Nowy premier Mateusz Morawiecki to poza wszystkim odważny, twardy facet. Ale stoi wobec wezbranej fali – pisze publicysta Piotr Zaremba.
Wielotygodniową operację pod tytułem „rekonstrukcja rządu” trudno uznać za przeprowadzoną zręcznie. Jarosław Kaczyński ogłaszający najwęższemu kierownictwu partii, że ma zamiar zmieniać premiera, i nierobiący tego od razu, zafundował Polsce i swojej partii dziwny spektakl, na granicy wielkiego ryzyka. Z czego to wynikło? Z jego tradycyjnego lekceważenia nowoczesnego PR-u? Z upojenia coraz lepszymi sondażami, dającymi poczucie wszechwładzy, samotnego panowania nad sytuacją?
A może z przekonania, że ludzie śledzący z zapartym tchem pytanie: Szydło, Kaczyński czy jeszcze Morawiecki, lepiej zniosą kontrowersje dotyczące ustaw sądowych? To ostatnie to oczywiście ulubiony spiskowy scenariusz opozycji. Bunt pelikanów Faktem jest, że finał przekroczył najśmielsze oczekiwania środowisk źle życzących temu układowi politycznemu. Wprawdzie wielkie sondażowe tąpnięcie PiS na razie nie nastąpiło. Ale doszło do pierwszego na taką skalę starcia między racjami lidera a jego bazą. Dopiero co najbardziej poczytne prawicowe tygodniki i portale karciły z pozycji pisowskiej ortodoksji nieposłusznego prezydenta Dudę. Teraz same są na pograniczu nieposłuszeństwa. Lament po pani premier wciąż rozbrzmiewa, nawet już po podjęciu formalnych decyzji. Oczywiście powody są różne. „Gazeta Polska” i portal Niezależna trwają przy Antonim Macierewiczu, który sam nie czuje się pewnie w obliczu rekonstrukcji, podczas gdy portal wPolityce od dłuższego czasu bronił racji duetu Beata Szydło – Zbigniew Ziobro. Przeplatają się tu linki biznesowe i osobiste z realnymi poglądami. Wielu prawicowych publicystów wierzy w to, że jedynie miękka osłona popularnej pani premier zapewniała temu rządowi sondażową górkę.
Co więcej, trudno nie zauważyć spontanicznych głosów niezorganizowanej opinii publicznej. Nawet jeśli internet nie odwzorowuje jej wiernie, daje o niej jakieś pojęcie. Zwykli zwolennicy PiS, często klasyczne przykłady „pelikanów”, łykających do tej pory wszystkie decyzje i zwroty kierownictwa, po raz pierwszy szemrzą. Tak jakby odreagowywali w tym jednym sporze swoje dwuletnie przygięcie karków do ziemi. Żalowi po Szydło, która staje się nagle jakimś symbolem prawicowej tożsamości, towarzyszy ożywienie niechęci wobec nowego premiera. Mateusz Morawiecki jest teraz jeszcze bardziej „banksterem”, niż był nim dwa lata temu, kiedy też kontestowało go stosunkowo szerokie spektrum prawicowych publicystów, a nawet niektórych posłów i członków pisowskiego zaplecza. Brak co prawda spójności między tymi przejawami „niesubordynacji” a wciąż zachowywanym ogólnym poparciem dla Prawa i Sprawiedliwości jako całości. Ale choć na samej górze partyjna maszynka nadal pracuje, to napięcie to coś nowego. Wbijanie klina Trudno, aby nie zauważyła tego druga strona. Liberalna opozycja i dawne mainstreamowe media zawsze miały z Morawieckim kłopot. Jak go klasyfikować? Bardziej piętnować jako jeszcze jednego krwiożerczego populistę ukrywającego się pod maseczką cywilizowanego finansisty? Czy może próbować go skłócać z bazą polityczną jego obozu?
Dziś nadal padają wszystkie głosy równocześnie, ale wbicie klina stało się jednak priorytetem. Stąd pytania zadawane wspólnym chórem z zatroskanymi pisowcami: czy ktoś taki jako premier może być symbolem walki z elitami i prospołecznej polityki ekonomicznej? Przypomina się jego sceptyczny stosunek do „500 Plus”, który podczas jednego ze spotkań partyjnych ujawnił z typowo ekspercką, a nie polityczną beztroską. Oczywiście opozycja także użala się nad „upokorzoną” Beatą Szydło. Choć równocześnie atakuje ją za rzucane na odchodnym wystąpienia w tę opozycję wymierzone.
Celem manewrów są nie tylko zdezorientowane „pelikany”, ale także mało wyrobiona i zaangażowana część elektoratu, która popierała ostatnimi czasy PiS z powodów socjalnych. Gdyby tu udało się dokonać jakiegoś wyłomu… To oczywiście ujawnia skalę rzeczywistego ryzyka, które podjął Kaczyński. Jedno wydaje się pewne: od wielu tygodni, ignorując sondaże i taktyczne kłopoty, zmierzał do tej zmiany. Dlaczego? Kaczyński zatroskany? Możliwe są co najmniej trzy scenariusze. Pierwszy jest taki, jaki sprzedają jego najgorliwsi PR-owcy. Jarosław Kaczyński poruszony nieefektywnością premierowskiego nadzoru, niezdolnością przecięcia rozmaitych konfliktów i opóźnieniami w rządowych priorytetach niemal do ostatniej chwili myślał o sobie jako nowym szefie rządu. Wolty dokonał za dwie dwunasta, choć zawsze brał Morawieckiego pod uwagę jako rozwiązanie „zapasowe”. Zwątpił we własne siły fizyczne?
Wersja druga jest swoistym wariantem pierwszej. Tyle że według niej Kaczyński nie myślał serio o premierostwie (przynajmniej na dziś), a torował w ten sposób drogę politykowi, którego uznał za nadzieję, śpiew przyszłości swojego obozu. W tym może się zawierać nawet dalej idąca supozycja. Oto 68-letni prezes myśli o ambitnym bankowcu jako swoim potencjalnym następcy. A w każdym razie widzi w nim jednego z liderów obozu – na lata. Wersja trzecia jest zaprzeczeniem tamtych dwóch co do motywu, a częściowo i celu. Kaczyński postanowił się pozbyć Szydło, bo uważał ją za zbyt popularną. Popularniejszą w każdym razie od niego – powtarza się tu fenomen utrącenia Kazimierza Marcinkiewicza. Plotki o takim nastawieniu pojawiały się od dawna. Choć przecież Szydło była pozbawiona ambicji budowania czegokolwiek przeciw prezesowi, a jej skłonność do wykonywania fundamentalnych poleceń jawiła się jako niezachwiana. Ale kiedy Kaczyński zmuszał ją do wojowania z Trybunałem Konstytucyjnym czy do wetowania Donalda Tuska w Radzie Europejskiej, najbardziej podejrzliwi politycy prawicy widzieli w tym chęć osłabienia jej pozycji. Nie mogła mieć z rozmaitymi środowiskami lepszych relacji niż on. Ale wśród prawicowych i antyestablishmentowych mas pozostała popularna, tym bardziej nawet, im była gorliwsza. W tej wersji więc Kaczyński postanowił zastąpić ją oschłym technokratą, człowiekiem chyba bez szans na podobną pozycję społeczną – w każdym razie w niedalekiej przyszłości. Wprawdzie oznacza to ryzyko dla całego obozu, ale czyni Kaczyńskiego bezpiecznym wobec choćby potencjalnej, ba – czysto prestiżowej konkurencji. W tej opowieści Morawiecki jest więc tylko narzędziem, a trwałość jego pozycji wydaje się najbardziej wątpliwa. Jest kimś wyciągniętym z kapelusza chwilowo – dla zachowania równowagi.
Którą z wersji powinniśmy wybrać? Nie postawiłbym wszystkich pieniędzy na żadną, a na dokładkę możliwe są jeszcze wersje pośrednie. Niemniej w każdym przypadku jest też jakaś część wspólna. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z Kaczyńskim zatroskanym o jakość rządzenia, czy cynicznym. Potrzeba nowego Po pierwsze, powtarzany przez polityków PiS frazes o nowych warunkach nie jest czymś wydumanym.
Można domniemywać, że ciepło Beaty Szydło było dobrą osłoną na czas zaciętej walki o oczyszczenie pola pisowskiej władzy – ostatnim, może najbardziej dramatycznym akordem tego boju były wymęczone na prezydencie ustawy sądowe. Nawet tak zwany projekt dekoncentracji mediów bywa podawany w wątpliwość. W tej sytuacji zaczyna się czas stabilizacji, spokojnego rządzenia, możliwe, że także skuteczniejszego niż do tej pory dialogowania z Europą. Oczywiście, zaszłości będą w tym przeszkadzać. Ale Morawiecki jest na taką ewentualność może i najlepszym wykonawcą. Po drugie, Morawiecki to nie Leszek Balcerowicz, wielu ma go za niemal socjaldemokratę, a na pewno za wyznawcę społecznej gospodarki rynkowej na wzór niemieckiej chadecji. Ale jeśli założyć, że po uszczelnieniu systemu podatkowego i złamaniu kilku mafii celem powinno być poluzowanie warunków dla przedsiębiorczości, to ten polityk wydaje się najlogiczniejszym adresatem takiego wyzwania. W tym sensie spór między resortem finansów a Komitetem Stałym Rady Ministrów o blokowanie tak zwanej konstytucji biznesu wydaje się znamiennym symbolem. Przywództwo Morawieckiego może być nadzieją, że takie sytuacje nie będą się powtarzać.
Po trzecie wreszcie, nawet jeśli część przepychanek między Morawieckim a kancelarią premiera miała charakter rytualny, trudno nie zauważyć pewnej prawidłowości. Pani premier naprawdę miała kłopoty z choćby rozpoznawaniem rozmaitych dylematów i konfliktów. Była zdezorientowana, kiedy za kulisami rządu wybuchł spór o akces do struktury PESCO, związanej z europejskim przemysłem obronnym, i kiedy trzeba było ogarnąć kluczowe decyzje ministra środowiska Jana Szyszki. Traktowanie resortów jako udzielnych księstw stało się regułą. MON Antoniego Macierewicza czy resort sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry to klasyczne tego przykłady. Jeśli ma istnieć coś takiego jak polityka rządowa, to dopiero pod nowym szefem. Morawiecki wydaje się mieć najwięcej kwalifikacji i cech charakteru, by temu podołać. To są znacznie poważniejsze kwestie niż pytanie, czy pani premier „została upokorzona”. Albo czy miała sens jej obrona rano w Sejmie przed platformerskim wnioskiem o wotum nieufności, skoro już wieczorem zaczęto ją odklejać od fotela. Warto oddzielać rzeczy ważne od politycznej wrzawy. Początek wielkich kłopotów Czy Mateusz Morawiecki jest automatycznym lekiem na bolączki? Absolutnie nie. Po pierwsze, nie wiemy, na ile jest zdeterminowany i silny politycznie, aby uczynić z kancelarii premiera realne centrum dowodzenia. Wcześniej schodził z linii strzału w przypadku wielu konfliktów politycznych, starając się raczej nie wychylać wobec pisowskich dogmatów. Teraz próbuje się na gwałt zaprzyjaźniać z politykami reprezentującymi różne frakcje. Choć silny premier miał być raczej batem na frakcyjność.
Jeśli prawdą jest, co twierdzi „Dziennik Gazeta Prawna”, że już ułożył się z Ziobrą, oddając mu jego dotychczasową kontrolę nad kluczowymi spółkami Skarbu Państwa, to federacyjna natura tego rządu zostaje utrzymana. Warto odnotować i to, że nawet Kaczyński nie jest wszechmocny wobec niektórych polityków swojego obozu – Ziobro to na przykład koalicjant. Ale też zakulisowe groźby lidera Solidarnej Polski wydają się czymś mocno na wyrost. Tyle że Morawiecki nie zna wciąż granic swoich możliwości. Pytanie, kiedy je pozna.
Testem będą niewątpliwie relacje z Antonim Macierewiczem. Ziobro to minister kontrowersyjny, ale dobrze zorganizowany. Macierewicz za to nie panuje nad resortem, a swoją histeryczną retoryką maskuje bezradność w wydatkowaniu ogromnych sum przeznaczanych na obronność i niezdolność podejmowania kluczowych decyzji w kwestii kontraktów na różne elementy uzbrojenia. Jest jednak traktowany jako nieformalna, jednoosobowa frakcja. Morawiecki nie tylko rywalizował z nim o wpływ na spółki związane z przemysłem obronnym, ale dorywczo ganił jego decyzyjną indolencję. Nie wydaje się jednak na tyle silny, aby nie dopuścić go do rządu. Nowy premier ma też pewne atuty, choćby poprawniejsze niż Szydło relacje z prezydentem Dudą. Ale w PiS jest traktowany jako ciało obce. Jego zdolność wymiany najsłabszych ministrów może się okazać niewielka. Komentatorzy użalają się nad Beatą Szydło, że jest degradowana i wchodzi do rządu jako podwładna swego dotychczasowego podwładnego. Mniej osób zauważa, że pozycja wicepremiera może jej dawać okazję do rozmaitych rewanżów. Nie jest całkiem bezbronna, pozostaje popularna w pisowskim aparacie i wśród prawicowych dziennikarzy.
Po drugie, Morawiecki jako premier nie rozwiązuje strukturalnego problemu, który jeszcze niedawno przedstawiano jako najważniejszy: faktycznej dwuwładzy i komplikacji ścieżki decyzyjnej. Nowogrodzka będzie naturalnym celem pielgrzymek najbardziej wpływowych ministrów, zwłaszcza członków tak zwanego „zakonu PC”. Oni wspierali na ogół pomysł premierostwa samego Kaczyńskiego, ale bankowca uważają za uzurpatora. Pospolitość skrzeczy Kaczyński uwielbia rządzić przez konflikty podwładnych i nic nie wiadomo, aby wyzbył się tego nawyku. Kto wie, czy jutro, pojutrze nie będzie się posługiwał nawet Szydło, tak jak niedawno korzystał z Morawieckiego. Oczywiście, jego bardziej cenił, lubił snuć z nim wspólne wizje i zapewne jego przekonanie, że z dawnym szefem BZ WBK idzie nowe, nie zniknie od razu. Ale też prezes PiS to człowiek, który uwielbia konsultacje z profesorami (inaczej niż Tusk), jednak zaczyna się niecierpliwić, kiedy zbyt często wypowiadają sądy sprzeczne z jego intuicjami. Na ile ta zasada dotyczy ekspertów od finansów? Jego konflikt z ludźmi, których kreował do różnych zadań, jawił się jako niemal strukturalny. Zwłaszcza takimi, którzy nie zawdzięczali mu wszystkiego. A Morawiecki nie jest jego dziełem. Albo nowy premier nie pozyska swoimi niewątpliwie dobrze przygotowanymi wystąpieniami Polaków i zostanie uznany – zapewne nie od razu – za obciążenie, albo też ich pozyska i wtedy… Wtedy może być jeszcze gorzej. Chyba że – powtórzmy – szykuje się jakaś zmiana w podejściu prezesa do sukcesji, względnie natury przywództwa w obozie. Nawet i w tym przypadku Morawieckiemu wyrastać będą u boku ambitni rywale. A brak gotowości Kaczyńskiego do przesądzenia czegokolwiek stanie się dla nowego premiera źródłem niejednego stresu.
Jest jeszcze trzecia wątpliwość, najbardziej nieuchwytna. Do tej pory Morawiecki dłubał we wskaźnikach i procedurach skarbowych, ale wielu sfer nie ruszał. Jeśli ma być gwarancją efektywności, to czy nie zderzy się z takimi obciążeniami jak partyjna nomenklatura w polityce kadrowej, selekcja negatywna na czołowe funkcje, pazerność działaczy? Prezes uważa część tej politycznej kuchni (poza najbardziej krzyczącymi nadużyciami) za gwarancję stabilności swojego obozu. Co na to nowy premier?
Jeśli z kolei ma pielgrzymować do Europy po pieniądze i po biznesową przychylność, czy nie zmieni w jakimś stopniu zdania co do pisowskiej ortodoksji w takich sprawach jak, przykładowo, silne ściągnięcie cugli sądownictwu? Czy rzeczywiście to akurat nie ma żadnego wpływu na zaufanie inwestorów do Polski? A jeśli będzie miało, czy okaże się on zdolny do własnego zdania?
Te wszystkie wątpliwości nie przekreślają zalet Morawieckiego. Jest uosobieniem szansy na spełnienie największego marzenia Jarosława Kaczyńskiego: pogodzenia obrony silnego państwa narodowego i tradycyjnych wartości z modernizacją. Sam o tym umie pięknie mówić i myśli zapewne serio. Gdy Morawiecki wspomina o rechrystianizacji Europy, to nie jest to żadna poza i warto, aby przeciwnicy się z tym pogodzili. Ale pospolitość skrzeczy, jak pisał poeta. Na ile zadławi nowego szefa rządu? To poza wszystkim odważny, twardy facet. Ale stoi wobec wezbranej fali. Czy dzielność mu wystarczy?
PIOTR ZAREMBA