Polska prowincja przy granicy z Niemcami

Niewielka polska miejscowość przy niemieckiej granicy, jest 21 sierpnia 2021 roku. Nieopodal znajduje się jezioro, zagospodarowane ścieżkami rekreacyjnymi, kempingiem, polem namiotowym, domkami letniskowymi, licznymi pomostami i plażą a dla wybrednych hotelikiem, której właścicielem jest ona – Polka i jej mąż – Niemiec. Obsługa hotelu: Ukraińcy. Wykorzystali pieniądze z Unii, w kuchni szefuje ich syn. Na parkingu niemieckie, holenderskie i nieliczne polskie samochody. Po drugiej stronie jeziora hotel z rozbudowanym spa, obsługa z Ukrainy ale w części spa głównie Tajowie, ale też Indonezyjczycy, Chinka i mieszkanka Dhaki. Właścicielami są Polacy, spróbowali tego biznesu przed dwudziestu laty podpatrując zachód. W 80% ich klienci (klientki) to Niemki. Właściciele powiązani są rodzinnie z największymi rolnikami, którzy po upadku PGR-ów wydzierżawili setki hektarów od skarbu państwa.

Nieopodal przy stacji benzynowej Orlenu otwarto lokal “U Kasi”. Serwują za 24 zł olbrzymiego, chrupiącego schabowego z słuszną porcją ziemniaków oblanych tłuszczem, buraczkami i surówką z kapusty obficie połączoną z majonezem. Lokal obskurny, z niewielką ilością stolików ale z kolejką zamawiających ustawiających się stopniowo od południa. Taki gość jak ja to tutaj rzadkość. Większość to zamawiający na wynos. W kuchni pracuje silny zespół pani Kasi przywieziony z Ukrainy, pielmienie, cepeliny i cały zespół pierogów to wstęp do karty. Z zup dziś dostępna jest botwinkowa, pomidorowa i kalafiorowa. Jest też gulaszowa i flaczki. Drugie dania typowej kuchni polskiej rywalizują z kebabem i pizzą. U pani Kasi jest wszystko. Koło trzynastej przed lokalem gromadzą się Niemcy z kempingów i pól namiotowych. “Kleine piroggen mit fleisch” tłumaczy ktoś Niemce to co ukrywa się za hasłem: “pielmienie”.

Pięć kilometrów obok w małej – liczącej 100 dusz – wiosce popegerowskiej, w budowie jest kilka domków jednorodzinnych na terenie gdzie kiedyś były pegieerowskie zabudowania. Polski Ślązak, który kupił okoliczną ziemię i zabudowania, wysprzątał teren i wydzielił działki. Budują się mieszkańcy obrzydliwego, piętrowego bloku wybudowanego w latach siedemdziesiątych na środku wsi. Pracują już dwa – trzy lata w Brandenburgii, zarabiają 1,5 do 2 tys. euro miesięcznie “na rękę”. Dojeżdżają codziennie 100 km do miejsca pracy, chwalą sobie warunki. Wieś miała szczęście do “właściciela”. W okolicznych wsiach popegeerowskie zabudowania i dwory niszczeją a ich właściciele: głównie Holendrzy nie są zainteresowani zmianą statusu, bo dwory wraz z zabudowaniami są pod ochroną konserwatora zabytków i w związku z tym są zwolnione z podatku od nieruchomości.

W następnej wsi nieopodal, pod lasem wybudowano w ostatnich latach olbrzymie kurniki do hodowli indyków. Właściciele to pięćdziesięcioletnie małżeństwo i ich dorosły syn. Mają też kilkaset hektarów ziemi. Bije od nich energia i pozytywna wizja świata, niewiele polskiego narzekania. Całość produkcji Indyka odbierają Niemcy z jednego z największych europejskich przetwórców tego mięsa, oddalonego o 400 km. Dorosły indyk waży 20 kilogramów. Piersi i udka idą na niemieckie stoły, głowy i skóry do Afryki a  łapki z pazurkami do Azji, zmielone kości do kiełbas a odpadki do karmy dla psów. Rodzice właścicieli przybyli z Kresów, dziś u cioci pracuje młode Ukraińskie małżeństwo z dwójką dzieci. Dzieciaki chodzą do przedszkola i szkoły a rodzice chwalą sobie 500 plus i inne udogodnienia. Chcą zostać w Polsce na stałe. Gospodarze częstują mnie kiełbasą z indyka, nie tego hodowlanego bo tego mięsa nie jedzą tylko tej siedmiokilowej indyczki, która biegała u nich na podwórzu. Na tym podwórzu stoją eleganckie, lśniące nowością, potężne traktory i maszyny rolnicze, każdy wart pół miliona. Wszystko kupione na kredyt. Gospodarze mają po co żyć.

Zbieram się powoli do pięciogodzinnej jazdy samochodem do domu, kończę tę notkę i szukam puenty ale jej nie znajduję. Czytam o prośbie Stoltenberga do Morawieckiego by ewakuować Afgańczyków współpracujących z NATO i zastanawiam się dlaczego nie poprosił Niemców?

Niemcy ewakuowali z Kabulu 22 tony piwa i wina. Pewnie białego, nic nie wiemy na ten temat, nie podano też informacji ile piwa też chciało do Niemiec ale nie dostało się na pokład. To piękne: na tym padole łez i cierpienia Niemcy troszczą się o własne piwo! Czy może być coś bardziej symbolicznego?

Czy idą nowe czasy? czy też będzie tak jak zawsze, wszyscy grają a na końcu Niemcy wygrywają?

P.S. Ci, którzy mają deja vu, mają rację. Wczoraj Admini przespali więc dziś z nadzieją, że są na posterunku. Blogerom: Grażynka zza Noteci, Osasunna i Amstern dziękuję za komentarze.

salon24.pl

Więcej postów