– Nagle do naszej garderoby wpadł ochroniarz – wspomina Krzysztof Skiba, lider zespołu Big Cyc, który był gwiazdą juwenaliów 2004 na osiedlu akademickim Uniwersytetu Łódzkiego. Muzyk zapamiętał krzyk „nie chcę umierać za 200 zł!” – bo tyle ochroniarz miał dostać za zabezpieczanie zabawy. Obok garderoby przemaszerowali policjanci ze strzelbami. Bez nich nie potrafili opanować zadymy wywołanej przez chuliganów, którzy napadli na osiedle po zakończonym nieopodal meczu. Jednak napastnicy wymieszali się ze zwykłymi uczestnikami koncertów. A w dostawie kul, przywiezionych z magazynu policji – oprócz gumowych – znalazła się ostra amunicja typu breneka. To nie mogło skończyć się dobrze.
- Mija 20 lat od tragicznych juwenaliów w Łodzi. W nocy z 8 na 9 maja 2004 r. najpierw stadionowi chuligani napadli na święto studentów, a policja – tłumiąc te zamieszki – popełniła straszliwy błąd
- Konsekwencją koszmarnej pomyłki była śmierć 23-letniej Moniki, lubiącej zabawę w studenckich dyskotekach, oraz Damiana, 19-letniego szalikowca. Ulica, na której wychował się chłopak, uznała policję za „morderców” Damiana. A ta skupiła się na uzyskaniu porozumienia — w sprawie odszkodowania za śmierć chłopaka — z jego rodziną
- Dawna ulica Damiana i dziś pamięta historię sprzed dwóch dekad, jednak komentując tragedię w bardziej wyważony sposób. Natomiast rodzinę chłopaka dotknęły kolejne nieszczęścia
Większości Polaków maj 2004 r. kojarzy się dobrze – z wejściem naszego kraju do Unii Europejskiej – ale łodzianie o tamtym miesiącu wolą nie pamiętać. Właśnie mija 20 lat od tragicznych juwenaliów na Lumumbowie, czyli na osiedlu akademickim Uniwersytetu Łódzkiego (UŁ).
Dramat podczas studenckiego święta był zwieńczeniem – fatalnego dla wizerunku miasta – początku XXI wieku. Tragedię na Lumumbowie poprzedziło bowiem ujawnienie afery „łowców skór” w łódzkim pogotowiu (2002) oraz odkrycie „dzieci z beczek” (2003) – czyli czwórki ofiar rodziny jak z horroru, mieszkającej w kamienicy nieopodal Śródmieścia.
Nieszczęście sprzed dwóch dekad lat najbardziej dotknęło rodziny obu śmiertelnych ofiar juwenaliów. Ale miało ono konsekwencje dla całego miasta. Dla przykładu jego były prezydent uznaje, że właśnie przez tragedię na Lumumbowie – po kilku latach od niej – Łódź nie miała żadnych szans na organizację meczów podczas piłkarskich mistrzostw Euro 2012.
To nie było „wiejskie wesele”
W weekend po majówce 2024 na Lumumbowie (od ulicy Lumumby – nazwanej tak na cześć pierwszego premiera niepodległego Konga – przebiegającej przez osiedle UŁ) zagrają dla studentów między innymi Elektryczne Gitary i Vito Bambino.
Dwie dekady temu wśród gwiazd łódzkich juwenaliów był zespół Big Cyc. Jego liderzy – Krzysztof Skiba i Jacek „Dżej Dżej” Jędrzejak – w czasie swoich studiów w latach osiemdziesiątych mieszkali w akademiku na Lumumbowie. Dlatego tragedia na tym osiedlu bardzo zespołem wstrząsnęła.
Była noc z soboty na niedzielę (z 8 na 9 maja 2004 r.), Big Cyc właśnie kończył grać na placu wśród akademików – na scenie rockowej imprezy przed wielotysięcznym tłumem.
– My z tej sceny widzieliśmy dobrą zabawę i zachęcani bisowaliśmy – wspomina teraz Skiba. – Po bisach weszliśmy do prowizorycznej garderoby na tyłach akademika i tam usłyszeliśmy: „nie wychodźcie już lepiej na zewnątrz, chuligani rozbijają nam juwenalia”.
Najpierw zespół oceniał, że na Lumumbowie dochodzi do sytuacji typu „wiejskie wesele”, której epicentrum miała być druga scena juwenaliów: z techno.
– Nagle do naszej garderoby wpadł ochroniarz, który miał ze sobą mnóstwo piw, bo ci chuligani najpierw zabrali się za jego kradzież i on akurat piwo postanowił chronić – opowiada Skiba Onetowi. – Poważnie zrobiło się, gdy ten ochroniarz krzyczał „nie chcę umierać za 200 zł!”, bo tyle miał dostać za pracę przy juwenaliach. A przez korytarz przy naszej garderobie przemaszerowali policjanci w pełnym uzbrojeniu: także z bronią palną. O skali tragedii, przemocy chuliganów oraz niekompetencji organizatorów i policji, dowiedzieliśmy się już potem: bezpiecznie odwiezieni do hotelu – kończy Skiba.
Pomyłka
Czego nie mógł dostrzec Skiba z rockowej sceny juwenaliów? Już przed majową imprezą przedstawiciele UŁ mieli wskazywać łódzkiej policji niebezpieczną zbieżność – na zgłoszony jeszcze w końcówce 2003 r. termin studenckiego święta „naszedł” mecz piłkarski na niedalekim stadionie Widzewa.
Wieczorem 8 maja 2004 r. Widzew – w sezonie, w którym z hukiem spadł z I ligi (najwyższej wówczas klasy rozgrywkowej) – przegrywa w Łodzi z Górnikiem Zabrze. To jeszcze czasy, w których polska piłka, w dużo większym stopniu niż obecnie, zmaga się ze stadionowymi chuliganami. Część z nich, po kolejnej porażce łódzkich piłkarzy, postanawia „wyżyć się”, odwiedzając Lumumbowo.
Gdy chuligani docierają na osiedle, plądrują stoiska z piwem – i pijani zaczynają wszczynać bójki ze studentami (według niektórych relacji: także między sobą). Część zadymiarzy wchodzi na teren imprezy ze „sprzętem”: w tym z kijami baseballowymi. Przed północą w tłumie pojawiają się zakrwawieni studenci. Ogółem bilans rannych podczas juwenaliów 2004 wyniesie kilkadziesiąt osób.
Ochroniarze zabezpieczający juwenalia nie są w stanie zapanować nad burdami. Dlatego między akademikami pojawiają się kolejne posiłki policji. Ale to wcale nie odstrasza chuliganów. Ci rzucają kamieniami w mundurowych, w stronę ich kordonu lecą też między innymi parasole ze splądrowanych wcześniej ogródków. Policja odpowiada salwami z broni – załadowanej gumowymi kulami. Ale burdy przybierają taki rozmiar, że amunicja do rozpraszania zamieszek jest na ukończeniu.
W dodatku – co istotne dla późniejszego bilansu ofiar – chuligani mieszają się z uczestnikami juwenaliów, którzy z wybuchem przemocy nie mają nic wspólnego. Dzieje się to na uliczkach Lumumbowa, ale nie tylko. Według późniejszych relacji mieszkańców osiedla zadymiarze wchodzili do akademików, aby z ich okien celować w policjantów butelkami.
Nowy zapas amunicji to dostawa z magazynu policyjnej sekcji ruchu drogowego. Zanim mundurowi zorientują się (po zbyt mocnym „odrzucie” broni), że w tej dostawie omyłkowo znalazły się również naboje ostre, na ziemię pada dwójka młodych ludzi. To 23-letnia Monika, trafiona w głowę, oraz 19-letni Damian: z przestrzeloną tętnicą brzuszną. Ich śmierć w szpitalach jest konsekwencją użycia ostrej amunicji typu breneka – do policyjnej broni gładkolufowej.
Monika
W kilka dni po tragedii lokalne media docierają do bliskich Moniki. Ci ujawniają („Dziennikowi Łódzkiemu”), że 23-latka na miesiąc przed juwenaliami wspomniała (przy okazji rozmowy o cmentarzach), aby – w razie jakiegoś nieszczęścia – jej narządy mogły służyć innym ludziom. Pamięć o tej uwadze utwierdza rodzinę Moniki w decyzji o wydaniu zgody na pobranie jej nerek do transplantacji – gdy w poniedziałek po tragicznym weekendzie lekarze stwierdzają u 23-latki śmierć pnia mózgu. We wtorek narządy łodzianki trafiają do dwóch pacjentów.
Monika niedługo po juwenaliach miała zacząć pracę w hospicjum. Nie była studentką, ale lubiła bawić się na Lumumbowie — dyskotekę na tym osiedlu ochraniał jej partner. W feralną noc młoda łodzianka wyszła z tanecznego klubu, zaniepokojona informacjami o burdach. Wtedy dosięgnęła ją jedna z „pomylonych” kul.
W piątek (14 maja 2004 r.) kilkuset łodzian żegna Monikę na jej pogrzebie. Ciało w trumnie jest ubrane w białą suknię – ona i jej ukochany planowali ślub.
Damian
Tego samego dnia, na innym cmentarzu, wśród żałobników żegnających Damiana dominują młodzi mężczyźni. To szalikowcy Widzewa. Damian był jednym z nich, ale żałobnicy przekonują, że nie należał on do chuliganów. To przekonanie można usłyszeć na dawnej ulicy Damiana i dziś.
Na cmentarzu pojawia się również policja. Ale po cywilnemu, bo od tragedii atmosfera w mieście jest napięta. Na miniony poniedziałek (10 maja 2004 r.) Jerzy Kropiwnicki, prezydent Łodzi (w latach 2002-2010) zwołał marsz „przeciw bandytyzmowi i chuligaństwu”. Było to główne wydarzenie trzydniowej żałoby, która objęła też w mieście niedzielę i wtorek. Jednak wśród tysięcy uczestników marszu — na ulicy Piotrkowskiej — pojawiła się 70-osobowa grupa z transparentem „Mordercy Ś.P Damiana”.
I na pogrzebie – i podczas wcześniejszego marszu – bliscy oraz znajomi Damiana opowiadają, że chłopak, który uczył się na ślusarza, nie był agresywny (co kłóci się jednak z relacjami kilku studentów, zebranych przez ówczesnych reporterów na Lumumbowie). Natomiast policja, wobec swojej koszmarnej pomyłki, skupia się na zawarciu ugody z bliskimi Damiana. Jeszcze przed końcem 2004 r. jego rodzina otrzymuje za śmierć 19-latka ponad 200 tys. zł odszkodowania (podobna rekompensata od policji trafia do bliskich Moniki).
W dwa lata po tragicznych juwenaliach dziennikarze odwiedzają ulicę Wilanowską, na której wychowywał się Damian. To Grembach, dawne osiedle robotnicze tuż przy stadionie Widzewa. Reporterów (łódzkiego dodatku „Gazety Wyborczej”) przyciągnęły opowieści o hucznych imprezach, które za odszkodowanie – dla całej okolicy – urządzają bliscy Damiana. Ale pieniądze z rekompensaty były już wtedy na ukończeniu: w 2006 r. rodzice zmarłego zajmowali się zbieraniem złomu, a jego siostra trafiła na odwyk.
– Tak to się z nimi porobiło – mówi Onetowi pod koniec kwietnia 2024 r. dawny sąsiad Damiana. Przez ostatnie lata Grembach zaczął się zmieniać, miejsce zaniedbanych ruder zajmują nowe domki z kolorowymi fasadami, ale mieszkańców pamiętających historię z początku XXI wieku wciąż na Wilanowskiej nie brakuje.
– Pierwsza zmarła ta siostra, znaleziona martwa w naszej okolicy. Potem matka Damiana spadła ze schodów i śmiertelnie się potłukła – wylicza sąsiad ofiary juwenaliów sprzed lat.
Dom, w którym wychował się Damian, jest już wysiedlony i oznaczony tabliczką z zakazem wstępu. Ale tego wysiedlenia nie doczekał i ostatni z rodziny. Ojciec szalikowca — według relacji miejscowych — także został znaleziony martwy. Choć nie na Grembachu, ale na jednym z łódzkich blokowisk.
– Także nic tu już po nich nie ma – potwierdza inny ze „starych” mieszkańców Wilanowskiej. Czy opowie, jaki był Damian? – Nie z takich, co się pierwszy wśród nas „odpalał”. Ponoć są tacy, którzy go wtedy na „pierwszej linii frontu” widzieli. Inni mówią, że to bzdura. Nie wiem, ja wtedy z nimi nie szedłem.
Proces
W 2008 r. jest gotowy akt oskarżenia przeciw trójce policjantów, sądzonych potem w związku z tragedią na Lumumbowie. Prokuratura zarzuca im niedopełnienie obowiązków oraz nieumyślne sprowadzenia niebezpieczeństwa dla zdrowia i życia wielu osób, czego konsekwencją była śmierć Moniki i Damiana.
Roman I. oraz Małgorzata Z. to policjanci z sekcji ruchu drogowego – z magazynu tej jednostki trafiła na Lumumbowo feralna dostawa, w której, obok kul gumowych, znalazła się ostra amunicja typu breneka.
Natomiast Radosław S. – trzeci z oskarżonych – jako dyżurny komendy miejskiej koordynował akcję na osiedlu. Według prokuratury otrzymał on wiadomość o wydaniu strzelcom ostrej amunicji, ale nie podjął wystarczających działań, aby zapobiec jej wykorzystaniu.
W 2009 r. Sąd Okręgowy w Łodzi uznaje całą trójkę za winnych. Ale uprawomocnia się tylko wyrok wobec Romana I. (rok i 8 miesięcy więzienia w zawieszeniu na cztery lata), zaś przypadki pozostałych policjantów trafiają do drugiej instancji.
W 2011 r. Sąd Apelacyjny w Łodzi podtrzymuje wyrok wobec Małgorzaty Z. (rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata). Jednak sprawa Radosław S., znów trafia do „okręgówki” – zwrócona tam z apelacji. Ten wątek procesu kończy się ostatecznie w 2013 r.: uniewinnieniem koordynatora akcji na Lumumbowie.
Miasto w cieniu tragedii
Jeszcze przed początkiem procesu policjantów pamięć o tragedii na juwenaliach wraca: razem z niepowodzeniem w staraniach Łodzi o organizację meczów Euro 2012.
W kwietniu 2007 r. miasto żyje treścią wniosku wysłanego przez urzędników magistratu do PZPN. Piłkarski związek właśnie wytypował Warszawę, Poznań, Gdańsk i Wrocław jako gospodarzy polskiej części mistrzostw (organizowanych razem z Ukrainą). W rezerwie pozostały Chorzów i Kraków. Co z Łodzią? Jej władze w aplikacji do PZPN – na pytanie o masowe imprezy organizowano w mieście przy zwiększonej liczbie służb porządkowych – odpowiedziały: „juwenalia studenckie, zakończone zamieszkami”.
Winę za wysłanie fatalnego wniosku w magistracie bierze na siebie Mieczysław Nowicki, wtedy dyrektor wydziału sportu w łódzkim magistracie (w przeszłości dwukrotny medalista olimpijski w kolarstwie). Dyrektor składa dymisję, której jednak prezydent Kropiwnicki nie przyjmuje. Ten najmocniej odniósł się on do oceny wpływu juwenaliów na łódzkie szanse uzyskania Euro 2012 już jako były prezydent, zaraz po finale polsko-ukraińskich mistrzostw. Wtedy Kropiwnicki obwinił za tragedię na juwenaliach SLD, stwierdzając, że partia rządząca w Polsce w 2004 r. miała wówczas zgubny wpływ na obsadę kierowniczych stanowisk w służbach mundurowych.
„Łódzka policja pod wodzą dwóch »pieszczoszków« SLD najpierw przez kilka godzin nie mogła sobie poradzić z grupką rozwydrzonych kiboli, a potem przystąpiła do akcji wyposażona w ostre naboje” – ocenił na swoim blogu Kropiwnicki. „Jeżeli ktoś sądzi, że po takim pokazie zbrodniczej głupoty Łódź miała szansę na imprezę z udziałem setek tysięcy kibiców, to jest naiwny”.
Żródło: onet.pl