Los nas doświadcza. Mamy jakąś kumulację, ale jak mówił ksiądz Bronisław Bozowski: nie ma przypadków, są tylko znaki. Najpierw więc o przypadkach, a później trzeba pomyśleć – o znakach czego?
Przycisnęło nas nagle, w tym samym momencie i na wszystkich kierunkach. No bo popatrzmy: zaczęło się wewnętrznie od wyłączenia 10 bloków w Elektrowni Bełchatów, potem, po opanowaniu awarii, wrócił problem z pożarem taśmociągu. Następnie od południa, od Czechów, poszło, że mamy zamknąć kopalnię Turów, zaopatrującą kolejną elektrownię. Z północy wyślizgali nas Duńczycy na Baltic Pipe, z powodu jakiegoś (nomen omen, a la wirus) nietoperza… Zaraz potem, sygnalizacyjnie oczywiście, ostatnio zaprzyjaźniona z naszą polityką wschodnią, Białoruś zamknęła nam (na cztery, konserwujące dni) rurociąg Przyjaźń. Jak do tego dołożyć z zachodu niemieckie sukces projektu Nord Stream 2 przy coraz mniej cichym przyzwoleniu USA, to mamy układ domknięty.
Nasza polityka „dywersyfikacji” zawiodła na wszystkich kierunkach i widać, że na pochyłe polskie drzewo skaczą kozy ze wszystkich stron. Tyle „przypadki”, teraz czego to są znaki. Niestety pokazuje to nie tylko niezborność obecnej władzy, ale śmiem twierdzić, że bujanie się wszystkich polskich ekip w całej III RP. Klęska polskiej polityki nie dotyczy tu wyłącznie kwestii energetycznej, ale najlepiej tę ogólną polityczną mizerię wszystkich ekip wykazać na jej przykładzie. Własne zasoby mamy w odwrocie, stabilność dostaw zewnętrznych jak widać stoi pod wielowektorowym znakiem zapytania. Nie wiadomo nic, oprócz tego, że zapłacimy coraz wyższe rachunki za tą politykę. Szastanie się od ściany do ściany w kwestii energetyki kolejnych ekip jest nie tylko wypadkową zmian koncepcji. Jest wypadkową krótkotrwałych horyzontów partykularnych celów władzy obliczonej na kadencję, góra dwie. A do polityki energetycznej trzeba mieć strategię na lata. Ta zaś zmieniała się w rytm wyborczych niespodzianek, które serwował suweren w poszukiwaniu nadziei coraz to gdzieś indziej.
Gdzie jest ten końcowy „znak Bozowskiego”. Obawiam się, że w całej istocie III RP. Już kiedyś utyskiwałem, że jesteśmy krajem, który od ponad 30 lat nie zdefiniował swojej racji stanu. Zestawu niezbędników, geopolitycznych aksjomatów, przestrzeganych i rozwijanych przez wszystkie ekipy rządzące. Ale zdaje się, że się myliłem. Mamy jedną dominantę, która przechodzi w poprzek wszystkich rządzących ekip, jest kontynuowana przez nie, a mieliśmy już tu wszystkie tęczowe zestawy rządzących od prawa do lewa, od brunatnych do czerwonych. I zawsze pojawiało się to samo, taka nasza racja nie-stanu. Tymczasowa perspektywa decyzji, brak strategii i inklinacje do podwieszania się do silniejszych za cenę utraty własnej decyzyjności państwowej.
Bilans tego jest ponury. Ekipy zmieniały swoje orientacje nie tylko szybko, ale z intensywnością, która nas wasalizowała. Rezygnowaliśmy z budowania własnej siły, głównie energetycznej a także militarnej. A to zawsze pogarszało naszą pozycję sojuszniczą. A interesy naszych sojuszników, z początkowej po 1989 roku zgody, zaczęły się powoli rozjeżdżać z naszymi interesami. Dopóki one się zgadzały to sojusznicy „załatwiali” nasze sprawy przez nasze do nich podwieszenie. Teraz w europejskiej grze zbliżenia Rosji z Niemcami (pod patronatem USA) stajemy się elementem niepotrzebnym a nawet „strefą zgniotu”, zaś nasz największy sojusznik, USA, do którego koszyka wrzuciliśmy wszystkie polskie jaja może nas olać za cenę neutralności Rosji w jego konflikcie z Chinami. Mamy wyłącznie negatywny bilans naszej 32-letniej polityki państwowej.
W dodatku okazuje się, że dla . Staliśmy się też obciachem, a więc – jeśli w ogóle partnerem – to takim, do którego partnerstwa głupio się przyznać. USA już oficjalnie nie szczypią się z nami i to wyłącznie na płaszczyźnie progresywnej obyczajowości. Bo to jest ta rewolucja, którą będzie teraz eksportował Waszyngton. A my tu jesteśmy „bad guys”, o czym wie cały świat, za pomocą PR sączonego z polskiej ulicy i zagranicy, choćby fakty tego nie potwierdzały.
Nikt nas nie lubi, interesy można robić bez nas, nawet na naszym terytorium, co dopiero mówiąc o strefie interesów, która – jak to bywa w państwach w miarę samodzielnych – wychodzi poza granice geograficzne. Polityka podwieszania, nasza rzeczywista racja stanu doprowadziła do rozleniwienia, najpierw elit, a później suwerena. Nie budowaliśmy swojej siły, gospodarka stała się uzależniona od „importowanego eksportu”, czyli zachodnich firm, które u nas robiły na eksport do siebie. W związku z tym transfer technologii, know-how czy innowacji nas omijał. Wojskowo podłączyliśmy się jako ekstra-NATO, czyli rozwijaliśmy swoją armię w wymiarze peryferiów interesów amerykańskich, a te zaczęły się powoli rozjeżdżać z naszymi. I jak się już całkiem rozjechały, to nie mamy własnych zdolności bojowych, a o ewentualności i rozmiarach konfliktu lokalnego na naszym terytorium nie będziemy decydowali autonomicznie.
To samo z energetyką, jak widać. Nie byliśmy się w stanie przebić z jednolitą strategią, bo… jej nie mieliśmy i nie mamy. Wyłącznie reagujemy, łapiemy spadające talerze, ze stołu wstrząsanego kolejnymi regulacjami „Zielonych Ładów”. W końcu przy wzroście cen, w dodatku brudnej energii, stracimy swoje walory ciekawego rynku produkcyjnego, nawet nie będziemy już montownią Europy. Za pięć lat zagraniczni producenci na eksport wyjadą od nas, bo nasze produkty nie będą miały „zielonego „punktu”, jako zrobione z nie dość, że drogiej, to brudnej energii.
I nie można tego zrzucić na zmieniające się władze. W innych krajach też się przecież zmieniały, ale continuum racji stanu przechodziło tam z ekipy na ekipę. I naszą racją stanu jest tymczasowość i doraźność, kadencyjność perspektywy działań strategicznych. A więc strategia zamieniała się w taktykę. Dalekosiężne plany, nawet te dotyczące spraw zagranicznych, czy wręcz strategii geopolitycznej, jeśli już były czynione, to głównie na użytek wewnętrzny. Były więc tylko powierzchniowymi przypadkami, za którymi ukrywały się rzeczywiste „znaki Bozowskiego”. Znaki pokazujące nieciekawy stan polskiej racji stanu.
Żeby to zobaczyć wystarczy przeczytać wywiad naszego ministra spraw zagranicznych. Zbigniew Rau publicznie żali się na to, że Amerykanie nas lekceważą, nic z nami nie uzgadniają, nawet w kwestiach naszego bezpośredniego sąsiedztwa czy bezpieczeństwa. To wiwisekcja stanu beznadziei całkowitej bezradności. W jakiej desperacji trzeba być, by się do tego publicznie przyznawać. I czemu to ma służyć? Tłumaczeniu się przed Polakami, że nas sojusznicy (znowu?!) opuścili? Czy ma to być akt rozpaczy, który ma zauważyć Waszyngton? Przecież on o tym wie i nawet nie ciężko na to pracował. Czy ma to przeczytać Moskwa, że sojusznik nas opuszcza? Przecież Kreml to wie, nad czym od dawna pracuje. To smutny obraz, nawet nie jakaś strategia z naszej strony, bo takie komunikaty niczemu nie służą, są tylko znakami nie taktyki, tylko jej wyniku.
Zamiast Mrożkowskiego pokazywania wybitego zęba (nasza dotychczasowa taktyka) z zawołaniem „za wolność panie wybili!”, zostaliśmy się z kwestią Zamachowskiego z filmu „Happy New York”: „oj, boli d..a, boli…”.