Obłędnie kosztowny Instytut Rozwoju Języka Polskiego im. Świętego Maksymiliana Marii Kolbego jest jedenastą instytucją, jaką PiS powołało od 2016 roku. O ponad połowę droższą niż poprzednie dziesięć instytutów razem wzięte.
Antyniemieckie fobie Jarosława Kaczyńskiego i marzenia o wyrównaniu polsko-niemieckich rachunków dosięgnęły też edukacji.
Uczniowie mniejszości niemieckiej w Polsce mogą liczyć na jedną tylko godzinę języka narodowego, zamiast jak dotąd – na trzy w tygodniu. Chodzi o ok. 50 tys. dzieci, głównie z Opolszczyzny. „Zaoszczędzone” na nich 39,8 mln zł z tegorocznego budżetu MEiN ma przeznaczyć na cztery nowe polskie szkoły w Niemczech oraz na „wsparcie skierowane do Polaków i Polonii w Republice Federalnej Niemiec”.
To nie wszystko, bo prawie 15 mln zł pójdzie na powołanie podległego MEiN Instytutu Rozwoju Języka Polskiego im. Świętego Maksymiliana Marii Kolbego. Tylko w tym roku, bo na następne dziesięć lat MEiN zaplanowało na działalność instytutu prawie miliard złotych – po 92,4 mln zł rocznie. „Będzie czymś w rodzaju odpowiednika Instytutu Cervantesa albo [Instytutu] Goethego” – marzy minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek.
Dyrektor umiejscowionej w Warszawie instytucji z 30-osobową załogą i możliwością otwarcia zamiejscowych oraz zagranicznych filii dostanie 30 tys. zł pensji, wicedyrektor – 20 tys. zł, a średnie wynagrodzenie pracowników ma sięgnąć 11 tys. zł brutto miesięcznie. Wobec galopującej inflacji i widma braku opału pomysł na kolejne rządowe posady brzmi jak z bajki.
Symetria
Opatrzony podpisem premiera Mateusza Morawieckiego projekt ustawy powołującej Instytut Kolbego został złożony w Sejmie 1 września. Data nieprzypadkowa – pierwszy dzień roku szkolnego i rocznica agresji Niemiec na Polskę w 1939 r. Powołanie Instytutu Kolbego, obcięcie dotacji dla uczniów mniejszości niemieckiej i wzmocnienie sieci szkół dla dzieci polskich w Niemczech wpisuje się w reparacyjną, antyniemiecką politykę Zjednoczonej Prawicy.
Autorem pozbawienia dzieci mniejszości niemieckiej dwóch godzin nauki języka, które grozi – jak obliczyła opolska „Gazeta Wyborcza” – zwolnieniem pięciuset nauczycieli, jest poseł Solidarnej Polski Janusz Kowalski.
– Tu jest Polska! – grzmiał z mównicy sejmowej, zgłaszając poprawkę do tegorocznego budżetu. – Przywracamy polsko-niemiecką symetrię i dziś obronimy 30 mln zł na naukę języka polskiego dla dyskryminowanej od 30 lat przez Niemcy polskiej mniejszości w Niemczech.
Jak wyliczał minister Czarnek, na naukę języka niemieckiego dla mniejszości niemieckiej wydawaliśmy 240 mln zł – blisko pięciokrotnie więcej niż na popularyzowanie języka polskiego wśród dwudziestomilionowej Polonii za granicą. Dodał też, że po zredukowaniu zajęć subwencja dla mniejszości będzie nadal wysoka, bo na poziomie 120 mln zł: „To i tak o 120 mln zł więcej, niż Republika Federalna Niemiec przekazuje na naukę języka polskiego jako ojczystego w Niemczech, gdzie żyją 2 mln Polaków” – ironizował.
Czarnek upiera się przy tym, aby mieszkających w Niemczech Polaków uznać za mniejszość narodową. Wówczas niemiecki rząd musiałby dać Polonii dostęp do narodowych mediów i zapewnić nauczanie języka w szkołach jako narodowego, a nie – jak teraz – opartą na dobrej woli każdego regionu możliwość nauki polskiego jako kolejnego języka obcego.
– Od strony niemieckiej słyszymy, że ponad sto tysięcy Polaków uczy się w niemieckich szkołach polskiego. To zręczna manipulacja. Oni uczą się, owszem, polskiego, ale jako języka obcego, a nie jako języka mniejszości. Tak samo ja mógłbym powiedzieć: w naszych szkołach milion uczniów uczy się niemieckiego – mówi „Newsweekowi” wiceminister edukacji Tomasz Rzymkowski, odpowiedzialny za realizację projektu Instytutu Kolbego. I dorzuca znany motyw antyniemieckiej propagandy: – Hermann Göring zlikwidował status mniejszości polskiej w Niemczech, a RFN go nie przywróciła.
Według obowiązującego prawa Niemcy uznają tylko cztery mniejszości narodowe: duńską, serbołużycką, fryzyjską oraz niemieckich Romów i Sinti. Kluczem przyznania tego statusu jest autochtonizm i zasiedzenie, warunkiem – niemieckie obywatelstwo. Czas zasiedzenia nie jest precyzyjnie określony, chodzi jednak o pobyt na ziemiach niemieckich „od wieków”. Niemiecka Polonia to głównie migranci w pierwszym lub w drugim pokoleniu.
Pieniędzy nam nie dali
Hasła o wielkim wsparciu dla niemieckiej Polonii sprawdzam w Berlinie. Działa tam Polskie Towarzystwo Szkolne Oświata. Założone w 1896 r., a zdelegalizowane w 1939 r. przez władze hitlerowskie, wznowiło działalność w 1988 r. Wydaje się najlepszym adresatem rządowej pomocy. „Pielęgnuje pośród Polonii polską kulturę, język i tradycje. Pomaga to polskim berlińczykom zachować związek z krajem macierzystym i daje możliwość ich dzieciom poznania i utożsamiania się z krajem przodków”. Co roku stowarzyszenie wydaje ok. 300 szkolnych świadectw dzieciom z rodzin polskich mieszkających w Berlinie. Uczą się języka, historii i geografii Polski.
– W tym roku nie dostaliśmy od polskiego rządu ani złotówki. Utrzymujemy się dzięki oszczędnościom. Pytam o pieniądze w KPRM – nie ma, bo poszły do MEiN. Pytam w MEiN – żadnej jasnej odpowiedzi – mówi Jakub Nowak, przewodniczący Oświaty. Rocznie wnioskuje o ok. 250 tys. zł. – Przez 30 lat utrzymywaliśmy się dzięki płynnemu wsparciu kolejnych polskich rządów. Wystarczało na skromne wynagrodzenia nauczycieli i utrzymanie biura. Teraz nas odcięto. Bez żadnych wyjaśnień.
W warszawskim biurze Stowarzyszenia Wspólnota Polska, które umożliwia organizacjom polonijnym pozyskanie dofinansowania z budżetu państwa, słyszę to samo: – Na ten rok nie było pieniędzy na szkoły polskie w Niemczech.
Wspólnota współpracuje z 30 polskimi szkołami w Niemczech.
Rządowe pieniądze na wspieranie niemieckiej Polonii tropi senatorka PO Halina Bieda, przewodnicząca senackiej komisji ds. emigracji i łączności z Polonią i Polakami za granicą. Tropi, ale nie może się ich doliczyć. Nie dlatego, że nie potrafi.
– 40 mln zł, które zostały przesunięte, a raczej rząd zabrał je mniejszości niemieckiej, miały zostać przeznaczone na wsparcie Polonii i Polaków w Niemczech. I w całości pójść na naukę języka polskiego. Taką dostaliśmy od MEiN informację w lutym. W kwietniu spotkałam się z przedstawicielami polskich szkół w Niemczech – nie dostali ani złotówki. Do dziś nie dostali. Piszemy regularnie do MEiN z prośbą o wyjaśnienie, otrzymujemy wymijające odpowiedzi. Zupełnie jak z Mrożka albo u Kafki – mówi Bieda.
Założymy własne szkoły
Dlaczego polonijne stowarzyszenia nie zobaczyły złotówki z 40 mln złotych?
– Nie odpowiadam za wspieranie organizacji pozarządowych. Mamy własne szkoły do utrzymania – mówi wiceminister Rzymkowski.
Za nauczanie polskich dzieci za granicą odpowiada podległy MEiN Ośrodek Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą (ORPEG). Prowadził dotąd 70 szkół dla ok. 16 tys. dzieci w 36 państwach, w tym siedem szkół w Niemczech (dla ok. 1,5 tys. dzieci). To szkoły przy ambasadach dla dzieci dyplomatów, ale w praktyce dla wszystkich chętnych.
Od tego roku polskie dzieci w Niemczech będą mogły uczyć się w jedenastu stricte rządowych placówkach (w Berlinie, Kolonii, Hamburgu, Monachium, Norymberdze, Remseck i Frankfurcie nad Menem oraz w czterech nowych: w Bremie, Essen, Hanowerze i Lipsku), do tego rząd planuje uruchomić przy tych szkołach przedszkola.
W Wielkiej Brytanii np. są tylko dwie polskie szkoły w Londynie, w rozległych Włoszech – cztery (Bolonia, Mediolan, Rzym), w Rosji jedna.
– Musimy szczególnie wesprzeć Polonię w Niemczech, ponieważ jest najliczniejsza i jest tam wielki głód języka polskiego – mówi Rzymkowski.
Według rządowych danych w RFN żyje ok. 900 tys. polskich obywateli, a gdyby liczyć osoby z podwójnym obywatelstwem oraz te z obywatelstwem niemieckim polskiego pochodzenia, to ok. 2 mln ludzi.
Krystyna Szumilas, była ministra edukacji, dziś posłanka Koalicji Obywatelskiej: – Instytut Kolbego i wydatki na niemiecką Polonię to próba kupienia sobie licznych polonijnych głosów przed wyborami.
W odpowiedzi na to Rzymkowski dowcipkuje: – Ale jakie głosy? Przecież to dla dzieci. A dzieci, jak wiadomo, głosu nie mają.
Zdublowani
Instytut Kolbego według projektu powinien kultywować polską tradycję, promować język polski jako ojczysty wśród Polonii, wzmacniać współpracę między Polonią i Polakami zamieszkałymi za granicą a podmiotami działającymi w Rzeczypospolitej Polskiej, w szczególności w dziedzinie edukacji i nauki, wspierać inicjatywy oraz projekty edukacyjne i naukowe, oraz upowszechniać język polski jako obcy”.
To właściwie codzienne zadania ambasadorów i konsulów. Pracuje nad tym 25 Instytutów Polskich podległych Ministerstwu Spraw Zagranicznych. Żaden nigdy się nie żalił, że nie potrafi wydać wszystkich budżetowych pieniędzy.
W kraju podobnymi zadaniami zajmuje się m.in. Instytut Adama Mickiewicza jako „państwowa instytucja kultury, której misją jest budowa i komunikacja wymiaru kulturalnego Polski poprzez inicjowanie międzynarodowej współpracy i wymiany kulturalnej”.
Po co kolejna instytucja? – Tworzenie instytucji, której zadania będą dublowały działalność konsulatów, to ordynarne przejadanie państwowych pieniędzy, haniebne, tym bardziej że w obliczu kryzysu – mówi Paweł Zalewski, poseł Polski 2050.
– Koszty administracyjne i zatrudnienia są przecież stosunkowo niewielkie – twierdzi Rzymkowski.
Numer 37.
Od 2016 r. PiS utworzyło 36 różnego rodzaju podmiotów finansowanych z budżetu państwa, w tym 10 instytutów pod auspicjami premiera i jego ministrów – wyliczyła TVN24.pl. Instytut Kolbego będzie numerem 37. i 11. instytutem. Jego budżet pochłonie jednak niemal 62 proc. łącznego budżetu pozostałych instytutów. Poprzedzały go utworzone w grudniu 2021 r. Instytut Pokolenia z budżetem 10 mln zł (ma dostarczać „organom władzy publicznej informacji o istotnych zjawiskach i procesach demograficznych, społecznych oraz kulturowych w Polsce”) i Instytut Strat Wojennych im. Jana Karskiego – budżet 15 mln zł, który opracował wspomniany raport o stratach wojennych.
– Za publiczne pieniądze monitorujemy np. dziedzictwo wsi, trwałość więzi międzypokoleniowych, polską myśl narodową czy tradycje polsko-węgierskie. Trudno zapamiętać nazwy i obszary działania tych instytucji – mówi Izabela Leszczyna, posłanka Koalicji Obywatelskiej, która monitoruje rosnącą liczbę rządowych instytucji. W swoim okręgu wyborczym w Częstochowie wytropiła w ubiegłym roku nadużycia i nepotyzm w strukturach ciepłego jeszcze Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi. – Częstochowskim oddziałem instytutu kierował syn wiceministra rolnictwa i lokalnego lidera PiS Szymona Giżyńskiego. Instytut zajmował się np. cyklem publikacji „Częstochowscy Męczennicy za Wiarę i Ojczyznę”, który miał upamiętniać sylwetki księży katolickich zamordowanych przez Niemców w II wojnie światowej. Cykl został zlecony lokalnemu tygodnikowi, którego redaktorką naczelną była żona wiceministra, on sam zaś – udziałowcem – opowiada Leszczyna. – Szczytem było, kiedy odkryłam, że instytut przekazał 60 tys. zł na konto fundacji związanej z zakonem, do którego przystąpiła córka głównego dyrektora – mówi Leszczyna. Sprawę opisała „Gazeta Wyborcza”. Szefową rady programowej instytutu była Beata Szydło, zasiadali w niej m.in. minister Czarnek i wicepremier Gliński.
– Każda z tych nowych instytucji jest motywowana patriotycznie albo historycznie, zazwyczaj przywoływana jest jakaś lokalna czy ogólnonarodowa tradycja. Pełno frazesów, a cel jeden – wysysanie pieniędzy z budżetu – mówi Leszczyna.
Potencjał
Trzynastoletnia Asia z polskiej rodziny w Kolonii głęboko przeżywa konflikty między rodzicami. Napisała o tym wiersz: „I zawsze kiedy mama czasem wcale nie płacze, / a tata czasem wcale nie krzyczy, / wtedy płaczę ja”. Została nagrodzona w Międzynarodowym Konkursie Literackim „Młodzież pisze wiersze”. Czternastoletni Dominik z Lublina odpowiedział na konkurs studium samotności: „Koło mnie guzik, / całkiem bez ubrania, / łypie pustymi dziurami czterema, / bez żyłek nici, życia nie ma w nim”. Są też optymistyczne wizje dzieciństwa – Sanna z włoskiego Varese nadesłała radosny opis ogrodu, a 9-letni Moritz z Berlina chwali po polsku nicnierobienie. To konkurs dla polsko— i niemieckojęzycznych poetów do 19. roku życia, najczęściej pierwsza możliwość publikacji i okazja refleksji nad swoją dwukulturowością. Organizuje go już po raz dziesiąty Polskie Towarzystwo Szkolne Oświata w Berlinie i Stowarzyszenie POLin. Z powodu braku wsparcia kontynuacja roku szkolnego wisi na włosku, nauczyciele odchodzą do nowych rządowych placówek. – Zastanawia mnie, jaki interes ma państwo i jaki widzi „potencjał” w tym, by niszczyć struktury, które od lat dobrze funkcjonują? – mówi Jakub Nowak.
Wiceministra Rzymkowskiego proszę, by puścił wodze fantazji. – Gdyby miał pan sobie wyobrazić największe wydarzenie, jakie zorganizuje Instytut Rozwoju Języka Polskiego im. Świętego Maksymiliana Marii Kolbego, co by to było?
– Konkurs literacki! – błyskawicznie wymyślił minister. – Jako zachęta do czytania polskich lektur i nauki języka nie tylko w mowie, ale i w piśmie.
Wierzy, że dzieci Polaków mieszkających za granicą będą do kraju wracały. „To jest klucz – tłumaczył minister Czarnek ideę Instytutu Kolbego – aby ten wielki potencjał, jaki drzemie w polskich dzieciach, w polskiej młodzieży za granicą, był wykorzystywany na rzecz Polski”.
onet.pl