Na razie reakcjami żądzą emocje i trudno powiedzieć, czy bardziej liczy się odliczanie dni do nieuchronnego odejścia Donalda Trumpa, czy do wyczekiwanego nadejścia Joego Bidena. I nie chodzi tylko o to, że przegrany nie kwapi się, by zaakceptować decyzję wyborców. Wcześniej czy później Trump będzie musiał przyjąć do wiadomości, że od 20 stycznia w południe czasu waszyngtońskiego Ameryka będzie mieć nowego głównodowodzącego.
Większość sojuszników USA odetchnie z ulgą i relacje zniszczone przez Trumpa zacznie odbudowywać na bazie zaufania, a nawet sympatii. Uśmiech, otwartość, łagodność, pewność siebie, przewidywalność – te sprawdzone narzędzia amerykańskiej soft power Biden skutecznie wykorzystał nie tylko na własny użytek. Tym wygrał również przychylność świata, na pewno Europy i NATO.
America first
Gdy na stopniach Kapitolu prezydent elekt położy rękę na Biblii Abrahama Lincolna (może wybrać i zachowany egzemplarz Jerzego Waszyngtona), emocje będą musiały ustąpić realiom. Niesiony falą optymizmu przywódca zmierzy się z dramatyczną, smutną, przerażającą rzeczywistością Ameryki pogrążonej w najgłębszym kryzysie od dekad. Nie wiemy, jaki będzie stan pandemii w styczniu 2021 r. Nie wiemy, jakie będą straty gospodarcze, ale z całą pewnością większe niż do tej pory. Nie wiemy, jak bardzo reszta świata zajęta będzie ratowaniem własnych populacji i gospodarek przed wirusem, ale na pewno bardziej niż teraz. 46. prezydent Stanów Zjednoczonych wejdzie na scenę bez burzy oklasków, bo widownia będzie w lockdownie. Zanim zacznie ratować relacje ze światem, musi uratować Amerykę przed katastrofą, która zagraża jej potędze.
To, że dla samego Bidena walka z pandemią w USA będzie stokroć ważniejsza niż jakiekolwiek wyzwania zagraniczne, stało się jasne w chwili zwycięstwa. Biden krytykował Trumpa, co nie było ani oryginalne, ani nie wymagało wiele wysiłku – wystarczyło spojrzeć na chaotyczne zarządzanie kryzysem, żenujące wypowiedzi i katastrofalne dane o zakażonych i zmarłych. Trump oczywiście poległ na pandemii, ale w styczniu 2021 r. będzie już historią – im gorzej wspominaną, tym większa nadzieja i presja na następcy. Perspektywa piwnicy w Wilmington w stanie Delaware, skąd Biden prowadził kampanię online, jest inna niż realia Zachodniego Skrzydła Białego Domu. Ale nowy prezydent zna je jak mało kto.
Musi jednak udowodnić, że zapewni Amerykanom przetrwanie pandemii, da im wyższy poziom ochrony i skuteczniejszą odbudowę po kryzysie. Od poniedziałku powołuje więc pierwszy i najważniejszy zespół ekspercko-polityczny, właśnie do spraw pandemii, przygotowujący decyzje od pierwszego dnia urzędowania. Spośród wszystkich batalii wymienionych przez prezydenta elekta w pierwszym przemówieniu po wygranej opanowanie pandemii było najważniejsze. Odbudowa wzrostu gospodarczego, zabezpieczenia zdrowotnego, walka z rasizmem, przywrócenie przyzwoitości, demokracji i równych szans dla każdego czy klimatyczne ocalenie planety zależą od tego najważniejszego zadania. Nie mniej zależy od tego pozycja Ameryki na świecie, jej siła, zdolność sojusznicza i sprawność wojskowa.
Siła spokoju
Biden już zrobił wiele, by przekonać przyjaciół USA, że po okresie kwestionowania sojuszy powróci do nich z pełnym przekonaniem. Wrogów i rywali przestrzegał, że łagodny wizerunek i uśmiechnięta twarz nie oznaczają mniejszej stanowczości ani słabości. Jedni i drudzy po słowach będą wypatrywać czynów.
Sygnałem woli naprawy stosunków z Europą Zachodnią jest zapowiedź powrotu do porozumienia paryskiego. Wyjście z niego USA za prezydentury Trumpa, choć niezwiązane wprost z bezpieczeństwem, było jednym z ciosów w transatlantycką więź polityczną i zaufanie do Ameryki. Nawet jeśli Biden nie zrealizuje zapowiedzi w pierwszym dniu prezydentury, jak zadeklarował, krok ten zwiększy kredyt zaufania i da czas na kolejne. Wszyscy mają świadomość, że uregulowanie polityki Zachodu z ponownym udziałem USA wobec nuklearnych ambicji Iranu i Korei Północnej, ułożenie się z Rosją – i Chinami – w sprawie zbrojeń strategicznych, a także tych mających szczególne znaczenie dla Europy po upadku traktatu INF, to sprawy bardzo skomplikowane i raczej na całą kadencję. Dlatego dla NATO na krótką metę najbardziej interesująco brzmi zapowiedź rewizji kontrowersyjnej decyzji Trumpa o wycofaniu jednej trzeciej kontyngentu USA z Niemiec, w tym jednej z dwóch manewrowych brygad US Army Europe. Biden nie musi cofać całego pakietu, np. przesunięć sztabów dowodzenia do Belgii, ale wstrzymanie redukcji sił bojowych w Europie przyjęte będzie z wdzięcznością, jako dobitny dowód odnowionego zaangażowania Ameryki w sojusz.
Tak wyposażony prezydent mógłby spokojnie zażądać na przyszłorocznym szczycie NATO terminowego podnoszenia wydatków obronnych, co zresztą zrobi tak czy inaczej. Pentagonowi udało się uchronić przed Trumpem wiele elementów realizowanej od 2014 r. strategii wzmocnienia w Europie – poprzez rotacyjną obecność, ćwiczenia i operacje sił zbrojnych na peryferiach sojuszu – więc Biden będzie miał w ręku liczne argumenty. Kilka tygodni po inauguracji jego prezydentury zacznie się największa praktyczna demonstracja wsparcia dla NATO, wielkie ćwiczenia „Defender Europe 21”, tym razem skupiające się na czarnomorskim teatrze działań. Cykl pomyślany za Obamy, zaplanowany za Trumpa, realizowany za Bidena – świetny dowód siły strategii USA, większej od woli prezydentów.
Fort Biden?
W sferze czysto wojskowej Polska może oczekiwać kontynuacji tej strategii, a nawet wzmocnienia. Główny doradca Bidena ds. NATO Mike Carpenter wielokrotnie w ostatnich tygodniach nadmieniał, że widzi potrzebę dozbrojenia wojsk USA stacjonujących w Polsce w systemy rakietowe obrony powietrznej i rażenia na długie dystanse. Ponieważ w Niemczech w ostatnich latach – chyba w tajemnicy przed Trumpem – doszło do odtworzenia dywizjonów obrony powietrznej i pułków rakiet ziemia-ziemia, prezydentura Bidena w ramach realizacji strategii wzmocnienia może zdecydować o przesunięciu części tych jednostek do Polski w ramach trwałej rotacji lub na okazjonalne ćwiczenia. O potrzebie skierowania jednostek rakietowych na wschodnią flankę NATO, do osłony rozmieszczonych tam wojsk lądowych USA i zwiększenia ich siły uderzeniowej, mówili dowódcy sił amerykańskich w Europie od początku wojskowej odbudowy, zapoczątkowanej przez tandem Obama–Biden w 2014 r. Ich sformowanie i wyposażenie zajęło kilka lat, co pokazuje problemy US Army z ludźmi i sprzętem (czasem wyciąganym z zimnowojennych zapasów). Ale decyzji nie zakwestionowała ustępująca administracja, a kolejna będzie miała szansę wcielić ją w życie.
Gdyby tak się stało, budowany w sferze narracji politycznej w Polsce Fort Trump mógłby zostać przemianowany na Fort Biden, bo kończący rządy prezydent o tego rodzaju wzmocnieniu obecności USA nigdy nie wspominał. Z tym że Biden nie będzie wcale akcentował roli Polski – obecność amerykańskich wojsk w Europie widzi przez pryzmat NATO, a wielostronne relacje sojusznicze przedkłada nad dwustronne. Dlatego administracja Bidena będzie grać na wzmocnienie sojuszu jako takiego, co powinno się przyczynić również do zwiększenia politycznej woli działania, od której zależy użycie siły w kolektywnej obronie.
Co straci Polska?
Odnowienie i pogłębienie relacji z krajami zachodniej Europy, w tym Niemcami i Francją, odbędzie się w pewnym sensie kosztem Polski, choć nie bez winy rządzących w Warszawie. Po pierwsze dlatego, że Polska pogorszyła w ostatnich latach stosunki z Niemcami i Francją, również na niwie obronnej. Po drugie, manifestowana przez Trumpa wrogość do Berlina i Paryża była w nadmierny sposób wykorzystywana w narracji politycznej nad Wisłą, co nie zostało niezauważone. Po trzecie, Polska zainwestowała w relacje z Trumpem niemal wszystkie swoje zasoby, mało niuansując między strategicznymi (z naszego punktu widzenia) interesami państwa a personalnymi kontaktami przywódców. Zostało zbudowane przekonanie, że ważne decyzje wojskowe to kwestia osobistej przychylności, sympatii, porozumienia na gruncie specyficznie pojmowanych konserwatywnych wartości. I że Polska zyskuje tylko dlatego, że po jednej stronie ma Andrzeja Dudę, a po drugiej Trumpa.
Tymczasem doktryna Bidena, jaka się wyłania, będzie stawiać na wielostronne układy, w których rolę odzyskają tradycyjni sojusznicy. Polska będzie jednym z wielu, ale nie szczególnym. Biden doceni nasz wkład w powstrzymywanie Rosji na wschodniej flance i zapewne nie zrezygnuje z dofinansowania dla baz sił USA w Polsce. Ale to Niemcy, Francja, Wielka Brytania i inne kraje Europy będą mogły zaoferować mu realne wsparcie ekspedycyjne, jeśli Ameryce przyszłoby bronić np. Tajwanu przed Chinami. Rzecz jasna Biden będzie ze wszystkich sił wzbraniał się przed wplątaniem w wojnę odbudowującej się po pandemii Ameryki – nie powinno więc dziwić ani niepokoić nasilenie działań dyplomatycznych, mających na celu obniżenie ryzyka konfliktu na kluczowych frontach.
Zwłaszcza że po czystkach Trumpa w departamencie stanu należy się spodziewać przywrócenia roli profesjonalnych dyplomatów i tradycyjnej dyplomacji. Należy mieć nadzieję, że nazwiska tych osób, aktywnych jeszcze w administracji Obamy, nie zniknęły z notesów ludzi w naszym MSZ, MON czy BBN. I że ktoś będzie miał dość odwagi i rozsądku, by to wykorzystać.
Nie miejmy jednak złudzeń, Ameryka Bidena nie będzie wobec Polski partnerem łatwiejszym niż Ameryka Trumpa. Występowanie USA z pozycji siły, nie tylko wobec rywali, ale również sojuszników, jest naturalnym wynikiem różnicy potencjałów. Retoryka może to podejście wzmacniać albo łagodzić. W przypadku Bidena język zapewne będzie mniej konfrontacyjny, co nie znaczy, że polityka nie będzie stanowcza. Pojawi się ostrzejsze przywoływanie Warszawy do porządku w sferze praworządności, sądownictwa, wolności mediów, swobód obywatelskich, równouprawnienia – tu można spodziewać się szczególnej aktywności wiceprezydent Kamali Harris. Polska może zachować dotychczasowy twardy kurs, ale będzie musiała zaakceptować koszty, wszak historia Ameryki pokazuje, że interesy w dziedzinie bezpieczeństwa bywają ważniejsze od wartości. Tyle że nikt nie mówi ani nie myśli o wycofaniu z Polski amerykańskich wojsk, bo służą całemu NATO, zwłaszcza krajom bałtyckim. Obniżenie rangi relacji polsko-amerykańskich jest jednak ryzykiem realnym i lepiej je minimalizować tak szybko, jak się da.
Czy PiS się zreflektuje?
Pierwsze symptomy nadchodzącego dostosowania widać już dziś, kilkanaście godzin po niefortunnie brzmiących gratulacjach polskiego prezydenta, sugerujących, że do czasu formalnego głosowania stanowych elektorów wynik nie jest znany. Rzecznik Dudy Błażej Spychalski cudownie odzyskał pamięć i przypomniał sobie publicznie, iż decyzje USA o zwiększeniu obecności wojskowej w Polsce zapadły w czasie prezydentury Obamy, gdy Joe Biden był wiceprezydentem, mającym „na biurku” sprawy zagraniczne. Takich powrotów pamięci będzie więcej. Może nawet w telewizji Jacka Kurskiego, który po wyborach pisał o „wyciu i pianie” zwolenników demokraty; pojawią się zdjęcia z wizyt Bidena w Polsce w 2009 r. i w marcu 2014. Albo Obamy w czerwcu 2014 r., gdy wygłaszał przemówienie na pl. Zamkowym, i w lipcu 2016 r., gdy gościł na warszawskim szczycie NATO. Być może nawet zobaczymy, jak polska delegacja z prezydentem Bronisławem Komorowskim, ministrem obrony Tomaszem Siemoniakiem i premierem Donaldem Tuskiem uzgadnia z Amerykanami pakiet wzmocnienia wschodniej flanki na szczycie w Newport. Przypomniane może być wsparcie senatora Bidena dla poszerzenia sojuszu o Polskę, Czechy i Węgry w 1998 r.
Odejście od tępej krytyki, zwrot ku współpracy z demokratycznym Białym Domem – wcześniej czy później musi nastąpić. Niestety, jeszcze nie wszyscy to rozumieją. Ekscentryczny, hołubiony na prawicy politolog Jerzy Targalski widzi w odnowionym sojuszu amerykańsko-niemieckim śmiertelne zagrożenie dla Polski. Sekretarz partii PiS Krzysztof Sobolewski wrzuca na Twittera sylwetkę Bidena na tle wojskowego cmentarza z podpisem „dzięki za głosy”, od siebie dodając, że za cztery lata wybory będą niepotrzebne, bo prezydenta wybiorą media. Niezrozumienie amerykańskiego systemu politycznego zderza się tu z kompletnym brakiem wyczucia.