Zakończona właśnie wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Bukareszcie połączona ze szczytem głów państw Europy Środkowo-Wschodniej (w spotkaniu nie wziął udziału chyba najbardziej „niepoprawny politycznie” lider z regionu, prezydent Czech Miloš Zeman, który przysłał do stolicy Rumunii przewodniczącego niższej izby parlamentu, socjaldemokratycznego polityka Jana Hamáčka) obfitowała zarówno w wydarzenia i gesty o pozytywnym wydźwięku, jak i te budzące spore wątpliwości.
Z pewnością korzystnym owocem wizyty stały się komunikaty gospodarza spotkania, prezydenta Klausa Iohannisa i prezydenta RP zachęcające do pogłębienia relacji bilateralnych. Poziom naszej współpracy gospodarczej jest jednak całkiem zadowalający, co nie oznacza, iż nie wymaga on intensyfikacji. Według danych Ministerstwa Gospodarki, w 2014 roku, wartość polskiego eksportu do Rumunii wyniosła ponad 2,5 mld euro, a w obrotach handlowych z Rumunią notujemy dodatnie saldo w wysokości ponad 1,2 mld euro, co jest jednym z lepszych wyników w całej UE. Rumuni kupują od nas głównie maszyny elektrotechniczne, sprzęt AGD, metale nieszlachetne, tworzywa sztuczne i produkty chemiczne.
Polacy zaś sprowadzają z Rumunii również maszyny i produkcję motoryzacyjną (ponad 0,5 mld euro) oraz tworzywa sztuczne, w tym głównie wartościowy rumuński kauczuk. Poprawienia wymaga z pewnością wymiana inwestycyjna. Poziom polskich inwestycji w kraju Daków szacowany jest na ponad 0,5 mld euro przy „zaledwie” 23 mln euro inwestycji rumuńskich. Rumuńska aktywność gospodarcza w Polsce to głównie interesy koncernu energetycznego Aurelian Oil & Gas PLC w dziedzinie poszukiwania łupków gazonośnych w zachodnich rejonach Polski, inwestycje rumuńsko-szwedzkiej kompanii spożywczej Global Food (słodycze, napoje, przekąski) oraz firmy GECAD w sektorze IT. Największym polskim inwestorem w Rumunii jest z kolei firma spożywcza Tymbark Maspex, a na terenie kraju działa ponad 600 przedsiębiorstw z udziałem polskiego kapitału.
W kontekście współpracy dwustronnej warto pamiętać, że w bieżącym roku kończy się umowa o partnerstwie strategicznym na lata 2009-2015, podpisana jeszcze przez prezydentów Traiana Basescu i Lecha Kaczyńskiego. Zakładała ona szeroką współpracę energetyczną, górniczą, w dziedzinie transportu kolejowego i obronności. Dwie z ostatnich tych kwestii wciąż czekają jednak na odpowiednią realizację. Iohannis i Duda zadeklarowali w czasie rozmów w siedzibie prezydentów Rumunii – Pałacu Cotroceni, podtrzymanie strategicznego partnerstwa pomiędzy Bukaresztem a Warszawą.
Rumuni ze sporą życzliwością i uznaniem potraktowali też symboliczny gest polskiego przywódcy, którym było oddanie hołdu kilkudziesięciu ofiarom śmiertelnym pożaru w jednym z nocnych klubów Bukaresztu, który miał miejsce w minioną sobotę (31.11) oraz deklarację, że poszkodowani w wypadku będą mogli być leczeni w specjalistycznym szpitalu w Siemianowicach Śląskich.
Drugi dzień spotkania w Bukareszcie wiązał się ze szczytem przywódców państw Europy Środkowo-Wschodniej. Wśród obecnych, obok wspomnianego na samym początku prezydenta Czech, zabrakło również prezydent Chorwacji Kolindy Grabar-Kitarović i Mołdawii Nicolae Timoftiego. Podczas niedawnego spotkania prezydentów Grupy Wyszehradzkiej w węgierskim Balatonfured to właśnie chorwacka prezydent postulowała stworzenie swego rodzaju osi energetyczno-gazowej w Europie Środkowej, której ważnym elementem byłyby terminale gazu ciekłego (LNG) w litewskiej Kłajpedzie i na adriatyckiej wyspie Krk. Zgromadzeni w stolicy Rumunii liderzy ograniczyli się tym razem do powtórzenia postulatów o współpracy energetycznej i surowcowej, koncentrując się przede wszystkim na geopolityce i wystosowaniu wspólnego oświadczenia o konieczności wzmocnienia obecności wojskowej NATO w regionie. Oświadczenie ma być szczególną formą nacisku dyplomatycznego na partnerów zachodnich przed przyszłorocznym szczytem Paktu Północnoatlantyckiego w Warszawie.
Wbrew stanowisku obserwatorów doszukujących się różnic w geopolitycznej strategii prezydentów Dudy i Komorowskiego warto zwrócić uwagę, że tak mocno powtarzany podczas wszystkich wizyt zagranicznych obecnego prezydenta (w Estonii, Niemczech i Francji) postulat wzmocnienia „wschodniej flanki” Sojuszu był w sposób identyczny eksploatowany przez jego poprzednika. W zatwierdzonej równo przed rokiem przez Bronisława Komorowskiego Strategii Bezpieczeństwa Narodowego wzmocnienie obecności NATO – w tym głównie amerykańskich sił szybkiego reagowania – określony został jako zasadniczy filar naszego bezpieczeństwa. Podczas ostatniego za swojej kadencji posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego, odchodzący z urzędu prezydent stwierdził wręcz, że głównym celem obronnym Polski powinno być wzmocnienie obecności Paktu Północnoatlantyckiego „na Wschodzie”.
Bliźniaczo podobne postulaty o konieczności zbudowania w krajach NATO graniczących z obszarem poradzieckim silnej infrastruktury militarnej był również głównym, jeżeli nie jedynym leitmotivem spotkania prezydentów Polski i Europy Środkowo-Wschodniej z Barackiem Obamą w Warszawie w czerwcu 2014 roku, w 25-rocznicę wydarzeń z 1989 roku. Ówczesny minister stanu w Kancelarii Prezydenta RP Jaromir Sokołowski, podobnie jak dziś minister Krzysztof Szczerski zapewniał media, że wzmocnienie wschodniej flanki NATO jest priorytetem polskiej polityki zagranicznej i obronnej.
Traktowane przez polskich i część regionalnych przywódców niemal jak mantry wezwania do wzmocnienia wschodniej flanki NATO jest jednak jedną z największych słabości narracyjnych regionalnej polityki zagranicznej i obronnej. Oczekiwany ze sporą nadzieją ubiegłoroczny szczyt Paktu w walijskim Newport (we wrześniu 2014 roku) w swojej deklaracji końcowej nigdzie nie użył bowiem takiego określenia, ograniczając się w Deklaracji końcowej jedynie do zapewnienia o przeprowadzania regularnych ćwiczeń wojskowych „we wschodniej części Sojuszu” (zob. bbn.gov.pl, dostęp: 28.11.2014).
Opinia publiczna krajów Europy Zachodniej i znaczna część mieszkańców USA nie podzielająca neokonserwatywnej wizji amerykańskiej dominacji geopolitycznej w Europie w dobie wciąż odczuwalnego kryzysu gospodarczego reaguje bowiem alergicznie na wszelkie postulaty wzmacniania wydatków wojskowych NATO i wzmacniania dynamiki NATO w Europie Wschodniej. Dzisiaj, już nawet wielu analityków sympatyzujących z amerykańskim neokonserwatystami, jak np. Edward Luttwak zaczęło dostrzegać instytucjonalną słabość NATO, nadwyrężoną wieloletnim i dalekim od pełni sukcesu zaangażowaniem wojskowym w Afganistanie i namawiać kraje Europy Środkowo-Wschodniej do budowy silnej obrony cywilnej, a nie pokładania nadziei w przeróżnych „szpicach NATO”.
Działania dyplomatyczne polityków polskich, z krajów nadbałtyckich i rumuńskich spotykają się więc z niezrozumieniem wielu zachodnich partnerów, którzy postrzegają tego rodzaju postulaty jako klasyczne „wiszenie Europy Wschodniej u klamki Amerykanów” (nomen omen, określenia tego w stosunku do kolejnych rządów krajów regionu użył nie polityk rosyjski, ale sam… Jerzy Giedroyć, trafnie porównując je z „wiszeniem u klamki Francuzów” wielu polityków regionu przed II wojną światową). Dodając do tego jeszcze niechęć dużej części polityków słowackich, węgierskich i czeskich, oraz praktycznie zupełną obojętność polityczną wobec NATO takich krajów jak Bułgaria, Grecja czy Słowenia), widzimy, że rzekoma „jedność i decyzyjność” regionu w kwestiach bezpieczeństwa (określenie za stroną prezydent.pl) jest mitem.
Warto w tym miejscu zwrócić także uwagę na istotną słabość polityczną większości sygnatariuszy bukareszteńskiego memorandum o konieczności wzmocnienia wschodniej flanki NATO. Dotyczy ona głównie prezydentów Słowacji, Węgier, po części Rumunii i Bułgarii oraz podkreślonego nieobecnością głowy państwa stanowiska Czech. Na Słowacji dominującą rolę polityczną, ale też wynikającą z praktyki konstytucyjnej posiada bowiem nie centroprawicowy i nie posiadający większego zaplecza politycznego prezydent Andrej Kiska, lecz rząd premiera Roberta Fico, przeciwstawiający się wszelkim formom zwiększania obecności NATO w regionie (swego czasu zapowiadał nawet dożywotnie odejście z polityki, jeżeli na Słowacji powstałyby bazy NATO i wojsk amerykańskich).
Prezydent Węgier Janos Adler w typowo „kanclerskim” systemie politycznym Węgier ma znaczenie co najwyżej reprezentacyjne, a i tak główny ciężar prowadzenia polityki zagranicznej i obronnej spoczywa na nieortodoksyjnie myślącym gabinecie Viktora Orbana. W Bułgarii nawet tradycyjnie przychylni Zachodowi prezydenci i premierzy centroprawicowi muszą liczyć się z generalnie słowianofilskim nastawieniem większości obywateli swego kraju, niechętnym NATO i USA uznawanym tam powszechnie za swoiste fetysze liberalnych elit. Historię Rumunii w ostatnich kilkunastu latach (mniej więcej od czasów odejścia z urzędu prezydenta Iona Iliescu w 2004 roku) stałe, bardzo dalekie od klasycznej, zachodnioeuropejskiej kohabitacji napięcie pomiędzy urzędem prezydenckim a rządem (poprzednio sprawujący urząd prezydent Traian Basescu stawał dwukrotnie przed groźbą impeachmentu ze strony niechętnych mu szefów rządów).
Pomimo więc posiadania w miarę silnego mandatu pochodzącego z wyborów powszechnych, rumuńscy prezydenci nie odgrywają w swoim kraju roli ostatecznych arbitrów politycznych o pozycji trudnej do podważenia. W końcu, w regionie mamy też wyraźnie niechętnego Zachodowi prezydenta Czech Miloša Zemana, który na szczyt prezydentów wysyła niższego rangą spikera parlamentu. W istocie więc, rzekomy sojusz „jedności i decyzyjności” prezydentów regionu ma dość kruche zaplecze i niepewne fundamenty.
Niepokojąco brzmią również oświadczenia prezydentów w kwestii kryzysu ukraińskiego, wzywające do „uzyskania przez Kijów kontroli nad swoimi granicami”. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego jest to postulat brzmiący poprawnie, w obecnej jednak delikatnej sytuacji Ukrainy i kruchego trwania procesu mińskiego trudno odczytać go inaczej niż jako wezwanie do torpedowania normalizacji konfliktu, a nawet, jako dawanie siłom rządowym w Kijowie swego rodzaju placet do nowych działań militarnych wobec wschodnich regionów. Miałoby to nieobliczalne skutki, oznaczałoby odmrożenie konfliktu i powrót do wojny na szeroką skalę. Trudno bowiem wyobrazić sobie, aby w inny sposób można było obecnie przywrócić pożądany przez liderów regionu „status quo ante bellum” w granicach Ukrainy z lutego 2014 roku.
Wiele wskazuje na to, że deklaracje geopolityczne i obronne które padły w ostatnich dniach w Bukareszcie zachowają w dużej mierze charakter „dyplomacji papierowo-odezwowej”. W długofalowym rozrachunku, bardziej efektywną polityką byłaby swoista „polityka rozwagi i równowagi”, koncentrująca się w relacjach regionalnych na wzmacnianiu współpracy gospodarczej i obronnej, a w sferze polityki zagranicznej – na odgrywaniu roli sprawnego pośrednika pomiędzy Wschodem a Zachodem, dążącego do deeskalacji utrzymujących się wciąż w regionie napięć.
ŁUKASZ KOBESZKO