Rząd zamiast realizować polskie interesy w odniesieniu do Ukrainy, stał się jej wielkim adwokatem na arenie międzynarodowej – „obrońcą z urzędu”, który zdecydował się poświęcić swojemu klientowi praktycznie za darmo. Postawa polityków PO doprowadziła do tragifarsy na wschodnim odcinku polskiej dyplomacji. I najwyraźniej jej architekci nie tylko nie mają sobie nic do zarzucenia, ale wręcz są z siebie dumni.
Co pozostawiła po sobie Platforma Obywatelska na „wschodnim odcinku” polskiej dyplomacji? Można powiedzieć, że weszła w nową rolę. Zamiast realizowania polskich interesów, szczególnie w odniesieniu do Ukrainy, stała się wielkim adwokatem Kijowa na arenie międzynarodowej. Prawdziwym „obrońcą z urzędu”, który jednak w tym przypadku zdecydował się poświęcić swojemu klientowi praktycznie za darmo. Do tego znosząc jego złośliwości, a czasem wręcz działania na jawną szkodę swojego reprezentanta – któremu nie tylko to nie przeszkadza, ale jeszcze wywołuje uśmiech na twarzy.
Tylko na przestrzeni ostatnich miesięcy miał miejsce szereg tego rodzaju wydarzeń. Niedawno głośnym echem odbiła się sprawa dotycząca sprowadzenia do Polski grupy kilkudziesięciu Polaków z Mariupola. Czując, że ich życie jest zagrożone, zadeklarowali oni chęć wyjazdu do Polski. Liczyli przy tym na pomoc rządu w Warszawie. Jednak polskie MSZ najwyraźniej postanowiło grać w tej sprawie na zwłokę – trudno powiedzieć, czy licząc na to, że osoby te zdecydują się na wyjazd na własną rękę lub w ogóle z niego zrezygnują. Doszło wręcz do sytuacji, w której Polacy oficjalnie zwrócili się do państwa polskiego na piśmie. Nie tylko byli rozczarowani tym, że zamiast nich, polskie władze akcentowały konieczność przyjmowania do kraju tzw. uchodźców z Afryki i Bliskiego, ale w desperacji wyrażali gotowość do tego, żeby sprzątać w Polsce ulice, byleby tylko znaleźć się w bezpiecznym dla nich kraju przodków.
Postawa, jaką przyjęło ministerstwo, mogła niejednego wprawić w zdumienie. W każdym razie, z punktu widzenia interesu Polski – powinna. Otóż wiceszef resortu Rafał Trzaskowski stwierdził, że sytuacja w Mariupolu jest stabilna i tamtejszym Polakom nic nie zagraża. Powiedział, że owszem – do tego tematu można wrócić, ale dopiero wówczas, gdy „sytuacja ulegnie zmianie”. Tym samym dał do zrozumienia, że bez hipotetycznej ofensywy ze strony separatystów lub eskalacji konfliktu przez stacjonujące tam oddziały ukraińskie (z niesławnym pułkiem Azow na czele), sprowadzenie Polaków z Mariupola nie ma sensu. Sugerował również, że takie działanie mogłoby nie zostać dobrze odebrane przez Kijów.
Te ostatnie dywagacje wyłożył, tym razem już wprost, zaledwie parę tygodni później. W wywiadzie radiowym stwierdził jasno i wyraźnie, że sprowadzanie Polaków z Ukrainy podważa jej status jako państwa silnego i demokratycznego i stąd Polsce trudno sobie na to pozwolić. Dlaczego? Ponieważ „chcemy wzmacniać państwowość ukraińską”, a ściąganie Polaków byłoby przyznaniem, że Ukraina sobie nie radzi. „Jeżeli powiemy, że wszyscy Polacy z terytorium suwerennej Ukrainy, tam gdzie Ukraina kontroluje dane terytorium, mogą przyjechać do Polski, to w pewnym sensie będziemy podważać to, czy Ukraina jest silnym, demokratycznym państwem” – stwierdził Trzaskowski. Po czym jeszcze „podwyższył poprzeczkę”: „Co będzie, jeżeli z innych terytoriów Ukrainy zgłosi się mnóstwo Polaków, którzy powiedzą: „nie żyje nam się dobrze, chcemy być natychmiast ewakuowani do Polski”? I tutaj jeżeli chcemy wzmacniać państwowość ukraińską, mówić, że to jest silne państwo, że ono sobie poradzi, to byłoby wysyłanie takich trochę dwuznacznych sygnałów”.
Do podobnych groteskowych incydentów dochodziło również wcześniej. Warto przypomnieć sytuację związana z byłym prezydentem Bronisławem Komorowskim. W swoją ostatnią podróż zagraniczną udał się on m.in. na Ukrainę. We Lwowie, przy okazji nadania mu tytułu doctora honoris causa tamtejszego uniwersytetu, wygłosił prawdziwy pean na cześć ukraińskiej narracji historycznej, nazywając „Miasto zawsze wierne Polsce”… „Piemontem ukraińskiego ruchu narodowego”, a także „Piemontem marzenia o Ukrainie integrującej się ze światem zachodnim”.
W takim kontekście trudno się dziwić, że polska dyplomacja dosłownie „stawała na głowie”, byle tylko okazać maksimum wsparcia państwu ukraińskiemu i jego interesom na arenie międzynarodowej. Dobrym przykładem są wydarzenia związane z tegorocznymi obchodami wyzwolenia niemieckiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdy minister Grzegorz Schetyna stwierdził w Polskim Radiu, że to Ukraińcy otworzyli bramy obozu w Auschwitz i wyzwalali więźniów (na marginesie tego, że „wyzwalali” Polskę ramię w ramię z krasnoarmiejcami).
„A może lepiej powiedzieć, (…) że to pierwszy front ukraiński i Ukraińcy wyzwalali, bo tam żołnierze ukraińscy byli wtedy w ten dzień styczniowy i oni otwierali bramy obozu i oni wyzwalali obóz” – stwierdził Schetyna.
Wtórował mu ówczesny prezydent Bronisław Komorowski, który stwierdził, że – o ile pamięta, to „obóz w Auschwitz zajęła jednostka 100 dywizji piechoty formowanej we Lwowie” dodając, że w związku z tym „na pewno było [tam] bardzo wielu Ukraińców.” Warto przy tym dodać, że idealnie wpisuje się to w nową politykę historyczną Ukrainy, której jednym z elementów jest doszukiwanie się obecności Ukraińców w różnych momentach historycznych. Jednym z nich było twierdzenie, że jeden z żołnierzy amerykańskich Marines, zatykający flagę USA nad Iwo Jimą, był Ukraińcem (choć najpewniej był on Łemkiem). Głośno było o ukraińskich twierdzeniach, jakby to Ukraińcy, a nie Polacy, byli faktycznymi zdobywcami Monte Cassino.
Co do sprawy wyzwolenia obozu w Oświęcimiu, to sam Schetyna później potwierdził swoje słowa. Sprecyzował, że czołg, który rozbił bramę Auschwitz, był prowadzony przez Ihora Hawryłowicza Pobirczenkę, późniejszego profesora prawa arbitrażowego. Co więcej, polskie MSZ opublikowało na stronie głównej resortu nagranie jednej z ukraińskich stacji telewizyjnych, która parę lat wcześniej wyemitowała program poświęcony „bohaterowi Armii Czerwonej” – Ihorowi Pobirczence. „Poznaj historię Ihora Pobirczenki – jednego z żołnierzy wyzwalających obóz Auschwitz” – głosił tytuł postu na oficjalnej stronie ministerstwa spraw zagranicznych, w którym zachęcano do obejrzenia materiału o surrealistycznie obwieszonym medalami „bohaterskim” żołnierzu Armii Czerwonej, odpowiedzialnej za liczne zbrodnie na polskiej ludności. Tym samym polskie MSZ nie tylko mogło oficjalnie wesprzeć Ukrainę i skontrować „rosyjską propagandę”, ale również – pytanie, czy w tym przypadku nie przede wszystkim – ratowała swojego szefa, który z postanowił stać się rzecznikiem „ukraińskiej prawdy historycznej” na arenie międzynarodowej.
Zwieńczeniem działań polskiego MSZ na kierunku ukraińskim jest nominacja Marcina Wojciechowskiego, byłego redaktora „Gazety Wyborczej” i autora antykresowych paszkwili, a do niedawna rzecznika tego resortu. Nieomal „rzutem na taśmę” Grzegorz Schetyna wręczył mu nominacją na Ambasadora RP w Kijowie, zwracając się do niego słowami: „stosunki polsko-ukraińskie są dziś lepsze niż kiedykolwiek, ale to nie znaczy, że nie należy nad nimi pracować”. Bez wątpienia Wojciechowski, znany m.in. z relatywizacji Ludobójstwa na Kresach Wschodnich, gorliwie przyczyniłby się do realizacji bezkrytycznie proukraińskiej agendy w Kijowie.
Jak mówi powiedzenie, „ryba psuje się od głowy”. W przypadku polskiej dyplomacji najwyraźniej pro kraińskie zacięcie sięga o wiele głębiej. Dotyczy także polskich placówek dyplomatycznych na Ukrainie, które konsekwentnie unikają wypowiedzi w kwestiach mogących okazać się szkodliwe nie tylko dla Ukraińców lub samej Ukrainy, lecz również dla przyjętej linii w relacjach z tym państwem po Majdanie.
Dobrym przykładem było zignorowanie przez Konsulat Generalny RP w Winnicy z konsulem Krzysztofem Świderkiem na czele sprawy związanej z Ukraińcami, którzy najpierw otrzymali tam Karty Polaka – udowadniając swoje polskie pochodzenie – a następnie, już podczas nauki w Przemyślu, dumnie eksponowali symbole banderowskie i faszystowskie. Konsul Świderek nie znalazł czasu, by odnieść się do tej kwestii, a sam konsulat odesłał pytania w tej sprawie do rzecznika MSZ. Ten z kolei przez szereg tygodni zwlekał z odpowiedzią, by w końcu opublikować tekst, który trudno nazwać odpowiedzią. Nie miał bowiem nic wspólnego z zadanymi pytaniami.
Praktyka „zamiatania pod dywan” wszelkich przypadków, które nie przystają do pieczołowicie budowanego przez polski MSZ wizerunku Ukrainy, jest powszechna. Dobitnie pokazało to wydarzenie sprzed paru tygodni. Otóż mer Lwowa Andrij Sadowy, któremu nie spodobała się grafika promująca tegoroczny Bieg Niepodległości w Warszawie (przedstawiająca kontury II RP nałożone na III RP), postanowił doprowadzić do jej usunięcia. Nie tylko wpłynął na decyzję polskich urzędników – czym publicznie się chwalił. Dodatkowo oświadczył, że wezwał „na dywanik” polskiego konsula we Lwowie, Jarosława Drozda. Ten miał go zapewnić, że „ta sprawa nie ma nic wspólnego z oficjalnym stanowiskiem RP” (przy czym nasze MSZ utrzymuje, że konsul jedynie poinformował Sadowego, że ministerstwo nie jest organizatorem).
Na pytania dotyczące całej sprawy Rzecznik Ministerstwa miał nam do powiedzenia tylko tyle, że „MSZ nie jest organizatorem 27. Biegu Niepodległości” i „nie komentuje działań osób prywatnych”. Przy czym nie sprecyzowano, czy ma na myśli Witolda Jurasza, który również miał swój udział w całej sprawie, czy mera Lwowa i lidera dużej ukraińskiej partii politycznej. Biuro Prasowe, dopytywane o relację Sadowego z jego rozmowy z konsulem Jarosławem Drozdem, którą obaj relacjonowali w inny sposób, a także deklarację mera Lwowa o skierowaniu sprawy do ukraińskiego MSZ (w dodatku za pośrednictwem… prezydenta Poroszenki) wydało osobliwą deklarację: „Chcielibyśmy podkreślić, że Polska uznaje i szanuje suwerenność terytorialną swoich sąsiadów, a w odniesieniu do tych, których niepodległość jest zagrożona – demonstruje solidarność i wsparcie”.
To ostatnie stwierdzenie jest w zasadzie idealnym podsumowaniem linii, jaką od dłuższego czasu prezentuje polska dyplomacja. Zarówno na samym szczycie, jak i na poziomie poszczególnych placówek. Trudno powiedzieć, czy sytuacja ta, w nowych okolicznościach politycznych, będzie kontynuowana, czy raczej należałoby spodziewać się zmiany. Są co prawda pewne sygnały, które mogą na to wskazywać, jak np. zapowiedź cofnięcia nominacji Wojciechowskiego na ambasadora, ale „jedna jaskółka wiosny nie czyni”. Nie można jednak zapominać, że to właśnie postawa polityków Platformy Obywatelskiej doprowadziła do daleko posuniętej tragifarsy na wschodnim odcinku polskiej dyplomacji. I najwyraźniej jej architekci nie tylko nie mają sobie nic do zarzucenia, ale wręcz traktują to jako swój wkład w budowanie obrazu polskiej dyplomacji względem Ukrainy. Ta zaś „dziękuje” i „odwdzięcza się” – z nawiązką.
MAREK TROJAN