Nasze ślepe i głuche służby

– Dziś o terrorystach wiemy tyle, ile dostaniemy w raportach od służb sojuszniczych. Nie mamy źródeł na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Nic nie wiemy, bo przez ostatnie lata nikomu nie zależało na służbach – mówi osoba związana z Agencją Wywiadu.

 O tym, co się stało w służbach cywilnych, bo to one są przede wszystkim odpowiedzialne za bezpieczeństwo państwa, świadczą liczby. Przez ostatnie osiem lat z Agencji Wywiadu, czyli najbardziej elitarnej z polskich służb, odeszło według różnych źródeł od 15 do 30 proc. doświadczonych pracowników, w tym przede wszystkim oficerów liniowych. Podobnie wygląda sytuacja kadrowa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. – Celowo doprowadzono u nas do samozwolnienia niemal całej kadry z czasów PiS. Odeszło lub zostało zmuszonych do odejścia ok. 1500 funkcjonariuszy, którzy rozpoczęli pracę po 1991 r. To ogromna masa 40-letnich emerytów – mówi oficer pracujący w ABW.

Miejsca doświadczonych oficerów wywiadu i kontrwywiadu zaczęli zajmować “swoi”. Głównie zatrudniano lub przenoszono na wyższe stanowiska ludzi związanych z miastami generałów (szefów AW i ABW – red.), odpowiednio Białymstokiem i Krakowem – opowiada nasz rozmówca. – Jednocześnie AW i ABW od ośmiu lat nie podniosły swoim funkcjonariuszom uposażenia nawet o złotówkę. W tym czasie kadra kierownicza przyznawała sobie dodatki i premie, a tzw. plankton dostawał premie w ilości 50 proc. składu. Ta patologia płacowa powodowała odpowiedni stosunek “planktonu” do kadry.

Na to, co się działo w służbach, było przyzwolenie rządu, który nie miał na nie pomysłu. Nie było żadnego planowania, żadnego zadaniowania. Nic, zero. ABW i AW traktowano jak piąte koło u wozu. W efekcie niegdyś dobre i sprawne służby zaczęły gasnąć w oczach. – Zaniechano pracy ze źródłami osobowymi, która zawsze była naszą mocną stroną. Bez tego nie jesteśmy w stanie rozpoznać zagrożeń i reagować na nie. Mówiąc inaczej, dziś praktycznie nie istniejemy na Bliskim i Środkowym Wschodzie, a jeszcze w 2003 r. mieliśmy tam całkiem dobrą siatkę wywiadowczą – mówi osoba związana z Agencją Wywiadu. – Audyt, który chce przeprowadzić nowa ekipa, pokaże tylko nasze braki, ale nie sprawi, że z dnia na dzień staniemy się lepsi. Odbudowa źródeł potrwa latami. O ile w ogóle uda się to zrobić.

Nasz teren

Jeszcze w latach 90. polski wywiad zarówno cywilny, jak i wojskowy był potentatem na Bliskim i Środkowym Wschodzie. – W pierwszej fazie III RP działały jeszcze nasze dobre kontakty z czasów PRL – opowiada emerytowany major wywiadu. – Dbaliśmy o nie i cały czas rozbudowywaliśmy nasze źródła. Nie tylko cywilne służby słynęły z dobrych relacji w krajach arabskich. Swoje do powiedzenia miało też wojsko. O tym, jak dobrze mieliśmy rozbudowany wywiad w tamtym regionie świata, świadczą informacje, które polskie służby przekazywały wtedy do kwatery NATO czy bezpośrednio do krajów sojuszniczych.

W 2000 r. polskie służby ostrzegły Amerykanów o planowanym zamachu na USS Cole. Wywiad USA zignorował jednak tę informację. – Wszystko się potwierdziło, o czym wtedy mówiliśmy – opowiada pułkownik wojskowego wywiadu, który w tamtym okresie operował na Bliskim Wschodzie. Rok później Polacy ostrzegali przed planowanymi zamachami terrorystycznymi. – Informacja nie była precyzyjna, ale podaliśmy, że szykowany jest duży zamach na jeden z dużych krajów NATO – opowiada rozmówca.

Informację tę przekazano na miesiąc przed uderzeniem samolotów w bliźniacze wieże WTC. Już po zamachach zarówno wywiad cywilny, jak i wojskowy precyzyjnie wskazał, kto brał w nim udział. Potwierdził to Jerzy Buzek, były premier RP, który działania służb z tamtego okresu nazwał “wysoce profesjonalnymi”.

Ale do najbardziej spektakularnej akcji doszło na przełomie 2003 i 2004 r. Znów bazując na dobrych źródłach, na pracy z informatorami, Agencji Wywiadu udało się ustalić, że terroryści związani z fundamentalistami islamskimi planują zamachy w Polsce. Chcieli podłożyć bomby w kościołach i zdetonować je podczas pasterki. Dzięki sprawnej koordynacji i współpracy AW i ABW oraz kilku służb z krajów europejskich udało się rozbić niemal całą siatkę. Co ciekawe, w tamtej akcji uczestniczył bezpośrednio gen. Maciej Hunia, za czasów PO szef Agencji Wywiadu. Drugą ważną postacią, która brała udział w rozbiciu terrorystów, był gen. Paweł Pruszyński. – Najpierw była informacja od źródeł, która została zweryfikowana i potwierdzona.

Później dopiero włączona została technika, czyli podsłuchy telefonów i obserwacja – opowiada osoba znająca szczegóły tamtej akcji. – Nie rozbilibyśmy tej szajki, gdyby nie nasze źródła. Podczas rozmów telefonicznych wszyscy mówili szyfrem, np.: Kupiłem banany, mam groszek. Ten szyfr udało się rozwikłać dzięki pracy z agenturą.

I to była tak naprawdę ostatnia wielka operacja wywiadu i kontrwywiadu. Na odpowiednim poziomie służby starał się jeszcze podtrzymać gen. Zbigniew Nowek, który w latach 2005-2007 kierował Agencją Wywiadu. – ABW była już wtedy stracona. Zamiast kontrwywiadem zaczęła się zajmować śledztwami gospodarczymi, takimi jak m.in. sprawa Blidy.

W międzyczasie zlikwidowano Wojskowe Służby Informacyjne. – Sama weryfikacja i likwidacja powinny się odbyć, ale styl, w którym to zrobiono, jest bardzo dyskusyjny. Nigdy nie powinno się publikować raportu z weryfikacji. To rozłożyło nas na Bliskim Wschodzie. Staliśmy się tam głusi i ślepi – opowiada pułkownik WSI. – Ze służby odeszło też wielu liniowych oficerów. Wszystko siadło. A odbudowa wojskowych służb trwa do dziś. Ludzie przestali nam ufać.

Przyzwolenie na stagnację

Kiedy w 2007 r. rządy w Polsce przejęła Platforma Obywatelska, rola służb została całkowicie zmarginalizowana. Premier Donald Tusk się nimi nie interesował. Nie miał na nie ani pomysłu, ani planu. Rząd pozwolił, by w służbach zaczęły się tworzyć klany wpływów. ABW to było księstwo ludzi z Białegostoku. AW z kolei stała się ostoją ludzi z Krakowa i wojskowych, którzy po 2008 r. zaczęli przechodzić z SWW i SWK na Miłobędzką. – Straciliśmy nasz największy atut, czyli pracę ze źródłami – mówi osoba związana z Agencją Wywiadu.

Kiedy zdano sobie sprawę, że jest źle? – Ostrzeżeniem był incydent gruziński, kiedy w 2008 r. ostrzelano konwój z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Kaukaz to teren naszego naturalnego zainteresowania. A my wtedy nie wiedzieliśmy nic. Nic, dosłownie nic, na temat, kto strzelał itd. Wtedy powinna się w służbach zapalić czerwona lampka, ale się nie zapaliła – twierdzi nasz rozmówca.

Nikt nie zareagował. Brak informacji o tym, co się stało, wzbudzał śmiech. Później, w 2010 r., nastąpiła wiosna arabska. – Znów nasza wiedza opierała się głównie na ogólnie dostępnych materiałach. Wtedy już było wiadomo, że jest źle – opowiada osoba związana z AW. Tak samo było 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku.

– Rozbija się prezydencki samolot. Służby zostały postawione w stan gotowości, ale precyzyjnych informacji nie dostaliśmy z tamtego terenu – twierdzi nasz informator. – A taka sprawa dla każdej służby powinna być priorytetowa. U nas niby była, ale nic z tego nie wynikało.

Emerytowany oficer kontrwywiadu, który brał udział w operacji rozbicia terrorystów planujących zamach w 2003 r., uważa, że za obecny stan służb odpowiada głównie rząd. – Można winić szefów poszczególnych agencji, ale gdyby mieli nad sobą odpowiedni nadzór, to na pewno by zagnali towarzystwo do roboty, a skoro nikt od nich niczego nie wymagał, to nastąpiła stagnacja – mówi. – Położono szkolenia. Położono pracę ze źródłami. Straciliśmy oczy i uszy. Tego z dnia na dzień nie da się odbudować.

MARIUSZ KOWALEWSKI

Więcej postów