Od początku tego roku opinia publiczna zalewana jest regularnie coraz to nowymi doniesieniami o aresztowaniach ludzi władzy. Pytanie narzuca się samo: Dlaczego urzędnicy tak ryzykują.
Dlaczego dają się kusić na te kilkaset dolarów wiedząc, że w przypadku ujawnienia przestępstwa korupcyjnego lub nadużycia władzy mogą paść ofiarą procesu pokazowego i zostać skazani na kilka lat więzienia. Może Białorusini lubią po prostu ryzyko? Nie!
Najistotniejsza różnica między urzędnikami i politykami lokalnymi na Białorusi i ich zachodnimi kolegami polega na tym, że pracodawcą tych pierwszych jest najwyższa władza, a nie społeczeństwo, które je wybiera w procesie wyborczym. Konsekwencją tego jest totalne ignorowanie potrzeb ludzi. Nie muszą białoruscy urzędnicy robić absolutnie nic aby zdobyć ich przychylność, zasłużyć sobie na kolejną kadencję w samorządzie lokalnym. Ba, jest wręcz odwrotnie. Rozwiązując problemy mieszkańców czy inicjując działania mające na celu rozwój regionu, miasteczka czy wsi, mogą wręcz narazić się władzy centralnej. Wychodzą więc z założenia, że nie wskazane jest wychylanie się spośród nomenklatury, bo można dostać po uszach…
Innymi słowy, ci, którzy decydują się wejść do władzy, raczej nie kierują się pragnieniem władzy czy sławy. I jedno i drugie leży poza ich zasięgiem, bo Aleksander Łukaszenko nie pozwoli im tego mieć. Tak więc główną motywacją pozostaje pieniądz.
Realizować się w biznesie jest bardzo trudno, a w komitecie wykonawczym nawet przeciętniak może dochrapać się stanowiska, na którym może poczuć się jak bożyszcze, któremu ludzie sami będą wciskać koperty i proponować usługi, w zamian za „rozwiązanie problemu”. Wielu mieszkańcom tzw. „głubinki” przegapić takiej okazji nie pozwala chłopska mentalność.
Drugi powód korupcji wśród urzędników może wynikać z tego, że nikt inny jak urzędnik nie wie lepiej, jak przestrzegane jest białoruskie prawo.
Urzędnicy nie mogą nie mieć świadomości, jakich naruszeń prawa się od nich oczekuje, kiedy „ktoś z góry” żąda określonego wyniku podczas wyborów. No i logiczne z ich strony jest to założenie, że wypełniając wolę „z góry” otrzymują tym samym pozwolenie na pewną nonszalancję w przestrzeganiu norm prawa w pewnych kwestiach.
Przyłapani na korupcji i nadużyciach władzy nie biorą tylko pod uwagę faktu, że prezydent, aby utrzymać swoją popularność wśród narodu, musi co jakiś czas zademonstrować, jakim to jest rycerzem w walce z korupcją.
Według ustawy antykorupcyjnej, która weszła w życie na początku stycznia 2016, osoby zamieszane w korupcję nie będą mogły pełnić kierowniczych funkcji przez 5 lat. Stanowisk państwowych nie będzie zaś można powierzać osobom, które dopuściły się poważnego przestępstwa wykorzystując swoje służbowe pełnomocnictwa. Przewidziano również konfiskatę majątku, którego wartość co najmniej o 25 proc. przekracza otrzymany dochód z legalnych źródeł.
Tymczasem, „grube ryby” skazane za korupcję od pewnego czasu mogą spać spokojnie: po krótkim okresie spędzonym w więzieniu są odsyłane na wyższe stanowiska do dużych kołchozów lub państwowych przedsiębiorstw – oczywiście na kierownicze stanowiska.
Trudno nie zauważyć analogii do czasów stalinowskich, kiedy złodzieje i bandyci w obozach mieli lepsze warunki niż polityczni i byli uważani za „elementy socjalnie bliskie”.
Białoruscy komentatorzy twierdzą zgodnie, że tzw. „walka z korupcją po białorusku”, to czysty PR na potrzeby umacniania wizerunku Łukaszenki, jako szeryfa stojącego na straży praworządności. Walczy się z przejawami, a nie z warunkami, które ją rodzą.
Białoruś pilnie potrzebuje liderów przedsiębiorczości, ale system łukaszenkowski z uporem maniaka hoduje sztab urzędników podatnych na korupcję.
KRESY24.PL