Rodzina A. żyła w jednej z najbardziej dotkniętych walkami dzielnic Damaszku. Kiedy ich dom został zbombardowany, przeznaczyli ostatnie pieniądze na podróż do Europy. Na granicy polsko-białoruskiej trafili jednak do innego kręgu piekieł. Przeżyli wielokrotne push-backi, pożar na granicy i poranienia drutem kolczastym. Ich los jest w rękach Straży Granicznej, o ile już nie zostali przez nią wyrzuceni na granicę.
W niedzielę rano wyszła z lasów pod Hajnówką ośmioosobowa rodzina z Syrii, w tym troje dzieci w wieku 11, 14 i 17 lat. Wszyscy byli wycieńczeni i w bardzo złym stanie. Do szpitala przewieziono 42-letnią matkę dzieci z problemem sercowym i poparzeniami, jakich doznała podczas pożaru ich obozowiska, oraz 14-letnią dziewczynkę ze stopami poranionymi drutem kolczastym. Resztę rodziny – ojca i piątkę dzieci – wywiozła w nieznanym kierunku Straż Graniczna.
Rodzina A. [nie podajemy ich pełnego nazwiska, ponieważ ich krewni w Syrii boją się o swoje bezpieczeństwo – red.] od miesiąca koczowała na granicy. Jak twierdzi ich kuzyn w Damaszku, wielokrotnie byli przepychani w obie strony przez białoruskie i polskie służby. Wcześniej znaleźli się w samym środku wojny w Syrii.
Ich historię prześledziliśmy na podstawie ich własnych relacji z granicy oraz rozmów z ich rodziną w Damaszku.
Państwo Islamskie i bomby beczkowe w Damaszku
W Syrii rodzina A. mieszkała w dzielnicy Al-Jarmuk, oddalonej o 4 km od centrum stolicy kraju Damaszku. To bardzo specyficzny obszar, który był też nazywany „obozem uchodźców”, ponieważ od lat 50. ubiegłego wieku był w znacznym stopniu zamieszkana przez Palestyńczyków. Aż do wojny domowej w 2011 r. społeczności syryjska i palestyńska żyły z sobą w zgodzie.
Zaledwie rok po wybuchu wojny dzielnica Al-Jarmuk stała się teatrem krwawych walk pomiędzy siłami syryjskiej opozycji a wspieranym przez reżim prezydenta Baszara al-Assada Ludowym Frontem Wyzwolenia Palestyny. Walki z mniejszym lub większym nasileniem trwały przez kolejne cztery lata.
W tym czasie rodzina A. znalazła się na skraju ubóstwa. Dzielnica była okresowo odcinana od zasobów jedzenia i wody. Kilkaset osób umarło w tym czasie z głodu, a populacja dzielnicy zmniejszyła się z około 160 tys. do zaledwie kilkudziesięciu lub nawet kilkunastu. Trudno o precyzyjne liczby, ponieważ w trakcie wojny nikt nie zajmował się statystykami. W wyniku walk okolica domu rodziny A. zaczęła z wolna zmieniać się w gruzowisko.
W 2015 r. na nowo rozgorzały ciężkie walki. Tym razem wzięły w nich udział trzy strony – armia Assada, Palestyńczycy oraz Państwo Islamskie, które w początkowej fazie zajęło 95 proc. dzielnicy. Doszło wówczas do pierwszych egzekucji ludności cywilnej. Z obszaru walk uciekły kolejne tysiące ludzi.
Rodzina A. pozostała w dzielnicy, ponieważ nie miała dokąd się przeprowadzić. Wtedy armia Assada zaangażowała do walk lotnictwo. Syryjczycy zaczęli zrzucać na dzielnicę tzw. bomby beczkowe – dość tanie w produkcji, ale siejące ogromne zniszczenia bomby zawierające materiały wybuchowe, paliwo i różnego typu odłamki. W trakcie ataków lotniczych dom rodziny A., podobnie jak większość dzielnicy, uległ zniszczeniu. Ich blok mieszkalny został całkowicie pozbawiony ścian.
Dzielnica Al-Jarmuk została niemal całkowicie wyludniona, a rodzina była zmuszona wynająć mieszkanie w innej dzielnicy Damaszku. Al-Jarmuk ostatecznie odbiły wojska Assada dopiero w maju 2018 r., jednak zniszczenia były tak wielkie, że dziś jest całkowicie wyludniona, a rodzina A. dołączyła do 6,6 mln Syryjczyków, którzy musieli uciekać ze swoich domów w wyniku wojny
Droga podróż do Europy
Wysokie ceny najmu mieszkań oraz brak pracy nie pozwoliły rodzinie podźwignąć się z ubóstwa. Jeden z synów dostał zawiadomienie o przymusowym wcieleniu do armii Assada. Dodatkowym problemem okazała się ciężka forma skoliozy starszej córki, na której leczenie nie było szans w Syrii. Podjęli więc ostateczną decyzję o emigracji.
Latem w bliskowschodnich mediach pojawiły się informacje, że Białoruś oferuje wizy turystyczne z możliwością dalszej podróży na Zachód. Na przełomie lipca i sierpnia centrum Mińska wypełniły grupy przyjeżdżające z różnych krajów Bliskiego Wschodu, głównie Iraku, ale też Syrii czy Afganistanu.
Rodzina A. zebrała wśród krewnych 3 tys. 500 dol., których zażądano od nich za podróż, wizę oraz dowiezienie do granicy. Pod koniec sierpnia przylecieli z Damaszku do Mińska. Przez następne dni mieszkali w stolicy Białorusi, a we wrześniu zostali przetransportowani na granicę z Polską. Wtedy zaczął się ich kolejny dramat.
Przepychanki przez granicę
Zostali doprowadzeni przez białoruskie służby do pasa ziemi nieopodal granicy z Polską. Granica była jednak zabezpieczona drutem ostrzowym, a po drugiej stronie znajdowały się polskie służby. Po białoruskiej stronie koczowały już dziesiątki ludzi.
W ciągu kolejnych dni rodzina nauczyła się wiele o sposobie funkcjonowania migrantów na granicy. Szybko zrozumieli, że z pozoru groźnie wyglądające zasieki są marnym zabezpieczeniem przed przejściem do Polski. Grupy migrantów rzucały na nie drabiny lub bale drzew i przechodzili górą. Za pomocą tyczek można było też podnieść drut i przejść pod nim.
Większym problemem były polskie służby, które albo wypychały ludzi z powrotem, albo wyłapywały w kolejnych dniach i także cofały na białoruską stronę granicy. Jednak wielu ludziom udawało się przejść na polską stronę, a następnie ominąć funkcjonariuszy. Koczownicy po białoruskiej stronie dostawali informacje od rodzin i znajomych, którym udało się dotrzeć do Niemiec. Na przełomie września i października, kiedy rodzina A. podejmowała pierwsze próby sforsowania granicy, media donosiły, że tylko w jeden weekend udało się przejść z Polski do niemieckiej Branderburgii 251 migrantom.
Co jeden lub dwa dni rodzinie udawało się przedostawać na polską stronę. Jednak najmłodsze dziecko, a także córka ze skoliozą utrudniały sprawne poruszanie się. Za każdym razem byli zatrzymywani przez Straż Graniczną. Rodzina była wypychana na białoruską stronę tyle razy, że nie jest w stanie podać konkretnej liczby.
Nauczona doświadczeniem innych, rodzina zaczęła przenosić się coraz bliżej Zalewu Siemianówka po polskiej stronie. Na tym odcinku wzdłuż granicy ciągną się bagna, więc nie ma tam zasieków. Jednak przejście nie jest łatwe ze względu na trzęsawiska. Po każdym cofnięciu przez polskie służby członkowie rodziny byli coraz bardziej wycieńczeni trudnymi warunkami i spadającą temperaturą po białoruskiej. Kończyło im się jedzenie. Byli zmuszeni pić wodę z pobliskiego bagna.
Kiedy zdesperowani próbowali wrócić do Mińska, zostali pobici przez białoruskich strażników. Jedyną szansą na przeżycie były kolejne próby sforsowania polskiej granicy. Rodzina przyznaje, że ze strony polskiej Straży Granicznej nie spotkała jej bezpośrednia przemoc. Lecz jak powiedział nam ich kuzyn z Damaszku, podczas jednej z prób strażnik zabrał jego matce torbę z telefonem oraz dokumentami.
To już kolejny raz, kiedy dowiedzieliśmy się od napotkanych migrantów, że strażnicy zabierali im telefony lub niszczyli karty telefoniczne.
Zapytaliśmy o te praktyki rzeczniczkę Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej mjr Katarzynę Zdanowicz. Nasze pytanie zostało zignorowane.
Dwa lub trzy dni temu rodzina A. spała, jak wszystkie inne rodziny na granicy, przy palącym się ognisku, aby się ogrzać. W mroźne noce ludzie układają się wtedy jak najbliżej ognia, ale kiedy zasypiają, tracą nad nim kontrolę. Ubrania kilkorga członków rodziny zajęły się ogniem. Na zdjęciach widać poparzone nogi i ręce.
Dwie kobiety w szpitalu, resztę zabiera straż
W sobotę 23 października rodzinie udało się w końcu przejść przez granicę i bezpiecznie opuścić strefę stanu wyjątkowego. Po całonocnym marszu wyczerpani i głodni znaleźli się w niedzielę rano w lesie koło Hajnówki, 25 km od granicy.
Wczesnym rankiem tamtego dnia natrafiła na nich grupa aktywistów wraz z posłem Koalicji Obywatelskiej Frankiem Sterczewskim.
– O 6 rano dostaliśmy informację, że w okolicy Hajnówki są ludzie – powiedział nam poseł Sterczerwski, kiedy do niego zadzwoniliśmy. – Kiedy przyjechaliśmy na wskazane miejsce, chowali się za garażem. Byli przemarznięci, mieli mokre ubrania. Buty niektórych od wielotygodniowego chodzenia miały odklejone podeszwy, a inni mieli na nogach jedynie skarpetki. Daliśmy im suche ubrania, suche skarpetki, nowe buty. Grupę zauważyli ludzie z okolicznych domów. Obawialiśmy się tego, ale z domów wyszły kobiety z termosami z herbatą i swoimi wypiekami.
Przyjechała karetka pogotowia oraz auto Straży Granicznej. – Pogotowie odwiozło dwie kobiety w złym stanie do szpitala. Jedna miała problemy z sercem, a druga, 14-letnia dziewczyna poraniła sobie stopy drutem kolczastym – powiedział poseł Sterczewski.
– Prawnicy, którzy byli na miejscu i wzięli od tych ludzi pełnomocnictwa i powiedzieli strażnikom, że należy uwzględnić prośby tych o azyl. Jednak ci zabrali ich do auta i odjechali. Pojechaliśmy za nimi, ale oni jechali 160 km/h na terenie z dopuszczalną prędkością 60 km/h. Potem wjechali do strefy stanu wyjątkowego.
Szczegółowe pytania o los rodziny wysłaliśmy do rzeczniczki Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej mjr Katarzyny Zdanowicz. Podobnie jak na poprzednie pytanie, również i na to nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Dopiero następnego dnia po publikacji artykułu nadszedł mail ze Straży Granicznej: „Jeśli chodzi o tą grupę cudzoziemców to wobec nich wszczęto postępowania administracyjne w sprawie zobowiązania do powrotu oraz wydano decyzje o przyznaniu świadczeń z zakresu pomocy. W dniu 26.10.2021 r. osoby te przekazano pod opiekę fundacji „Dialog”.”