Badania pokazują, że wiele z realnych wyzwań związanych z pozycją Polski po 15 latach w UE nasi wyborcy mają nieźle uświadomionych.
Podobno starsi Amerykanie pamiętają, co robili, gdy ginął JFK. Na rocznicę katastrofy smoleńskiej mamy wysyp – czasem serio, czasem prześmiewczych – relacji z „tamtej” soboty 10 kwietnia. Z pierwszym maja sprzed 15 lat jakoś to nie działa. Ja coś tam pamiętam. Z paroma osobami z liceum (w tamtym roku zdawałem maturę) piliśmy ze szczęścia pod koszalińskim ratuszem, to był chyba Sambor Export w zielonych butelkach, naprawdę dobry. Świętowaliśmy zupełnie nieironicznie – bo ta Polska to miał być odtąd zwyczajny europejski kraj. Czyli jaki? No, to proste: autostrady jak w Niemczech, żarcie jak we Francji, pogoda jak w Hiszpanii, zioło legalne jak w Holandii – ja od siebie dodałbym jeszcze stadiony jak w Bundeslidze i londyńską scenę indie.
No dobra, aż takimi naiwnymi debilami nie byliśmy. Ale nadzieje naprawdę były ogromne, a dla Polaków Unia Europejska była „płynną znaczącą”: dla rozegzaltowanych inteligentów – utraconym gniazdem porwanej Europy Środkowej; dla postępowców – wehikułem świeckości i praw człowieka; dla państwowców – schronieniem przed Rosją i rozpadem kruchej demokracji. A dla większości zamieszkałych nad Wisłą po prostu szansą na dobrobyt i lepszy los, jak nie dla nich, to chociaż ich dzieci; na skuteczną walkę z korupcją; na równe drogi i chodniki, może trochę czystsze rzeki – na to, że tutaj, gdzie ciągle pada na to miejsce w środku Europy (wtedy padało, teraz mamy susze, taki klimat), będzie wreszcie, k…, normalnie.
I czemu się dziwić? To nie było tylko dzieło naprawdę skutecznej kampanii referendalnej rządu SLD i Unii Pracy ani prania nam mózgów przez „Gazetę Wyborczą” i Monikę Richardson w programie Europa da się lubić. Po prostu Polska w 2004 roku była dość biednym krajem peryferyjnym, w którym płace były żałośnie niskie, likwidowano kolejne połączenia kolejowe i bary mleczne, kawał wsi naprawdę wyglądał jak w filmie Arizona, a bezrobocie wynosiło prawie 20 procent. Obietnica europejska była naszą ostatnią prawomocną utopią, w którą – inaczej niż w jakiś socjalizm czy inną trzecią drogę – wolno było wierzyć. Naszym końcem historii, horyzontem zachodniej, kapitalistycznej nowoczesności i, powtórzmy to jeszcze raz: normalności.
No i rzeczywiście jest normalnie. Zostaliśmy półperyferiami najbardziej cywilizowanego kawałka świata, skąd klasa ludowa i niższe sfery klasy średniej emigrowały do pracy poniżej kwalifikacji na Zachód i gdzie sfery wyższe klasy średniej zatrudniały poniżej kwalifikacji pracownice i pracowników ze Wschodu. Prawem demografii z czasem sami zaczęliśmy już zatrudniać wszystkich, od prostych prac fizycznych po całkiem wyrafinowane usługi, ale mnóstwo wartości dodanej wciąż wytwarzamy u obcego kapitalisty. Wyjazd grubo ponad miliona Polek i Polaków wyraźnie poprawił sytuację na rynku pracy, przynajmniej w skali makro; w wielu branżach solidnie podniósł płace i trochę ograniczył kryzys mieszkaniowy (do spółki z kredytem frankowym). Gorzej było z usługami publicznymi, bo choć nauczyciele emigrują rzadziej, to już lekarze i pielęgniarki zdecydowanie częściej – mniej osób korzysta z systemu ochrony zdrowia w kraju, ale jeszcze mniej osób w nim pracuje. No i hydraulik „na zaraz” to marzenie ściętej głowy – prawie jak w Szwecji.
Budowy dróg, mostów, oczyszczalni ścieków i aquaparków ruszyły bądź przestały się wlec w nieskończoność, podobnie jak remonty placów i fasad budynków w metropoliach i małych miasteczkach. Po kryzysie finansowym niski kurs złotego i dostawy dla niemieckiego przemysłu pozwoliły nam uniknąć recesji, zwłaszcza że środki na inwestycje dalej płynęły szerokim strumieniem. Rzekomo „tymczasowe” uśmieciowienie rynku pracy wepchnęło kawał mojego pokolenia w sytuację permanentnego lęku o przyszłość, ale to już był wynik radosnej twórczości naszego rządu, a nie efekt wytycznych z Brukseli. Z drugiej strony – Unia Europejska nie zapewniła nam praw reprodukcyjnych dla kobiet ani równości małżeńskiej dla par jednopłciowych, ale za to zeuropeizowało się pod tym względem społeczeństwo; mimo fundamentalistycznych reakcji prawicy z rządem na czele akceptacja dla liberalnych rozwiązań w tych sprawach w ostatnich latach rośnie.
Autostrady budowaliśmy raczej w celu podłączenia kraju do Niemiec niż połączenia naszych metropolii ze sobą, a przy okazji część ich wykonawców pobankrutowała – ale wcześniej nie było ich przecież w ogóle. Wznieśliśmy kilka drogich w utrzymaniu pomników polskich aspiracji, na kilkadziesiąt tysięcy miejsc każdy. Dekarbonizację gospodarki wyłącznie pozorowaliśmy, rozwój OZE państwo zwyczajnie utrudniało. Nierówny rozwój gospodarczy i blokady mobilności społecznej w połączeniu z masowymi migracjami sprawiły, że zwłaszcza w mniejszych miastach narasta frustracja gorzej wykształconych mężczyzn niezdolnych znaleźć partnerek – to jedno z paliw dla mizoginicznego, homofobicznego i wrogiego różnym „obcym”, agresywnego nacjonalizmu.
Po dekadzie bytności w UE spostrzegliśmy, że zjednoczona Europa to także wspólne problemy, vide kryzys uchodźczy – i niespecjalnie gotowi byliśmy przyjąć ten fakt do wiadomości. No i przede wszystkim: zorientowaliśmy się, że żyjemy lepiej od Greków (bo im się zrobiło dużo gorzej), ale drugich Niemiec to nam tu ani Tusk, ani Morawiecki za życia tego pokolenia nie zbudują. Jednocześnie zaczynamy wierzyć w opowieść PiS, że „europejski dobrobyt” (nawet jeśli nie taki jak nad Szprewą) możemy zawdzięczać polskiemu państwu.
Niedługo po piętnastej rocznicy członkostwa Polski w UE będziemy głosować w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Niektórzy redukują je do przetarcia przed wyborami jesiennymi, względnie pierwszej odsłony bitwy o politykę krajową. Przy takiej interpretacji powyższy bilans 15 lat byłby marginalny dla motywacji polskich wyborców, a stosunek do różnych partii i ich programów europejskich zaledwie wtórny wobec oceny rządów PiS.
Z arcyciekawego badania przygotowanego ostatnio przez think tank ECFR (Czego naprawdę chcą Europejczycy: 5 obalonych mitów) dowiadujemy się jednak, że sprawy nie są takie proste. Okazuje się bowiem, że wiele z realnych wyzwań związanych z pozycją Polski po 15 latach w UE nasi wyborcy mają nieźle uświadomionych. Co prawda aż 55 procent liczy na pognębienie w tych wyborach przeciwnika (34 procent żywi nadzieję, że straci PiS, 21 procent, że PO).
Odpowiedzi na szereg innych pytań wskazują jednak, że podziały postaw i poglądów mają wiele wspólnego z tym, co się u nas wydarzyło w kontekście europejskim. 60 procent Polaków uważa na przykład, że emigracja z kraju to co najmniej równie ważny (w tym połowa – że ważniejszy) problem jak napływ imigrantów do Polski – wyraźnie kontrastuje to ze znaczeniem dyskursu antyuchodźczego w kampanii wyborczej 2015 roku. Niezależnie od tego, czy stoi za tym podszyty etnonacjonalizmem „lęk demograficzny”, czy raczej racjonalna obawa przed drenażem rąk i mózgów, takie podejście oddaje faktycznie jeden z odwiecznych dylematów półperyferii – racjonalne szukanie poprawy losu przez najbardziej zaradne jednostki na dłuższą metę pozbawia wspólnotę ich zasobów.
Jednocześnie wyraźnie najwięcej odpowiedzi na pytanie „o największe straty w razie ewentualnego rozpadu UE” wskazuje na swobodę podróżowania, prawo mieszkania i pracy w innych krajach członkowskich (między 45 a 50 procent), potem jest swoboda handlu oraz sprawy bezpieczeństwa i obrony, wreszcie – wyraźnie powyżej średniej unijnej – ochrona demokracji, praworządności i praw człowieka. Te ostatnie wyniki, między 25 a 30 procent, mogą wskazywać na liczbę ortodoksyjnych zwolenników „obrony demokracji” i tym samym pryncypialnych przeciwników PiS.
Problemy najczęściej wskazywane jako „obecnie najważniejsze dla Polski” to z kolei „ochrona zdrowia”, „emerytury”, „koszty życia” i „podatki”, z których żaden nie kojarzy się bezpośrednio z Unią Europejską („imigracja” jest daleko w tyle priorytetów, także znacząco poniżej unijnej średniej). Z kolei dostrzegane zagrożenia dla Europy zdają się dzielić Polaków ideologicznie mniej więcej na pół – 30 procent łącznie wskazuje „radykalny islamizm” i „imigrację”, z grubsza tyle samo „kryzys gospodarczy i wojny handlowe”, „zmiany klimatyczne” oraz „wzrost nacjonalizmów w Europie”; gdzieś w poprzek podziału są obawiający się Rosji (około 15 procent, drugi wynik pośród „największych zagrożeń”).
Może najciekawsze są jednak oceny relatywne – własnego państwa względem Unii Europejskiej jako całości. Tu bowiem okazuje się, jak mocno w rzeczywistości proeuropejscy są Polacy, nawet jeśli ich ogólna ocena sytuacji jest pesymistyczna. Oto bowiem aż 45 procent uważa, że UE chroni nas raczej przed błędami i nadużyciami naszego własnego rządu, istotnie zaś mniej, bo 27 procent, że UE raczej udaremnia korzystne dla kraju posunięcia władz państwowych. Z kolei 40 procent uważa, że UE zawodzi (z czego 14, że w samym państwie polskim dzieje się dobrze – można ich zapewne uznać za najtwardsze jądro zwolenników obecnej władzy), a 59 procent, że UE działa raczej dobrze (w tym 34 procent, że tylko tam – 25 procent akceptuje system zarówno na poziomie europejskim, jak i narodowym). Przy obydwu pytaniach dowiadujemy się zatem, że przewaga tych obywateli, według których praktyka władzy unijnej jest czymś lepszym niż praktyka władzy krajowej, wynosi niemal równo 20 punktów procentowych – tak samo jak przewaga zdecydowanej opcji „europejskiej” nad stricte „narodową”.
Na koniec jeszcze jeden wskaźnik, wyraźnie pocieszający w kontekście wyborów o tradycyjnie niskiej frekwencji: wśród wyborców wskazujących największe, ich zdaniem, zagrożenia dla Europy wyraźnie (bo aż o 25 punktów procentowych) bardziej zdeterminowani, by pójść 26 maja do urn, są ci obawiający się „wzrostu nacjonalizmów w Europie” (na tle wystraszonych migracjami, radykalnym islamizmem czy Rosją).
Badania prowadzone pod kierunkiem Marka Leonarda, Iwana Krastewa i Susi Dennison wskazują, że Polacy całkiem nieźle wyczuwają problemy i dylematy związane z obecną sytuacją Polski w UE. Ich choć ich optyka „ideologiczna”, jaką możemy rekonstruować z odpowiedzi, wydaje się spolaryzowana, poniekąd zgodnie z wynikami sondaży przedwyborczych, to stosunek do samej Unii i własnego państwa wskazuje na wyraźną przewagę tych, dla których UE to „większe dobro” bądź przynajmniej „mniejsze zło”.
Jednocześnie najbardziej palące problemy większość Polaków dostrzega nie w Europie, lecz na krajowym podwórku. Dlatego właśnie te „20 punktów procentowych” przewagi, umownie rzecz biorąc, Europejczyków nad nacjonalistami, może kusić, by to na optymistycznej narracji europejskiej (i strachu przed polexitem) budować przekaz do wyborczej walki z PiS. Tyle że to wyraźnie nie wystarcza. Jeśli ktokolwiek chce marzyć o zmianie władzy jesienią 2019 roku, musi zjednoczoną Europę uczynić kontekstem dla poprawy warunków życia tu, na miejscu. Europa jako magiczne zaklęcie już dawno straciła swoją moc.
MICHAŁ SUTOWSKI