Czy Kaczyński wiedział co robi, zgłaszając projekt, którego nie miał szans przeforsować? I czy PiS właśnie traci wewnętrzną spójność zapewniającą tej partii władzę? OKO.press próbuje odpowiedzieć na te i inne pytania po przegranym przez PiS głosowaniu ws. Lex Konfident.
We wtorek 1 lutego 2022 Prawo i Sprawiedliwość przegrało w Sejmie głosowanie w sprawie projektu ustawy ochrzczonej przez opozycję mianem Lex Kaczyński lub Lex Konfident. Projekt był tym ostatnim pomysłem PiS na walkę z pandemią – osobiście firmował go i parł do jego realizacji Jarosław Kaczyński. A jednak w głosowaniu nie poparł projektu aż co trzeci poseł klubu PiS. Tak dużego pęknięcia w szeregach PiS jeszcze nie oglądaliśmy.
OKO.press analizuje, jak do tego doszło, próbujemy też określić nowe położenie polityczne, w jakim na skutek tej prestiżowej porażki znalazł się obóz władzy. A przede wszystkim odpowiadamy na kilka podstawowych pytań związanych z wydarzeniami w Sejmie.
Czy Kaczyński zdawał sobie sprawę z tego, że czeka go porażka w głosowaniu?
Niemal na pewno tak. W pierwszej połowie stycznia Kaczyński osobiście spotkał się w Kancelarii Premiera i w obecności Mateusza Morawieckiego z antyszczepionkową i „antysanitarystyczną” frakcją swojego klubu poselskiego. Choć tamta rozmowa dotyczyła znacznie łagodniejszej, rozmiękczonej za sprawą antysanitarystów „ustawy Hoca”, rozmówcy otwarcie powiedzieli Kaczyńskiemu, że za nią nie zagłosują. A prezes PiS dał im wolną rękę. Już to oznaczało wyrok na ustawę Hoca – bez głosów antyszczepionkowców i antysanitarystów PiS nie miał w jej wypadku szans na uzbieranie większości w Sejmie.
Do głosowania ws. ustawy Hoca nigdy już jednak nie doszło, co było osobistą decyzją Kaczyńskiego. Do Sejmu trafił za to nowy projekt – tym razem otwarcie popierany i promowany przez prezesa PiS. Choć nie było w nim już żadnych przepisów dotyczących szczepień, z punktu widzenia antysanitarystów i tak był płachtą na byka. W myśl projektu pracownicy, którzy nie poddaliby się zapewnionym przez pracodawcę testom, odpowiadaliby finansowo za ewentualne spowodowanie zakażeń innych pracowników. I to słono – bo odszkodowanie miałoby wynosić pięciokrotność pensji minimalnej, czyli obecnie 15 tysięcy złotych.
W samo zgłoszenie tego projektu musiało być więc wkalkulowane, że sprzeciwią mu się przynajmniej antysanitaryści. A tym samym, że nie przejdzie on przez Sejm głosami samej Zjednoczonej Prawicy i jej satelitów.
Czy Kaczyński zdawał sobie sprawę ze skali porażki?
To już niekoniecznie. Liczba posłów PiS, którzy zagłosowali wprost przeciwko ustawie – a było ich 24 – odpowiada wprawdzie wszelkim szacunkom dotyczącym siły frakcji antyszczepionkowo-antysanitarystycznej. Ale do tego 37 posłów PiS wstrzymało się od głosu (co oznaczało de facto brak poparcia dla ustawy). A aż 16 kolejnych nie wzięło udziału w głosowaniu (przy absencji łącznie zaledwie dwóch posłów ze wszystkich innych klubów).
Razem to aż 77 głosów, czyli 33 procent składu klubu Prawa i Sprawiedliwości.
Wśród posłów klubu PiS, którzy na różne sposoby opowiedzieli się przeciwko ustawie, byli zarówno antyszczepionkowcy i antysanitaryści z PiS, jak i członkowie Solidarnej Polski, dezerterzy z Porozumienia (np. Jadwiga Emilewicz czy Andrzej Gut-Mostowy), członkowie Partii Republikańskiej Adama Bielana, ale także posłowie, których nie da się zaliczyć do żadnej z tych grup – np. były rzecznik rządu Beaty Szydło Rafał Bochenek, Kacper Płażyński czy Krzysztof Czarniecki. Wielkim nieobecnym tego głosowania był zaś Zbigniew Ziobro.
Sprzeciw wobec pomysłów Kaczyńskiego łączył tym razem kilka różnych frakcji wewnątrz Zjednoczonej Prawicy. Szyki z antyszczepionkowcami i antysanitarystami zwarli ziobryści, po cichu wsparła ich część polityków Partii Republikańskiej. Do tego zaś wśród głosujących przeciwko ustawie i wstrzymujących się od głosu można było znaleźć niczym na co dzień niewyróżniających się szarych posłów PiS z drugiego szeregu, jak i całkiem istotne nazwiska kojarzące się raczej z mainstreamem PiS niż poszczególnymi jego frakcjami. To zaś oznacza, że zachwianie pozycji Kaczyńskiego nastąpiło nie tylko w kręgach tradycyjnie – jak ziobryści – usiłujących ją kontestować w obrębie obozu władzy.
Jakie były motywacje posłów Zjednoczonej Prawicy, którzy nie poparli ustawy?
O ile antyszczepionkowcy i antysanitaryści nie zaskoczyli głosując przeciwko ustawie, o tyle jednoznaczny sprzeciw wobec niej ziobrystów (z których tylko część, z Januszem Kowalskim na czele, należy do frakcji antyszczepionkowo-antysanitarystycznej) wydaje się dość wyraźnym dowodem na to, że Solidarna Polska chętnie wykorzysta każdą okazję do osłabienia prezesa PiS. Interesująca jest postawa Partii Republikańskiej – choć jej lider Adam Bielan twardo opowiedział się za projektem Lex Kaczyński, to już spora część jej posłów wstrzymała się od głosu.
Zarazem jednak nie poparło ustawy także nieco ponad 20 posłanek i posłów PiS, którzy do żadnej z wymienionych grup nie należą, zasiadając przy tym raczej w dalszych ławach parlamentu i nie brylując przed kamerami. A zatem część dotychczasowego zdyscyplinowanego wojska Kaczyńskiego, którym były szeregi klubu PiS.
Dla nich opowiedzenie się przeciwko projektowi firmowanemu przez prezesa partii było aktem tyleż ryzykownym, co wymagającym pewnej odwagi. Musieli więc czuć się naprawdę zdeterminowani, by dać szefowi partii tak wymowny sygnał ostrzegawczy, jakim w rzeczywistości PiS jest głosowanie przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu. Może to też być wyraz coraz powszechniejszych w PiS nastrojów, według których szanse na wygraną w kolejnych wyborach coraz bardziej się oddalają
Dlaczego Kaczyński wszedł na sejmową mównicę i wygrażał lekarzom i opozycji?
Trudno wyrokować, czy szef PiS dał się ponieść emocjom, czy postępował zgodnie z założonym wcześniej politycznym planem. Warto jednak zwrócić uwagę, że niedługie wystąpienie Kaczyńskiego zwrócone było przeciwko z jednej strony lekarzom (którzy zdaniem prezesa PiS „powinni leczyć”), a z drugiej, „totalnej opozycji”. „Ja rozumiem, że opozycja totalna musi totalnie, ale czy musi głupio?” – mówił Kaczyński. A posła Sławomira Nitrasa wysłał „do lekarza”.
Zarazem Kaczyński – w odpowiedzi na wystąpienie Krzysztofa Gawkowskiego z Lewicy, który domagał się wprowadzenia do porządku obrad ustawy o obowiązkowych szczepieniach i paszportach covidowych – mówił: „Byłoby bardzo dobrze, gdyby w Polsce można było zrealizować różne rzeczy, które w niektórych krajach są, chociaż jak się dzisiaj okazuje, z niewielkim albo w ogóle z żadnym skutkiem, realizowane. W Polsce i wiadomo, że i to jest doświadczenie tych ostatnich miesięcy, grubo przeszło roku, że możliwość egzekwowania różnego rodzaju zobowiązań, przypominam maseczki na ulicach, też nawet też w pomieszczeniach, jest łagodnie mówiąc, z różnych względów, ograniczona”.
Wymowa wystąpienia Kaczyńskiego w Sejmie była więc następująca: „W Polsce nie da się skutecznie walczyć z pandemią, a »totalna opozycja« co najmniej się do tego przyczynia”.
W takim kontekście prezes PiS sprytnie ustawia się w roli polityka, który podjął próbę przeciwdziałania epidemii, lecz któremu to uniemożliwiono. W perspektywie kolejnych miesięcy – gdy powracać będą pytania o nieskuteczność lub brak działań rządu na rzecz zwalczania pandemii – może to być dla Kaczyńskiego wygodna pozycja, by odpowiedzi rozłożyć ręce i odrzec „próbowałem, lecz mi nie pozwolili”.
Potwierdza to wymowa poświęconego sprawie Lex Kaczyński fragmentu wywiadu udzielonego przez Kaczyńskiego PAP dzień po głosowaniu, 2 lutego: „Zupełnie już nie rozumiem opozycji, która domagała się, żeby »coś robić«, a głosy tylko jej części zupełnie by wystarczyły, by ustawa – być może z zaproponowanymi przez nią zmianami – przeszła. Byliśmy otwarci na dyskusję. Ale jak widać, nie o to chodzi. Chodzi o czynienie z epidemii pałki na PiS. Skądinąd zabawne jest, choć nie śmieszne, bo nie ma z czego się śmiać, że opozycja jest tak bardzo przeciwko nam, że głosowała ramię w ramię z najbardziej radykalnymi przedstawicielami grupy antyszczepionkowców” – mówił PAP Kaczyński.
Po co w ogóle powstał projekt Lex Kaczyński?
Projekt nowej ustawy natychmiast po ogłoszeniu wywołał gwałtowne kontrowersje. Zarówno sam pomysł, by pracownicy zgłaszali roszczenia o odszkodowania wobec swych kolegów, jak i uznaniowość decyzji wojewodów mających „osądzać”, kto odpowiada za zakażenie innych pracowników w miejscu pracy, była powodem ostrej krytyki projektu ze strony zarówno związków zawodowych, jak i środowisk pracodawców. Suchej nitki nie zostawili na projekcie nie tylko politycy opozycji, ale też m.in. lekarze.
Z punktu widzenia epidemiologicznej funkcjonalności nowego prawa na jego wprowadzanie jest już i tak o wiele za późno – podobnie jak było w wypadku ustawy Hoca, która pierwotnie miała wejść w życie jeszcze przed czwartą falą pandemii.
Obecnie, gdy zbliżamy się do kulminacji piątej fali, a specyfika wariantu omikron zdaje się sprawiać, że myśl o końcu pandemii nie jest już nierealistyczna – za czym opowiadają się również eksperci WHO – wprowadzanie drakońskiego prawa o odpowiedzialności finansowej za zakażenia zwyczajnie mija się już z antyepidemicznym celem.
Po co zatem w ogóle forsować złe prawo, które w swym funkcjonalnym sensie i tak jest już przysłowiową „musztardą po obiedzie”? Najprędzej po to, by w przyszłości móc dowodzić, że po stronie rządzących była jednak wola przeciwdziałania pandemii – nawet w obliczu określonych społecznych i politycznych kosztów. Choć żonglowanie takim argumentem może być przydatne dla PiS na przykład w okresie kampanii wyborczej i tak jednak nie wydaje się, by taka korzyść mogła w pełni zrównoważyć koszty wynikające z wtorkowej porażki w głosowaniu.
Dlatego nie można wykluczyć i takiej możliwości, że Kaczyński po prostu popełnił znacznego kalibru błąd polityczny, wynikający ze złego rozpoznania zarówno społecznych oczekiwań, jak i intencji swych wewnątrzpartyjnych antyszczepionkowców i antysanitarystów.
Zdają się to potwierdzać słowa Kaczyńskiego z cytowanego już wywiadu dla PAP. „W naszym klubie nie było w tej sprawie dyscypliny, bo nie miałaby tutaj sensu. Można było także zanotować ogromną determinację grupy kwestionującej potrzebę szczepień, rygorów. Muszę się przyznać, że nie bardzo rozumiem tę postawę, bo w ustawie nie było nic o szczepionkach i rygorach. Była tylko oferta bezpłatnych badań – co tydzień. Ministerstwo Zdrowia widziało taką możliwość – oraz możliwość, podkreślam: możliwość, a nie przymus, formułowania roszczeń na zasadzie ustawowego domniemania. Nie bardzo więc rozumiem, o co chodzi” – mówił już po przegranym głosowaniu Kaczyński.
Nie można wykluczyć, że mówił prawdę – i naprawdę nie rozumie, o co tu chodzi.
Jakie będą skutki tego głosowania dla PiS i opozycji?
Za projektem firmowanym osobiście przez Kaczyńskiego opowiedziało się jedynie 152 posłów PiS. To od wyborów 2015 roku największy jak dotąd rozdźwięk, do którego doszło w klubie PiS i zarazem największa jak dotąd porażka Kaczyńskiego w głosowaniu. Nawet gdy ważyły się losy „piątki dla zwierząt”, przeciwko prezesowi PiS opowiedziało się łącznie 53 posłów (38 głosowało przeciw, a 15 się wstrzymało).
W jakimś sensie zatem Kaczyński policzył swoje „szable” – i chcąc nie chcąc dowiedział się, jaka część posłów klubu PiS jest wciąż skłonna bezwarunkowo popierać jego pomysły – nawet tak złe jak projekt Lex Konfident. Wynik z pewnością nie jest dla niego zadowalający, tym bardziej że widzi go czarno na białym każdy polityk, lokalny działacz czy nawet szeregowy członek partii. Przywództwo Kaczyńskiego w PiS zostało poddane stress testowi – i przeszło go tylko częściowo.
To samo widzą też wyborcy Prawa i Sprawiedliwości, od dawna przyzwyczajeni do roli arbitra o rozstrzygającej mocy, jaką w rozmaitych wewnątrzkoalicyjnych przepychankach pełnił w ich oczach Kaczyński.
Tym razem idealizowany przez nich lider sromotnie przegrał partię, w której opowiedział się za niepopularnym społecznie – również w oczach wyborców PiS – projektem prawa z założenia antagonizującego Polaków w miejscu pracy.
Porażkę Kaczyńskiego natychmiast wypunktował Donald Tusk. „Premier Morawiecki wychodził z założenia, że liczne konferencje prasowe i fałszywa propaganda mogą zastąpić rządzenie, ale wczoraj okazało się, że kryzys polityczny jest znacznie głębszy – mówił lider Platformy Obywatelskiej na zwołanej po przegranym przez PiS głosowaniu konferencji prasowej. „Jeśli nie macie większości, to odejdźcie, bo Polska potrzebuje dzisiaj rządu sprawnego, dysponującego legitymacją i poparciem większości Polaków, i poparciem w tej izbie, w Sejmie” – nawoływał Tusk.
Opozycja rzeczywiście dostała do ręki mocny argument – porażka Kaczyńskiego dość jasno dowodzi, że PiS utracił sterowność w rządzeniu. Domaganie się oddania przez PiS władzy, której partia nie byłaby już w stanie skutecznie sprawować, brzmi zaś w uszach wyborców zupełnie inaczej i o wiele bardziej wiarygodnie – niż domaganie się tego samego od koalicji dysponującej stabilną większością parlamentarną. Dlatego też Kaczyński będzie w szybkim tempie potrzebował jakiegokolwiek potwierdzenia, że wciąż jeszcze ma wystarczające zaplecze polityczne, by rządzić Polską chociaż do końca kadencji.
W najbliższych tygodniach i miesiącach możemy więc spodziewać się kolejnych testów wszechwładzy prezesa PiS.