Zdesperowani przewoźnicy drogowi blokują trzy przejścia graniczne z Ukrainą: w Dorohusku, Hrebennem i Korczowej, domagając się ograniczenia konkurencji ze strony ukraińskich firm. Na szybkie rozwiązanie problemu się nie zanosi, bo kluczowe jest tu ułożenie relacji Polski z UE.
- Protestujący na przejściach granicznych w Dorohusku, Hrebennem i Korczowej mają kilka postulatów, z których najważniejszy to ograniczenie, jak mówią, nieuczciwej konkurencji ze strony przewoźników z Ukrainy.
- Unia Europejska zniosła zezwolenia dla Ukraińców na pracę przewozową po wybuchu wojny. Pierwotnie zniesienie zezwoleń miało obowiązywać do 30 czerwca tego roku, jednak zostało przedłużone do 30 czerwca 2024 r.
- W czwartek, 9 listopada, protestujących zaproszono na rozmowy w Lubelskim Urzędzie Wojewódzkim.
Przejścia graniczne z Ukrainą, w Dorohusku, Hrebennem i Korczowej, blokowane są od poniedziałku, 6 listopada. W proteście bierze udział około 300 osób, ale jednorazowo w każdej z blokad uczestniczy 15-20 osób, które zmieniają się co dobę.
Protestujący co godzinę przepuszczają jedną ciężarówkę w tę i drugą stronę na przejściu w Dorohusku i Hrebennem, natomiast w Korczowej blokowany jest tylko ruch w kierunku Ukrainy, wjazd z Ukrainy nie jest ograniczany. Bez problemu odbywa się ruch samochodów osobowych (w Dorohusku został on zawieszony jeszcze w czerwcu 2022 r.) i autobusów.
Jak powiedział nam Artur Izdebski z Komitetu Obrony Przewoźników i Pracodawców Transportu, bez problemu przez blokadę przejeżdżają także samochody służb, transporty humanitarne i militarne, chociaż z informacji policji wynika, że w wielokilometrowej kolejce do przejścia w Dorohusku stoją także pojazdy z ładunkami niekomercyjnymi, żywnością czy paliwami.
Protestujący nie zablokowali czwartego dużego przejścia na granicy polsko-ukraińskiej w Medyce, ale czas oczekiwania na wjazd do Ukrainy, według najnowszych danych, wynosi tam 67 godzin.
Czego oczekują blokujący granicę polscy przewoźnicy?
Protestujący mają kilka postulatów, z których najważniejszy to ograniczenie, jak mówią, nieuczciwej konkurencji ze strony przewoźników z Ukrainy, którzy po rosyjskiej agresji, na fali pomocy dla zaatakowanego kraju, otrzymali prawo do świadczenia usług transportowych w Unii Europejskiej, bez stosowanych wcześniej zezwoleń.
– Doprowadziło to do tego, że odbierają nam pracę na rynku krajowym, ale też na Zachodzie Europy, doprowadzając nas do ruiny – mówi Artur Izdebski, którego firma ma siedzibę w woj. mazowieckim i 98 proc. swojej pracy przewozowej wykonuje na Zachodzie, przede wszystkim we Francji.
Dlatego najważniejszym postulatem protestujących jest przywrócenie zezwoleń dla Ukraińców, ale są też inne.
• Zawieszenie wydanych już licencji dla spółek transportowych z kapitałem spoza Unii, głównie ukraińskim, ale też białoruskim, i wstrzymanie wydawania nowych.
• Uruchomienie rekompensat dla przewoźników, którzy na skutek konkurencji ze Wschodu znaleźli się w trudnej sytuacji ekonomicznej.
• Wprowadzenie oddzielnej kolejki dla pojazdów unijnych powracający z Ukrainy „na pusto”.
• Zagwarantowanie polskim przewoźnikom dostępu do ukraińskiego systemu „Szliah” („Ścieżka”), regulującego prawo do przekroczenia granicy przez kierowców w wieku poborowym.
Artur Izdebski obrazowo przedstawia różnicę w prowadzeniu biznesu przewozowego w Polsce i Ukrainie. Obciążenia podatkowe i emerytalne stanowiska pracy kierowcy miesięcznie wynoszą w Ukrainie 100-150 dolarów, w Polsce 1000-1500 dolarów. Wynagrodzenie miesięczne kierowcy w Ukrainie to 300-600 dolarów, w Polsce 2000 dolarów. Co więcej, samochody z Ukrainy nie muszą spełniać restrykcyjnych unijnych przepisów.
– Popieram europejskie aspiracje Ukrainy, nie mam nic przeciw temu, żeby ten kraj wstąpił do Unii. Trzeba jednak mieć świadomość, że transport drogowy będzie jedną z najważniejszych spraw do wynegocjowania. Ukraińcy, jeśli chcą jeździć w Unii, muszą spełniać unijne normy – argumentuje Artur Izdebski.
To już kolejny protest na granicy polsko-ukraińskiej
Problem nie jest nowy. Przewoźnicy drogowi wyrażają swój sprzeciw już kolejny raz. Po gorących protestach wiosną sprawa stanęła na sejmowej Komisji Infrastruktury. Referował ją wiceminister Rafał Weber, odpowiedzialny w Ministerstwie Infrastruktury za transport drogowy.
– Warto przypomnieć, że zniesienie zezwoleń dwustronnych i tranzytowych zostało podjęte przez UE. Pierwotnie miało obowiązywać do 30 czerwca bieżącego roku, jednak zostało przedłużone do 30 czerwca 2024 r. Dzięki działaniom polskiego rządu to przedłużenie ma charakter tymczasowy, gdyż pierwotna propozycja UE zakładała bezterminowe przedłużenie zniesienia zezwoleń drogowych dla transportu ukraińskiego. Dzięki naszej reakcji to działanie ma obecnie terminowe ograniczenie i jest określone do 30 czerwca 2024 r. – powiedział 10 maja w Sejmie Rafał Weber.
Jan Buczek, prezes Zrzeszenia Międzynarodowych Przewoźników Drogowych w Polsce, przyznaje, że rządowi udało się ograniczyć okres zniesienia zezwoleń, ale dodaje, że gdyby rząd potrafił zmontować odpowiednią koalicję w Brukseli, mógłby zablokować ekspansję ukraińskich przewoźników na polski i unijny rynek. Tak się jednak nie stało.
– Tak jak rolnicy, staliśmy się ofiarą ukraińskiej konkurencji. Daliśmy Ukraińcom palec, a wzięli całą rękę – komentuje Jan Buczek, dodając, że po rozpoczęciu blokady przejść granicznych w jednej z kolejek, liczącej 25 km, znajdowało się tylko pięć ciężarówek na polskich rejestracjach.
Potwierdzają to też obserwacje każdego, kto w ciągu ostatnich kilku miesięcy jechał autostradą A4. Od Tarnowa do Korczowej na drodze dominują pojazdy ukraińskie. O zwiększeniu liczby samochodów z Ukrainy mówi się też w gdańskim terminalu Baltic Hub.
Krytycznie działania polskiego rządu ocenia też Artur Izdebski. Spotkania z przedstawicielami Ministerstwa Infrastruktury po wiosennej fali protestów, mówiąc eufemistycznie, opisuje jako nieprzynoszące żadnych rezultatów.
– Reprezentujemy branżę, która wytwarza 7 proc. polskiego PKB. Rząd powinien nas wspierać na arenie międzynarodowej, a tak nie jest. Gdyby chociaż w połowie był tak zaangażowany w pomoc przewoźnikom, jak jest zaangażowany rząd ukraiński, być może nie doszłoby do protestu – ocenia Artur Izdebski.
Ukraińska konkurencja jest szczególnie groźna dla małych firm transportowych, z których branża przede wszystkim się składa. Uginają się one także pod innymi ciężarami. Największy to dekoniunktura na rynku, jest mniej zleceń od załadowców. Ale są też i inne, np. obowiązek zwiększenia pensji kierowcom wynikający z pakietu mobilności i zmiany technologiczne (zarządzanie przy użyciu narzędzi cyfrowych czy dotyczące nowych napędów). Kroplą, która przelała czarę goryczy, była zapowiedź podwyżki opłat drogowych w Niemczech. Duże firmy poradzą sobie z problemami, małe mogą nie przetrwać.
W maju tego roku Zrzeszenie Międzynarodowych Przewoźników Drogowych wystąpiło z sugestią, że rozwiązaniem problemu mogłoby być wprowadzenie zezwoleń dla Ukraińców w liczbie 160 tys., ale pomysł ten nie trafił na rządową czy ministerialną wokandę.
ZMPD oszacowało przy tym, że Ukraińcy wykonują pół miliona przewozów. Tymczasem w ostatnich latach kontyngent wynosił właśnie 160 tys. po jego zredukowaniu w 2018 roku z 200 tys. Redukcja nastąpiła, bo Polacy nie potrzebowali aż tylu zezwoleń na przewozy w Ukrainie, a przy ich ustalaniu obowiązuje zasada wzajemności.
Akcja przewoźników w momencie formowania nowego rządu
Co ciekawe, protest jest oddolny i oficjalnie nie firmuje go żadna z dużych organizacji zrzeszających przewoźników drogowych. Tak jak poprzednio stoją za nim ludzie z Komitetu Obrony Przewoźników i Pracodawców Transportu oraz przewoźnicy z rejonu Zamościa. Planują protestować do 3 stycznia 2024 r. To czas formowania się nowego rządu, którego misję stworzenia otrzymał Mateusz Morawiecki, ale sejmowa arytmetyka wskazuje, że rząd stworzy lider opozycji Donald Tusk.
Dlaczego do protestu doszło właśnie teraz?
– Jesteśmy bardzo zdeterminowani. Brakuje nam już sił. Samochody stoją pod płotem. Reprezentujemy nieduże firmy, mające po 15-20 aut. Nie mając pracy, nie mamy, jak zarobić na utrzymanie rodzin. Wybraliśmy ten moment, żeby obecnemu rządowi pokazać, jaki jest efekt nieliczenia się z potrzebami naszej branży, a przyszłemu, który się uformuje, że jest olbrzymia grupa niezadowolonych ludzi, z którą w końcu trzeba zacząć rozmawiać i ją wspierać – mówi Artur Izdebski.
Jan Buczek ma wątpliwości, czy to jest właściwy moment na protest, ale rozumie też motywację protestujących. W ten sposób mogą zwrócić uwagę na problem. Przyznaje, że sprawa nie jest łatwa, bo pomoc Ukrainie trzeba pogodzić z potrzebami dużej grupy polskich przedsiębiorców.
– Wydaje mi się, że pozytywnego skutku możemy się spodziewać dopiero wówczas, gdy nowa władza, bez obciążeń, które narosły w minionych miesiącach, uzyska lepsze efekty niż obecna. Musimy na to jeszcze poczekać – zaznacza Jan Buczek.
Pytanie, jak należy rozwiązać sprawę protestu na granicy z Ukrainą, zadaliśmy Ministerstwu Infrastruktury, ale na razie nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
W czwartek po południu protestujących zaproszono na rozmowy w Lubelskim Urzędzie Wojewódzkim.
Źródło: wnp.pl