Koszmar Polaków w Indonezji. „Myśleliśmy całą noc, czy nas znajdą, pochowają”

Ludzie ratowali swoje rodziny, ich matki, żony leżały na ulicy cale we krwi! Byliśmy pewni, że zginiemy – opowiada Wirtualnej Polsce pani Agnieszka. Poleciała z mężem w podróż poślubną do Indonezji. Przeżyła koszmar.

Według Amerykańskiego Instytutu Geologicznego wstrząs miał magnitudę 6,4 w skali Richtera. Epicentrum znajdowało się 7 km pod ziemią. Jak podawała agencja AFP, powołując się na indonezyjskie służby, odnotowano jeszcze 11 wstrząsów wtórnych na Lombok. Wyspa jest popularnym miejscem turystycznym i leży około 100 km na wschód od Bali. Według najnowszych danych trzęsienie ziemi pochłonęło życie ponad 300 osób.

To miał być wspaniale spędzony czas. Stało się zupełnie inaczej.

– Byliśmy z mężem w Indonezji na miesiącu miodowym. Mieliśmy zamiar spędzić niecały tydzień na Bali, później tydzień na wyspie Gili Meno i na koniec na wyspie Lombok. Na wyspę Gili Meno dotarliśmy 4 sierpnia wieczorem – relacjonuje nam Polka.

Dla pani Agnieszki to był istny raj na ziemi. Mieszkała z mężem w domku na samej plaży. – Na wyspie Gili Meno nie ma aut, motorów i jedynym środkiem transportu są rowery i konie. Nie ma wielu ludzi, jest to maleńka i spokojna wyspa. Rano widok zapierał dech w piersi, było to najpiękniejsze miejsce jakie w życiu widziałam. Cisza, spokój i cudowni, radośni ludzie. Mieli uśmiech na twarzy cały czas – opowiada.

Koszmar przyszedł w nocy

Po wspaniałym dniu żadne z nich nie przypuszczało, że w nocy rozpocznie się koszmar.

Pani Agnieszka opowiada WP, że przed godziną 20:00 zgasło światło. – Sekundę potem poczuliśmy nieostające wstrząsy, które przypominały uczucie, jakby kolo mojego domu na wsi przejeżdżał duży tir. Zdążyliśmy skoczyć na nogi z łóżka, gdy wstrząsy stały się takie mocne, że nie mogliśmy się utrzymać na nogach. Było nam bardzo trudno złapać za klucz, żeby otworzyć drzwi – wspomina.

– Wszystko dosłownie pod nami pływało i słyszeliśmy dźwięk pękających ścian. W końcu się udało i praktycznie wypadliśmy z domku na piasek. Po chwili wstrząsy ustały. Trwało to może 30 sekund – mówi.

Opowiada o krzyku przerażonych mieszkańców. Mówili, że jeszcze nigdy nie czuli tak ogromnego trzęsienia. Kobieta poczuła się spokojna. Wiedziała, że na plaży nic nie spadnie im na głowę. Ale pojawiło się nowe zagrożenie.

Ulga trwała krótko

Jak nam opowiada Polka, przerażeni mieszkańcy świecili latarkami na ocean i krzyczeli coś w swoim języku. – Bali się wody. Zdawało się nam, że poziom wody się obniżył, co jest bardzo złym znakiem. Powiedzieli, ze musimy się udać w głąb wysepki – relacjonuje. Gili Meno to maleńka płaska wyspa. Bez wzniesień, bez solidnych budynków. – Nie płakaliśmy, czuliśmy tylko jak mocno biją nasze serca, trzymaliśmy się z mężem za ręce cały czas – nie kryje wzruszenia.

Dotarli na boisko piłki nożnej, po drodze mijali zrozpaczonych mieszkańców, którzy stracili domy. Nastąpił silny wstrząs wtórny.

– Powiedziano nam, że został ogłoszony alarm tsunami. Nie mieliśmy gdzie uciec, byliśmy uwięzieni w tym pięknym małym raju – opowiada. Ziemia się trzęsła całą noc. Słyszeli pękające budynki i silny wiatr. Każdy ludzki krzyk przywoływał myśl, że właśnie idzie na nich ogromna fala. – Byliśmy pewni, że za chwilę umrzemy – wyjaśnia.

– W jedną noc zmieniliśmy swój cały światopogląd. Żegnaliśmy się i byliśmy szczęśliwi z mężem, że mamy siebie. Myśleliśmy całą noc, jak to przeżyją nasze rodziny, czy nas znajdą, pochowają – relacjonuje.

W pewnym momencie ktoś ogłosił, że zawieszono alarm i wszyscy zaczęli bić brawo. Jednak, jak mówi nam turystka, 9 godzin czekali na tym boisku na śmierć. W jej głowie zagrożenie nie ustało. – Było tam około tysiąca osób, w tym rodziny z dziećmi. W końcu wyszło słońce. Ktoś z miejscowych roznosił banany, dostaliśmy wodę i ręcznik, żeby się nim przykryć. Ludzie byli zrozpaczeni, wyczerpani – opowiada nam.

Ewakuacja z Gili Meno przebiegła w ciągu jednego dnia. Małżeństwo wsiadło na łódź i odpłynęło na Lombok, a stamtąd wrócili do domu.

Polka nie może zapomnieć o tym, co ich potkało. Zwraca jednak uwagę jeszcze na coś innego. Na turystów, którzy tam przebywali i ich zachowanie.

– Tam zobaczyłam rzeczy, które mam ciągle przed oczami. Rozpacz, chaos, przerażenie. Domy zrównane z ziemią. Ludzie we krwi próbujący ratować to co im zostało. Ci ludzie żyli już w takim ubóstwie, że nie mają prawie nic. Te trzęsienia zabrały im jeszcze rodziny i często zdrowie. Na ulicy było pełno turystów szukających transportu do lotniska oddalonego o 2 godziny jazdy. Niektórzy oburzeni, ze nie ma Taxi. Turyści uważali, że są najważniejsi. Ale nie byli – zauważa.

– Najbardziej pomocy potrzebowali ludzie, których domy były w gruzach, których rodziny były uwiezione, ranne. Czytając gdzieś artykuł o tym, że turyści zostali zostawieni na pastwę losu poczułam się okropnie. Ludzie ratowali swoje rodziny, ich matki, żony leżały na ulicy cale we krwi! Nie mieli gdzie uciekać. Nie mieliby pieniędzy – mówi pani Agnieszka.

Tłumaczy też, że ewakuacja nie była za darmo, nawet za łódź trzeba było płacić. Turyści biegali do okola krzycząc „Taxi! taxi!”. – Jeśli już ktoś się zgodził ich zawieźć to tylko dlatego, że bardzo potrzebował pieniędzy. I jeśli nawet za większą stawkę niż zazwyczaj, to kto kogo wykorzystał? Oni nas? – pyta.

W końcu i oni znaleźli transport na lotnisko. – Na lotnisku był ogromny chaos, pełno ludzi. Loty opóźnione, wielkie zamieszanie, tłumy. Wylecieliśmy jednak tego samego dnia. Zbliżyliśmy się ze sobą po tym co przeszliśmy. Kochamy się jeszcze bardziej. Nie można udawać w takich momentach – kończy.

PAP

Więcej postów