Belgowie i Holendrzy, inaczej niż reszta Europejczyków, mordują nie tylko dzieci nienarodzone, ale również te, które się urodzą – a których życie zostaje uznane za niewarte życia. Ich ludobójcza praktyka jest logicznym rozwinięciem filozofii, która stoi za aborcją. Jest też w ścisłej łączności z ideami, które ugruntowały nazistowski Massenmord na chorych psychicznie. Trzeba zadać sobie poważne pytanie, czy w Polsce nie zmierzamy powoli w tym samym kierunku.
23 września mija 20 lat od wprowadzenia w Belgii prawa o eutanazji. Od tego momentu w tym niewielkim kraju wykonano w jego ramach ponad 27 tysięcy egzekucji. Zabijani są wszyscy: starzy i schorowani, którzy sami proszą o śmierć; chorzy psychicznie, co do których odpowiedzialności za decyzję o samobójstwie można mieć poważne wątpliwości; dzieci zachęcane do eutanazji przez rodziców i lekarzy; wreszcie niemowlęta, których o zdanie nikt nie pyta. Z roku na rok zgonów eutanazyjnych jest coraz więcej. Podobnie dzieje się w Holandii, gdzie eutanazję zalegalizowano zresztą zaledwie kilka miesięcy wcześniej.
Belgowie i Holendrzy są dość konsekwentni. Wyciągają wnioski z przyjętej przez siebie filozofii i wdrażają je w życie. Uznali przecież, tak jak większość społeczeństw Zachodu, w tym do niedawna Polska, że życie ludzkie może być przerywane bez wyroku sądowego, gdy nie ma mowy o kategoriach sprawiedliwości i zbrodni. Aborcja nie jest przecież niczym innym. Dziecko nienarodzone zostaje zabite, jeżeli przeszkadza rodzicom w osiąganiu zadowolenia lub jeżeli jest chore i uważa się, iż jego jakość życia byłaby niezadowalająca – dla niego samego, dla opiekunów, dla społeczeństwa. Zabijanie dzieci nienarodzonych nie daje jednak możliwości pełnego zrealizowania celu życia bez żadnych trudności. Zdarza się, że dziecko, które miało być zdrowe, rodzi się jednak chore. Jakość jego życia nie będzie zadowalająca. W tym momencie większość społeczeństw cofa się. Belgowie i Holendrzy jednak nie: dlaczego można było je zabić godzinę temu, a teraz już nie? Dlatego od lat zabijają również niemowlęta. Dla ich dobra, oczywiście. W takich kategoriach powstrzymanie się od zabójstwa byłoby w gruncie rzeczy niezgodne z przyjętą moralnością. Dziecko będzie cierpieć, rodzice nie będą mogli zrealizować swoich planów prowadzenia wygodnego i przyjemnego życia, społeczeństwo poniesie poważne straty. Dlatego decyzja jest oczywista: uśmiercić.
Co jednak wówczas, gdy choroba przyjdzie później, gdy człowiek jest już starszy niż kilka czy kilkanaście miesięcy? Konsekwentnie, należy go uśmiercić, o ile, oczywiście wyrazi na to zgodę. Dla jego dobra – i dla dobra społecznego. Problem pojawia się wtedy, kiedy takiej zgody wyrazić nie może, na przykład z powodu choroby psychicznej. Wówczas zgoda jest dorozumiana: bo przecież należy przyjąć, że człowiek ów, gdyby tylko nie był obłąkany, podjąłby racjonalną decyzję o zakończeniu swoich cierpień.
Belgijska i holenderska praktyka eutanazyjna jest ściśle związana z praktyką stosowaną przez III Rzeszę. Takie stwierdzenie nie jest przesadą. Niesławna Aktion T4, w ramach której naziści odebrali życie ponad 200 tysiącom chorych, głównie chorych psychicznie, była na poziomie argumentacyjnym podbudowana w dużej mierze tak, jak belgijsko-holenderska praktyka eutanazyjna. Sami Niemcy nie mówili o Aktion T4. Ta nazwa jest późniejsza; pochodzi od adresu budynków kierownictwa operacji położonej przy Tiergartenstraße 4 w Berlinie. W czasach przeprowadzania ludobójstwa na chorych mówiono raczej o operacji Gnadentod, miłosiernej śmierci, albo o Vernichtung lebensunwerten Lebens, likwidacji życia niewartego życia.
Żadne z tych określeń nie ma ścisłych odniesień do ideologii czystości rasowej. Ta odegrała oczywiście w Aktion T4 znaczną rolę, nie była jednak fundamentalna. Niemiecka debata o możliwości uśmiercania tych ludzi, których życie oceniane było jako bezwartościowe, rozpoczęła się w chwili, w której Adolf Hitler miał zaledwie kilka lat. W 1895 roku austriacki psycholog Adolf Jost ogłosił broszurę pod tytułem Recht auf den Tod, „Prawo do śmierci”. Ojciec Josta popełnił samobójstwo, gdy uznał, że nie ma już sensu dalej żyć; w pozostawionym synowi liście zachęcił go do tego samego. Adolf Jost argumentował w swojej broszurze, że wartość życia każdego człowieka da się dość obiektywnie ocenić. Zaproponował dwie perspektywy, indywidualną i społeczną. W pierwszej perspektywie człowiek ocenia sumę radości i bólu. Jeżeli ta suma jest ujemna, to znaczy, że lepszym wyborem byłaby śmierć mająca wartość zerową. W perspektywie społecznej ocenia się przydatność lub szkodliwość wobec bliźnich. Jeżeli suma jest tu ujemna, ponownie lepsza jest śmierć.
W 1920 roku wyszła w Niemczech fundamentalna dla późniejszej debaty i polityki książka pod tytułem „Die Freigabe der Vernichtung lebensunwerten Lebens: Ihr Maß und ihre Form”, a więc „Legalizacja niszczenia życia niewartego życia: jej wymiar i jej forma”. Jej autorami byli psychiatra Alfred Hoche oraz prawnik Karl Lorenz Binding. Autorzy argumentowali na rzecz prawa lekarza do uśmiercania pacjentów za ich zgodą – lub w niektórych przypadkach również bez ich zgody. Ten drugi aspekt wpłynął znacząco na późniejszą politykę III Rzeszy wyrażoną w praktyce w ramach Aktion T4. Hoche i Binding nie myśleli wszelako o masowym ludobójstwie; chodziło im raczej o docenienie autonomii woli pacjenta – lub o „miłosierny” wobec cierpiącego a nie mogącego wyrazić swojej woli człowieka.
Praca Hochego i Bindinga została przyjęta przez świat z mieszanymi uczuciami. Jednak społeczne emocje zdawały się wspierać ich koncepcję. Lekarz Ewald Meltzer, sam będący przeciwnikiem eutanazji, przeprowadził badanie sondażowe wśród 163 opiekunów chorych psychicznie dzieci, którymi się zajmował. 73 proc. z ankietowanych stwierdziło, że byłoby gotowych zgodzić się na „skrócenie cierpień” swoich podopiecznych. W czasie Aktion T4 większość dzieci leczonych w szpitalu, którym kierował, została uśmiercona.
W 1942 roku niemiecka kinematografia wyprodukowała film Dasein ohne Leben, Bycie bez życia. Przedstawiono w nim chorych psychicznie w sposób, który miał przychylnie nastawić widza do konceptu pozbawienia ich życia. Większość przymusowych „aktorów” filmu została zresztą później „zlikwidowana”. W obrazie używano różnych argumentów. Jednym z nich było odwołanie do „poczucia człowieczeństwa”: przedstawiani ludzie, jak opowiadał profesor eugeniki występujący w filmie, prowadzą quasi-zwierzęcą egzystencję, pogrążeni w obłędzie nie wiedzą, co się z nimi dzieje – i tak dzień po dniu, całe życie. Przedstawiono to jako niegodne człowieka cierpienie, które należy po prostu ukrócić – dla dobra samych obłąkanych, jak i dla dobra niemieckiego narodu.
W niemieckiej debacie, która przygotowała Massenmord na chorych psychicznie, obecne były również wątki ekonomiczne. Zwolennicy eutanazji wyliczali precyzyjnie, ile kosztuje niemieckie społeczeństwo utrzymanie chorego człowieka przez całe jego życie. Ile zje chleba, jaj i kartofli, ile osób, zamiast pełnić produktywne z perspektywy materialistycznego interesu III Rzeszy funkcje, zajmuje się pracą na ich rzecz. Dlaczego ktoś miałby zajmować się przez całe życie chorym dzieckiem a później chorym dorosłym, dlaczego miałby karmić go korzystając z płodów rolnych, z których mogliby skorzystać zdrowi – skoro w ten sposób „podtrzymywane życie”, zgodnie z „racjonalną” oceną, ma negatywną wartość?
Czytelnik zauważy, że cała ta debata funkcjonuje również dzisiaj. Poza wątkami rasowymi pojawiają się dokładnie te same argumenty: o autonomii człowieka, o konieczności czerpania radości z życia, o życiu wartościowym i nie wartościowym z perspektywy indywidualnej oraz społecznej. Jest tak dlatego, że praktyka ludobójstwa w III Rzeszy nie była wcale nazistowska – była postoświeceniowa, to znaczy ugruntowana w dokładnie tej samej filozofii – poza wątkami rasowymi – na której ugruntowana jest współczesna praktyka aborcyjna i eutanazyjna. Belgowie, Holendrzy i przedstawiciele innych społeczeństw, które legalizują eutanazję, nie są nazistami. Wyznają jednak tę samą ideę, którą wyznawali nazistowscy mordercy. Realizują ją tylko innymi metodami. Efekty zresztą, trzeba przyznać, są o wiele doskonalsze. Dzięki wysublimowanej technologii większość chorych udaje się wyeliminować jeszcze przed urodzeniem. Ci, którzy chorują później, to tylko pewien odprysk. I jego należy wyeliminować. Tak właśnie jest, jeżeli ostatecznym punktem odniesienia nie jest dla człowieka Bóg, ale państwo, jak w III Rzeszy, lub wygodne życie, jak we współczesnej Europie. Wniosek płynie z tego prosty: popełniamy i nadal będziemy popełniać masowe zbrodnie, tak jak naziści, jeżeli wyznawać będziemy tę samą filozofię, która odrzuca transcendencję i istnienie niezależnego od nas porządku moralnego. Jeżeli Boga nie ma, wszystko wolno: ta wielokrotnie wyśmiewana przez ateistów fraza jest przecież głęboko prawdziwa.
Jako Polacy musimy na poważnie zadać sobie pytanie, czy nie zmierzamy w tę samą stronę. Wprawdzie obecne polskie prawodawstwo w dziedzinie eutanazji jest bez zarzutu, a w dziedzinie aborcji jest o wiele lepsze, niż w wielu krajach europejskich. Ale znaczna część naszego społeczeństwa, mająca zresztą silną reprezentację polityczną, stoi raczej – świadomie lub nie – w tradycji, która ukształtowała politykę III Rzeszy, a która dzisiaj kształtuje politykę belgijską czy holenderską. To problem, którego bagatelizować nie wolno i który domaga się pilnie rozwiązania, choćby na gruncie konstytucyjnym. Wielka w tym rola Kościoła katolickiego i polskich biskupów, którzy przypominają regularnie o konieczności zakorzenienia prawodawstwa w prawie naturalnym. Bez tego bowiem droga do wszelkich zbrodni stanie otworem również przed nami.
pch24.pl