Weto dla unijnego Funduszu Odbudowy i perspektywy finansowej może uruchomić proces marginalizacji Unii i wzrostu znacznia strefy euro – pisze ekonomista
W sporze z instytucjami unijnymi nasi politycy najwyraźniej sądzą, że prowadzą niezwykle zręczną grę szantażu i nacisków, która zmusi przeciwnika do kapitulacji. W rzeczywistości prowadzą grę nieskuteczną, wręcz samobójczą – dla Polski, a także prawdopodobnie dla siebie samych.
Gra na weto
List premiera Morawieckiego do liderów Unii, w którym sugeruje on możliwość polskiego weta do unijnego budżetu, a także wcześniejszy o kilka tygodni wywiad Jarosława Kaczyńskiego, w którym prezes PiS otwarcie o wecie mówił, bez oglądania się na konsekwencje („nie damy się terroryzować pieniędzmi”), każą sądzić, że spór polskiego rządu z instytucjami europejskimi dotarł do poziomu, na którym mogą zapadać nieodwracalne decyzje.
Większość krajów UE i większość posłów do Parlamentu Europejskiego popiera rozwiązanie, w myśl którego kraj naruszający zasady praworządności – takie jak np. niezależność sądownictwa – musi się liczyć z możliwością ograniczenia dostępu do funduszy unijnych. Przeciwne są dwa kraje, wobec których toczy się właśnie procedura prawna dotycząca naruszenia zasad praworządności – Polska i Węgry
Oba kraje są oczywiście w mniejszości i nie były w stanie wygrać głosowania w tej sprawie. Mają jednak w zanadrzu broń atomową, czyli możliwość zawetowania całego, z trudem uzgodnionego budżetu Unii Europejskiej na siedem nadchodzących lat, a także zawetowania propozycji stworzenia wielkiego Funduszu Odbudowy gospodarki europejskiej po pandemii.
W przypadku budżetu weto nie spowodowałoby katastrofy, choć ogromnie utrudniłoby funkcjonowanie Unii. Przy braku perspektywy siedmioletniej UE musiałaby działać w trybie prowizorium budżetowego, nie dysponując budżetem całorocznym, ale mając prawo wydawać co miesiąc tylko taką sumę, jak w przeciętnie w roku poprzednim.
Polska, będąca największym beneficjentem budżetu, byłaby też największą ofiarą swojego własnego weta. O ile bowiem prowizorium nie szkodziłoby bieżącym wydatkom, najprawdopodobniej w ogromnym stopniu sparaliżowałoby możliwość wykorzystania funduszy unijnych, wymagających wieloletniego planowania. A tylko z tego tytułu Polska ma otrzymać w ciągu siedmiu lat około 70 mld euro bezzwrotnej pomocy rozwojowej, co oznacza corocznie ponad 2 proc. polskiego PKB i finansowanie większości naszych inwestycji publicznych. Straszenie przez Polskę wetem nie jest więc bardzo wiarygodne.
Nieco inaczej rzecz się ma z Funduszem Odbudowy. Fundusz ten ma sięgać 750 mld euro, w większości w formie bezzwrotnej. Polskie weto spowodowałoby oczywiście straty dla nas samych – szacuje się, że możemy otrzymać z Funduszu 60 mld euro dotacji i nisko oprocentowanych pożyczek, bardzo potrzebnych do rozruszania gospodarki po pandemii.
Jednak brak zgody na uruchomienie Funduszu jeszcze silniej dotknąłby najciężej dotknięte przez kryzys kraje śródziemnomorskie, które mają z niego otrzymać więcej pieniędzy niż Polska. I to jest właśnie główny środek nacisku Polski i Węgier: naciskacie na powiązanie funduszy z praworządnością, zawetujemy porozumienie i nie będzie też pieniędzy dla Włoch, Hiszpanii, Portugalii czy Grecji. Zachowanie niezbyt eleganckie, ale jako narzędzie brutalnych negocjacji – dość skuteczne.
Niezbyt eleganckie, ale skuteczne? Niekoniecznie. Oceniając efekty polsko-węgierskiego weta, zwykle zwraca się uwagę na straty, które sami poniesiemy w wyniku zakłócenia dostępu do funduszy unijnych, na możliwość stworzenia Funduszu Odbudowy bez naszego udziału (w ramach tzw. wzmocnionej współpracy 25 krajów), na radykalne osłabienie naszej pozycji i marginalizację w Unii (przyjaciół na pewno w ten sposób nie zdobędziemy). Tymczasem najgorszy scenariusz jest zupełnie inny.
Jeśli Polska i Węgry zablokują powstanie Funduszu Odbudowy, najprawdopodobniej fundusz taki zostanie powołany w ramach strefy euro. Dla krajów strefy miałoby to właściwie same korzyści. Po pierwsze, oznaczałoby to co najmniej 20 proc. więcej środków dla krajów śródziemnomorskich. Po drugie, zmniejszyłoby opory polityczne związane z uruchomieniem Funduszu: poza grożącymi wetem Polską i Węgrami odpadłaby też potrzeba zgody Szwecji i Danii (wraz z Austrią i Holandią tworzyły one „grupę skąpców” sprzeciwiających się zwiększeniu części dotacyjnej Funduszu).
Po trzecie, istniałaby zawsze możliwość otwarcia dostępu do Funduszu dla tych krajów Unii, które jednoznacznie deklarują dążenie do wprowadzenia euro, a więc Rumunii, Bułgarii i Chorwacji (ale nie dla jawnie sceptycznych Czech, Węgier i Polski). I wreszcie po czwarte, zaspokojone byłyby żądania silnej grupy krajów, pod wodzą Francji, domagającej się od lat ścisłej integracji w ramach strefy euro.
Wygląda więc na to, że Fundusz Odbudowy dla strefy euro mógłby zostać powołany bez problemów i w ekspresowym tempie. A nasi politycy, pewni, że mają w zanadrzu broń atomową, za pomocą której trzymają w szachu całą UE, przekonaliby się, że to niewielka bomba domowej roboty, której wybuch wyrządziłby szkodę głównie nam samym.
Rachunek strat
Kto zyskałby na tym? Na krótką metę oczywiście hojniej wsparte w odbudowie kraje śródziemnomorskie. Straciłyby głównie Czechy, Węgry i Polska (dla bogatych i nieźle radzących sobie z pandemią Szwecji i Danii nie miałoby to większego znaczenia). Ale tak naprawdę straty nie byłyby ograniczone do pieniędzy z Funduszu Odbudowy i funduszy unijnych. Uruchomiony zostałby, naszymi własnymi rękami, proces marginalizacji Unii i jej budżetu na rzecz wzrostu budżetu strefy euro.
Część środków przewidzianych w siedmioletnim budżecie Unii dla Polski prawdopodobnie i tak by przepadła – albo z powodu opóźnienia w wykorzystaniu funduszy unijnych, gdyby utrzymywać nasze weto, albo w wyniku ograniczenia dostępu do środków ze względu na powiązanie ich z praworządnością. Jeszcze gorzej wyglądałaby perspektywa lat kolejnych, bo skala budżetu unijnego byłaby radykalnie zmniejszana na rzecz wzrostu budżetu strefy euro.
W historii Unii byłby to punkt zwrotny: prawdziwą wspólnotę, integrującą się i korzystającą z coraz większego budżetu, stanowiłyby od tej pory tylko kraje strefy euro. Nie mielibyśmy wstępu do tej strefy, bo zarówno rządzący, jak i większość Polaków są niechętni w sprawie wprowadzenia wspólnej waluty, a drastyczne pogorszenie się stanu polskich finansów publicznych i możliwa utrata kontroli nad inflacją i tak może to uczynić na całe lata niemożliwym. Oczywiście nikt by nie zmuszał Polski do wyjścia z Unii, ani nie bylibyśmy w niej marginalizowani. Po prostu w krótkim czasie członkostwo w UE straciłoby realne znaczenie, a rzeczywistą strefą integracji, przynoszącą naprawdę wielkie korzyści gospodarcze i finansowe, stałaby się niedostępna dla nas strefa euro.
Jeśli mimo nacisku ze strony wielu krajów do tej pory broniliśmy się przed takim, wyjątkowo czarnym scenariuszem, to dlatego, że zdecydowanie sprzeciwiały mu się Niemcy. Polskie weto będzie oznaczać, że sami rozmontujemy barierę, która nas przed nim chroniła. Bez żadnego polexitu (czy jak to nazwać), za to z katastrofalnymi, z roku na rok większymi stratami gospodarczymi.
Rządzący Polską politycy wydają się to ryzyko całkowicie lekceważyć, przekonani, że Bruksela i tak musi skapitulować w sprawie budżetu, a ich elektorat z pewnością da się przekonać do twardej linii argumentem o „wstawaniu z kolan”. Najwyraźniej nie zdają sobie sprawy z tego, że oba te założenia są nieprawdziwe (więc ci, którzy im doradzają, albo są niekompetentni, albo brak im odwagi, by powiedzieć prawdę). Bruksela ma bardzo proste wyjście z sytuacji, w dodatku całkowicie naszym kosztem, a z zyskiem dla krajów strefy euro. A choć prawicowy elektorat może w znacznej części być daleki od euroentuzjazmu, to tylko zapiekle wroga Unii mniejszość z radością przyjęłaby informacje o tym, że nasz rząd właśnie dobrowolnie zrezygnował z dziesiątek miliardów euro pieniędzy dla Polski. Dla większości Polaków byłby to szok. I nawet TVP Info nie zdołałaby ich przekonać, że było warto.
Prof. Witold M. Orłowski