Każdy kolejny rząd ma swój program-wytrych o łatwo wpadającej w ucho nazwie, która gładko toczy się przez telewizyjne kanały, pozorując, że coś się dzieje. Rynek pracy od zawsze był tu skrzętnie pomijany. Bo temat to niewdzięczny. Źle dotkniesz, a dane GUS w kolejnym roku zrujnują ci PR. Uderzysz w stół, a odezwą się organizacje pracodawców.
Trudno też o namacalne i spektakularne zmiany, a rozliczyć efekty łatwo. W 2011 r. Donald Tusk ogłosił powstanie „kontraktu dla młodych” – elastycznej, ale stabilnej formy umowy o pracę, która miała zniwelować efekty pakietu antykryzysowego z 2009 r. Przez kolejne cztery lata o kontrakcie było cicho, a w te same obietnice składane podczas kampanii wyborczej nikt już chyba nie uwierzył. Gabinet Beaty Szydło zaczął się zajmować rynkiem pracy groteskowo: od zmiany nazwy resortu. Ale ten trik dość prędko przestał bawić. „Niebywały ruch w resorcie pracy!” – ogłosiły media, kiedy Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej sypało projektami jak z rękawa.
Czy PiS rzeczywiście robi dużo dla rynku pracy? Nic nadzwyczajnego, głównie dobre wrażenie na tle poprzedników, w tym rządu samego PiS z lat 2005-07.
Wrażenia a rzeczywistość
Weźmy syndrom pierwszej dniówki – do tej pory pracodawca miał czas na podpisanie umowy z pracownikiem do końca pierwszego dnia pracy. W efekcie tylko w 2015 r. 10 tys. pracowników zarzekało się, że zaczęło swój pierwszy dzień pracy dokładnie w chwili wizyty inspektora Państwowej Inspekcji Pracy (PIP). Tracili na tym pracownicy, tracił ZUS, szara strefa miała się świetnie. Żeby rozwiązać absurdalny, ale wieloletni problem, wystarczyła nowelizacja mieszcząca się na jednej kartce. Sprzeciwy? Brak. Dlaczego nikt nie zrobił tego wcześniej?
W PIP – teoretycznie od rządu niezależnej – też powiew zmian. Od stycznia inspektorzy mogą wchodzić do firm na kontrole bez zapowiedzi – jak w całej Europie. Żeby problem nieefektywnych kontroli rozwiązać, wystarczyło napisać liczące dwie strony pismo wewnętrzne.
Płaca minimalna? Podnosił ją każdy rząd, ale ten zaskoczył nawet związki zawodowe, proponując podwyżkę z 1850 do 2 tys. zł.
No i 12 zł za godzinę, projekt, który ma zniechęcić do zatrudniania na „śmieciówkach”, przedmiot prac trwającego posiedzenia Sejmu. Jeśli stawka godzinowa faktycznie przejdzie, PiS już będzie miał na koncie więcej niż poprzednicy. A w kolejce czeka ustawa cywilizująca przerośnięty rynek agencji pracy tymczasowej. Dyskutowano o tym od lat.
Utknęło za to wykonanie wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie przystępowania osób na umowach cywilnoprawnych do związków zawodowych. PIP dostała więcej pieniędzy, ale mniej, niż powinna. O zapowiadanym nakazie przekształcania umów cywilnoprawnych w etaty na razie cicho.
Umilkł też wicepremier Mateusz Morawiecki. A to on zna podobno rozwiązanie najważniejszego problemu: jak zmienić strukturę wynagrodzeń. Już ponad 20 proc. Polaków to tzw. pracujący biedni. Najczęściej wypłacana pensja w Polsce? Ok. 1800 zł na rękę. Na razie nic nie wskazuje na to, by plan Morawieckiego był czymś więcej niż estetyczną prezentacją.
Rewolucji nie będzie
PiS nie robi rewolucji na rynku pracy. Jego działania to minimum przyzwoitości. Ale przy okazji stało się coś bardzo ważnego: każdy rząd po PiS nie będzie mógł już ignorować problemów pracy.
Ostatecznym sprawdzianem dla PiS będzie ograniczenie „śmieciówek” – sztandarowa obietnica każdej partii w ostatnich wyborach i jedna z przyczyn przegranej poprzedniego rządu. Komisja kodyfikacyjna, która ma napisać nowy kodeks pracy, zbierze się już we wrześniu.
Jeśli wiceministrowi Stanisławowi Szwedowi uda się dopiąć swego i przeforsować zmiany do 2018 r. – w co wierzy niewielu, bo podobny prób było już wiele i żadna się nie powiodła – ustawi następcy poprzeczkę wysoko jak nigdy dotąd.
ADRIANA ROZWADOWSKA