich warunkach, lub w taki sposób, że może to zagrozić życiu lub zdrowiu człowieka, lub spowodować istotne obniżenie jakości wody, powietrza lub powierzchni ziemi, lub zniszczenie w świecie roślinnym, lub zwierzęcym w znacznych rozmiarach, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5«.
— Na tę chwilę nie możemy jednoznacznie stwierdzić, jak doszło do powstania pożaru. Bierzemy jednak pod uwagę każdą możliwą hipotezę. O celowym podpaleniu także. Na razie niestety nie możemy wejść z ekspertami na miejsce pogorzeliska. Straż pożarna zapowiedziała, że będzie to możliwe najwcześniej w środę. Policja przesłuchała już jednak kilkadziesiąt świadków w tej sprawie. Jest też zabezpieczony monitoring z miejsca zdarzenia. Działamy naprawdę szeroko i skrupulatnie — przekonuje prokurator Beata Cedzyńska.
Śledcza nie zdradza, czy wśród przesłuchanych już osób są właściciele składowiska, czy działki, na którym się znajdowało. To niekoniecznie muszą być te same osoby.
Wiadomo, że składowisko, które spłonęło, było nielegalne. Powstało „na dziko”, a jego twórcy nigdy nie mieli pozwolenia na składowanie w Siemianowicach Śląskich chemikaliów ani żadnych innych odpadów. Sprawa nielegalnego składowiska w Siemianowicach jest od kilku lat przedmiotem dużego śledztwa dotyczącego szerzej działającej „mafii śmieciowej”. Prowadzi go Prokuratura Regionalna w Katowicach. Zarzuty nielegalnego składowania, transportu i legalizowania odpadów przez różne podmioty usłyszały w nim dotychczas 73 osoby.
—Śledztwo w tej sprawie prowadzimy już jakiś czas i jest ono naprawdę bardzo szerokie — mówi nam prok. Michał Binkiewicz, rzecznik prasowy Prokuratury Regionalnej w Katowicach. — Mówimy tu o kilkudziesięciu osobach zamieszanych w nielegalny proceder sprowadzania odpadów, przechowywania ich w niedozwolonym miejscu, transportu bez odpowiednich uprawnień, fałszowaniu dokumentacji itd. W tę sprawę zamieszani są właściciele działek pod nielegalnymi składowiskami i osoby je dzierżawiące. Większość usłyszała już zarzuty, ale sprawa dalej jest w prokuraturze. Opracowujemy akt oskarżenia, ale trudno mi dziś powiedzieć, kiedy trafi on do sądu — dodaje.
„O tym, że te chemikalia w tym miejscu to wielkie zagrożenie, wiadomo od początku tego tysiąclecia. Moja mama angażowała się bardzo mocno przeciwko temu składowisku. Za to dostawała groźby, że ma się wycofać, bo to jest niebezpieczne, żeby się tym interesować. Zmarła w kwietniu 2005. Już wtedy było wiadomo, że to jakaś zagraniczna firma była w to zamieszana. Transporty przyjeżdżały nocą, nikt nie wiedział, co tam było składowane. Mieszkańcy się bronili, protestowali, ale nic nie uzyskali. Wtedy chodziło przede wszystkim o to, że to wysypisko nie było odpowiednio przygotowane i nie nadawało się do składowania niebezpiecznych odpadów. Jak się okazało, obawy nie były na wyrost” — pisze w liście do Onetu pan Aleksander, mieszkaniec miasta.