
Tuż przy granicy z Polską rekordowe poparcie notuje skrajnie prawicowa AfD. Niemiecka partia, która w nadchodzących wyborach do Bundestagu chce osiągnąć historyczny wynik, trafia do drżących o swoją przyszłość mieszkańców węglowego regionu. — Czasem jeżdżę do Polski i widzę, że u was przemysł rozwija się szybciej. Wszystko się szybciej buduje. Ja i moi koledzy myślimy, że Polska powoli już wyprzedza Niemcy — mówi 70-letni Ronald, emeryt z niewielkiego Spremberga.
„Arbeit” — mówią zgodnie mieszkańcy Spremberga, gdy pytam ich, co jest najważniejszą sprawą w tych wyborach. Choć z pracą na razie nie jest tak źle, widmo jej utraty wisi nad miasteczkiem.
— Dla mnie na pierwszym miejscu jest rodzina. Chodzi o to, żeby każdy miał tutaj pracę i mógł z niej utrzymać swoich bliskich — podkreśla Sandra, 49-letnia farmaceutka.
22-tysięczny Spremberg leży na południu Brandenburgii, niecałe 40 km od granicy z Polską. To samo centrum Łużyckiego Zagłębia Węglowego, przemysłowej dumy dawnego NRD. Ludzie od pokoleń utrzymują się tu z wydobycia i przetwarzania węgla brunatnego.
Teraz zdają sobie sprawę, że ten sposób życia będzie musiał się skończyć. I to raczej prędzej niż później.
Niemcy od 2010 r. wprowadzają ambitną politykę Energiewende, zakładającą przejście w większości na odnawialne źródła energii. W całym kraju powstają wiatraki i fotowoltaiczne farmy, a zamykane są starsze elektrownie. Te atomowe — wśród licznych głosów sprzeciwu — zostały już wygaszone. Te węglowe jeszcze działają, ale ich dni też są policzone. Rząd planuje zakończyć pracę ostatnich z nich do 2038 r.
Czarna pompa nad miastem
W Sprembergu do zielonej przyszłości przekonuje wielki mural wymalowany na jednym z bloków. Radosna dziewczynka kuca na trawie na brzegu jeziora i przygląda się podskakującym rybom. Za jej plecami stoi rząd turbin wiatrowych.
Ale dla ludzi Energiewende oznacza wywrócenie dotychczasowego porządku. Życie opiera się tu na górnictwie i powiązanej z nim działalności.
Nad miastem góruje Schwarze Pumpe, czyli po polsku „czarna pompa”. To potężny kompleks przemysłowy, kiedyś skupiony wokół kopalni węgla brunatnego. Teraz w jej miejscu stoi jedna z największych w Niemczech elektrowni, napędzana tym wciąż wydobywanym w okolicy surowcem.
Z ogromnych kominów bezustannie wydobywają się kłęby białej pary. To stały element krajobrazu. Z rynku w Sprembergu wystarczy kilka kroków na parkowe wzgórze, by podziwiać panoramę miasteczka — a w niej w oczy rzuca się najbardziej wielka elektrownia.
Ronald ma 70 lat i jest już na emeryturze. Ale on także, spytany o politykę, zaczyna od obaw o bezrobocie. — Dobrze, że mamy ten kombinat — z dumą wskazuje w stronę Schwarze Pumpe. — Ale ile to jeszcze może potrwać? Trzy, cztery, pięć lat?
— Czasem jeżdżę do Polski i widzę, że u was przemysł rozwija się szybciej. Wszystko się szybciej buduje. Ja i moi koledzy myślimy, że Polska powoli już wyprzedza Niemcy — mówi Ronald. — Może nie cała Polska, ale są miejsca, które są już przed nami — dodaje po chwili zastanowienia. — Widziałem, jak powstają u was nowe fabryki. W Niemczech za dużo dyskutujemy, a za mało robimy.
Przemysł to serce niemieckiej gospodarki, a dla ludzi synonim porządnej pracy i dostatniego życia. Tymczasem w ostatnich miesiącach krajem wstrząsają doniesienia o masowych zwolnieniach u takich potentatów jak Volkswagen, Thyssenkrupp, czy BASF. Niemcy z trudem mierzą się z recesją i wysokimi cenami energii, które wystrzeliły w górę po rosyjskiej inwazji na Ukrainę w 2022 r.
— Najważniejsze żeby przemysł został w Niemczech — mówi farmaceutka Sandra. — Żeby fabryki nie przenosiły się za granicę. Kiedyś byliśmy bardzo mocni, a teraz już nie tak bardzo. Myślę, że to wszystko przez ceny prądu.
Sandra wspomina o firmie Miele, gigancie produkcji AGD. W ubiegłym roku niemiecka firma ogłosiła, że przenosi część produkcji pralek do Polski. — To szkoda. Nie powinno tak być. Dla was to oczywiście dobrze. Ale dla nas już nie — rzuca 49-latka.
Cień lat 90. „Tu wciąż się o tym pamięta”
Okolice Spremberga to bastion Alternatywy dla Niemiec (AfD), skrajnie prawicowej partii, która od kilku lat jest na fali wznoszącej. We wrześniowych wyborach regionalnych kandydat AfD uzyskał tu 46 proc. głosów.
Ugrupowanie liczy na dobry wynik także w krajowych wyborach parlamentarnych, które mają się odbyć już 23 lutego. AfD w sondażach regularnie dostaje 20 proc. poparcia i pewnie utrzymuje drugie miejsce za chadecką CDU.
Skrajnie prawicowa partia znana jest przede wszystkim z ksenofobicznej retoryki wobec migrantów, niejednoznacznego stanowiska wobec nazistowskiej przeszłości i ciepłego stosunku do Rosji. Ale program AfD to także sprzeciw wobec zielonej transformacji i zaprzeczanie wpływowi człowieka na zmiany klimatyczne.
— W latach 90. była wielka fala zamknięć i zwolnień. W naszym regionie 100 tys. ludzi straciło pracę. Tu wciąż się o tym pamięta — mówi Konstantin, 22-letni student, który na ulicy Spremberga przekonuje do głosowania na skrajnie lewicową Die Linke. Jego partia popiera przejście na zieloną energię, ale nie ukrywa, że rodzi to serię problemów.
— Musimy odpowiedzieć sobie na pytania: co zamiast kopalni i elektrowni? Gdzie mają podziać się ich pracownicy? Transformacja jest potrzebna, ale demokratyczna i sprawiedliwa. Ludzie boją się bezrobocia. I to nie tylko w wielkim przemyśle, ale też w mniejszych firmach. Bo one też tu są związane z kopalniami i elektrownią — tłumaczy Konstantin.
22-letni student zaznacza, że „Niemcy uwierzyli w obietnicę, że życie będzie łatwiejsze z pokolenia na pokolenie”. — Że dzieciom będzie łatwiej niż rodzicom. No cóż, w ostatnich latach to się nie sprawdza. Politycy nie dali rady spełnić tej obietnicy. Na dokładkę mamy recesję. Przez to ludzie zrobili się podatni na retorykę AfD, która ma jasną odpowiedź: to migranci są winni wszystkich problemów.
Konstantin urodził się kilkanaście lat po upadku muru berlińskiego, ale podział na wschodnie i zachodnie Niemcy jest dla niego oczywisty. Całe dotychczasowe życie spędził na terenach dawnego NRD.
— Oczywiście, że wschód jest gorzej traktowany — rzuca bez wahania. — Zarobki są niższe, emerytury są niższe, mniej ludzi ze wschodu jest na wysokich stanowiskach w rządzie i w państwowych instytucjach. To jasne, że rząd nie robi dla nas wystarczająco wiele.
To miasto umiera
Trudno o lepszy przykład zapaści wschodnich Niemiec niż Hoyerswerda. Leżące o pół godziny drogi od Spremberga przemysłowe miasto jeszcze w latach 80. liczyło ponad 70 tys. mieszkańców. Dziś są ich tu niecałe 33 tys.
Hoyerswerda na pierwszy rzut oka nie mogłaby jednak służyć za scenerię do apokaliptycznego filmu. Kamienice w centrum są odrestaurowane, żywopłoty równo przycięte, obok zabytkowego zamku stoi nowoczesna, przeszklona szkoła. Tylko na ulicach rzadko kiedy można kogoś spotkać.
— Tu nie ma co robić — wzrusza ramionami Sara, 24-letnia muzyczka. Przyjechała w dawne strony tylko na chwilę, na co dzień mieszka we Włoszech. — Nie ma restauracji, nie ma fajnych kin, młodzi ludzie nie chcą tu zostawać. Hoyerswerda umiera.
Thomas kiedyś był punkrockowcem, dziś ma 44 lata i jest urzędnikiem. Został w Hoyerswerdzie, ale nie znaczy to, że mu się tu podoba.
— Praca jest, ale problemem są zarobki. I to, że miasto się strasznie skurczyło. Kiedyś mieliśmy sklepy, przychodnie, lekarzy, wszystko było na miejscu. Teraz trzeba po to jechać do dużego miasta, do Drezna czy do Cottbus.
Hoyerswerda dzieli się na dwie części: starą i nową. Thomas przez lata mieszkał w tej drugiej. — Dziś nowe miasto stało się jak getto. Nie da się tam normalnie żyć. Ludzie przeprowadzają się do starego miasta. To w ogóle problem na całym wschodzie.
Wielka płyta do wyburzenia
Jadę do nowego miasta. Nowego, czyli zbudowanego w komunistycznych czasach NRD. Wielkie bloki stoją przy regularnie rozplanowanych, szerokich ulicach. Na rozległym placu w środku dzielnicy stoi modernistyczny budynek Lausitzhalle, czyli „Hali Łużyckiej”. Na jego ścianie zachowała się ogromna mozaika przedstawiająca górników i robotników wśród plątaniny rur.
Obok powstało współczesne centrum handlowe. Wokół niego skupia się ruch w nowym mieście. — Największym problemem są koszty życia. Wszystko drożeje. A pieniędzy wcale nie mamy więcej — skarży się starsza kobieta, która z torbą zmierza na zakupy w centrum handlowym.
Nieco dalej, w osiedlach z wielkiej płyty, robi się pusto. Część bloków została już wyburzona. Inne czekają na swoją kolej. Kilkaset metrów od „Hali Łużyckiej” 10-piętrowy budynek zarasta bluszczem.
Przed nim, na zaniedbanym trawniku, stoi nietypowy pomnik — oprawiona w czarną ramę tęcza z napisem „Hoyerswerda nie zapomina. Pamiętamy”. Po drugiej stronie wyryta jest lakoniczna wskazówka: „Jesień 1991”.
Miasto wolne od cudzoziemców
Hoyerswerda ma długą historię, w której pojawia się także polski wątek. W XVIII w. dorastał tu przyszły generał Jan Henryk Dąbrowski, znany z Mazurka i marszu z ziemi włoskiej do Polski. W Niemczech miasto kojarzone jest jednak przede wszystkim z dużo mniej chwalebnymi wydarzeniami.
17 września 1991 r. grupa młodych neonazistów napadła na ulicach Hoyerswerdy na wietnamskich handlarzy. Pobicia stały się początkiem trwających kilka dni rasistowskich zamieszek.
W kolejnych nocach napastnicy atakowali hotel dla robotników sezonowych i ośrodek dla uchodźców, obrzucając je kamieniami i koktajlami Mołotowa. Neonazistom towarzyszył oklaskujący ich tłum mieszkańców. Policja pozostawała bierna.
Lokalne władze wydały oświadczenie, w którym stwierdziły, że „istnieje konsensus co do tego, że ostatecznym rozwiązaniem problemu może być jedynie wyjazd obcokrajowców”. Wkrótce Wietnamczycy, Mozambijczycy, Rumuni i Irańczycy zostali wywiezieni z miasta pod eskortą policji. Wielu z nich zostało niedługo później deportowanych z Niemiec.
Ranne zostały łącznie 32 osoby. Spośród 83 zatrzymanych, zaledwie czterech sprawców zostało skazanych. Po zamieszkach neonaziści okrzyknęli Hoyerswerdę „pierwszym miastem wolnym od cudzoziemców” — „auslanderfrei”, co było jasnym nawiązaniem do hitlerowskiego określenia „judenfrei”, „wolne od Żydów”.
Dziś w mieście trudno trafić na osobę o innym kolorze skóry niż biały. Być może to efekt złej sławy ciągnącej się od 1991 r., być może po prostu brak perspektyw w wyludnionej miejscowości. Niewątpliwie jednak hasła AfD znajdują tutaj posłuch. W tej okolicy skrajna prawica także uzyskuje rekordowe poparcie.
— Największym problemem jest migracja. A drugim największym praca — mówi Hubert, 70-letni emeryt, którego spotykam na rynku w starej części Hoyerswerdy.
— Ale nie widać tu żadnych migrantów.
— Teraz nie. Wychodzą dopiero w nocy — przekonuje. — U nas na szczęście nie jest jeszcze tak źle — dodaje po chwili. — Za to w dużych miastach, w Lipsku, Dreźnie, Berlinie to zupełnie inna sprawa. Przez migrantów nie można tam znaleźć mieszkania.
Emeryt dobrze wie, na kogo zagłosuje 23 lutego. — AfD jest najlepsza dla Niemiec. Mamy kryzys, pracy jest coraz mniej, prąd jest drogi. Nie mamy atomu, nie mamy węgla. Inne partie są skorumpowane. A najbardziej Zieloni. Wpuszczają do kraju ludzi bez paszportów, bez dokumentów, bez niczego. Tylko AfD nie będzie tego robić.
Co z neonazistowskimi ciągotami tej partii? — Nie, nie, nie, to nieprawda — oburza się Hubert. — Tak mówią Unia i Zieloni, bo boją się o swoje stołki i swoje pieniądze. Oni wszyscy są skorumpowani — zaznacza.
— AfD taka nie jest. Jeszcze nie rządziła, więc nie miała kiedy się pobrudzić.
Źródło: onet.pl
Znowu komunistyczny artykul/. AfD nie jest skrajny, ten artykul/ raczej tak. Zielona energia to bzdura. Nie ma obcokrajowco’w czarnosko’rych, nie ma kryminal/u. Itd.