Obchody stulecia Bitwy Warszawskiej będą uboższe, ale oszczędzono nam ryzyka zakażenia. Mariusz Błaszczak długo zapowiadał, że tradycyjna defilada się odbędzie.
MON chciał zaryzykować przeprowadzenie najbardziej masowej z masowych imprez czasu pandemii. W dwóch poprzednich defiladach w dniu Święta Wojska Polskiego brało udział od 100 do 200 tys. osób. Tłum obserwujący pojazdy i kolumny wojskowe na warszawskiej Wisłostradzie i w Katowicach w miejscach do tego wyznaczonych i poza nimi był nie do policzenia, tym bardziej nie do opanowania. W takiej sytuacji zachowanie jakiegokolwiek dystansu społecznego było niemożliwe. A jednak tygodniami minister Mariusz Błaszczak zapowiadał, że tradycyjna defilada się odbędzie, w tym roku silniej związana z obchodami stulecia Bitwy Warszawskiej.
Defilada jednak później. Pełzający lockdown?
Minister zapewniał o tym niemal do ostatniej chwili, jeszcze wczoraj. Mało tego, resort chwalił się trwającymi przygotowaniami. Komunikat o odwołaniu defilady – a ściślej: przesunięciu jej na późniejszy, nieustalony dziś termin – ukazał się dopiero późnym wieczorem. Natychmiast pojawiły się domysły, że decyzję wymógł minister zdrowia lub że zapadła w wyniku szerszych ustaleń rządowych mających na celu zahamowanie wzrostu zachorowań.
Niektórzy komentatorzy zaczęli mówić wręcz o pełzającym lockdownie, czego dowodem rezygnacja z prestiżowej imprezy. Według PAP odwołanie defilady nastąpiło po „spotkaniu ministra obrony Mariusza Błaszczaka z prezydentem Andrzejem Dudą, przedstawicielami służb sanitarnych, Ministerstwa Zdrowia oraz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji”. Bodaj po raz pierwszy tak wysokie gremia państwowe decydowały o tym elemencie obchodów wojskowego święta. „Służby sanitarne nie rekomendowały organizacji tego wydarzenia. (…) Tak wielkie zgromadzenia mogą zwiększać ryzyko zakażeń koronawirusem” – wyjaśnia resort Polskiej Agencji Prasowej. Rychło w czas się zorientowano, ale lepiej, że przed imprezą.
Nie wiadomo na razie, czy odbędą się inne planowane na weekend 15–16 sierpnia wydarzenia z udziałem publiczności. Chodzi przede wszystkim o ulubioną w ostatnich latach dla MON formułę spotkań wojska ze społeczeństwem – pikniki z wystawami sprzętu, grochówką, sadzaniem dzieci na czołgach i możliwością rozmów z żołnierzami. Wydaje się, że przy braku defilady zainteresowanie nimi mogłoby być ogromne, a to tylko zwiększyłoby ryzyko. Z drugiej strony utrzymanie ścisłego reżimu sanitarnego przy takich mniejszej skali wydarzeniach jest bardziej realistyczne, przynajmniej w teorii. Same pikniki są łatwiejsze do przygotowania i odwołania niż wielka impreza z setkami sztuk sprzętu i tysiącami żołnierzy. Pytanie jednak, czy za dziesięć dni statystyki zachorowań nie sprawią, że nikomu nie będzie w głowie organizowanie czegokolwiek.
Blamaż w rocznicę Bitwy Warszawskiej
Otwarte pozostaje też pytanie, co w zamian i czy w ogóle cokolwiek – poza najprostszymi transmisjami z mszy, przemówień, zmiany wart, odsłonięć i innych sztampowych „oficjałek” – zobaczą Polacy w ramach obchodów stulecia Bitwy Warszawskiej. Wielką defiladę mogłyby np. zastąpić pokazy sprzętu i wyszkolenia jednostek online, realizowane na miejscu, bez konieczności opuszczania koszar, a umieszczane w sieci jako filmiki lub transmisje na żywo. W internecie można by też transmitować przeloty samolotów i śmigłowców, niekoniecznie w jednym miejscu, w którym mogliby się gromadzić ludzie.
Prezentacje czy wykłady historyczne też byłyby relatywnie łatwą w realizacji formą popularyzacji wiedzy o bitwie i jej bohaterach. Nie wiadomo jednak, czy resort był na taki wariant przygotowany, ani czy będzie go w stanie zrealizować w krótkim czasie. Z pewnością na w pełni profesjonalną sesję wideo, z pomysłem, reżyserią, oprawą i produkcją, na jaką zasługuje rocznica, jest dziś tego czasu niezwykle mało. Realizacja zadania „na szybko”, dla ratowania wizerunkowej porażki, grozi wyłącznie blamażem.
Tak jak blamażem wydaje się całokształt państwowych obchodów stulecia najbardziej pamiętnej i doniosłej bitwy w polskiej historii XX w. Po odwołaniu tradycyjnej defilady utracono najbardziej widowiskowy element tego święta, choć i on nie był wyjątkowy. Rząd PiS, na czele którego stoją niemal sami historycy (w ogóle dominujący, jak się zdaje, w klasie politycznej), jakby od lat nie widział zbliżającej się daty i nadchodzącej katastrofy, jeśli chodzi o jej upamiętnienie czy opowiedzenie na nowo pokoleniom, które potrzebują nowego języka, obrazu i przekazu. Najpierw sprawę oddano całkowicie w ręce człowieka, dla którego składanie obietnic rzadko oznaczało ich realizację – Antoniego Macierewicza. Gdy w 2017 r. obiecywał wielkie muzeum w stulecie bitwy w Ossowie, realność jego ukończenia w terminie już była na krawędzi powodzenia. Później nic nie wyszło z planów większego, a nawet mniejszego, całkiem symbolicznego pomnika bitwy. Gdy dziś kolejny minister twierdzi, że przygotowania do budowy muzeum idą zgodnie z planem i pokazuje się w szczerym polu z reklamowym banerem i koparkami w tle, wypada się tylko gorzko uśmiechnąć.
Choć trzeba przyznać, że akurat obóz PiS miałby do czego nawiązywać, jeśli chodzi o ekspresowe tempo muzealnych inwestycji. Prezydent Warszawy Lech Kaczyński w 2002 r. obiecał otworzyć Muzeum Powstania Warszawskiego w jego 60. rocznicę, przypadającą za dwa lata – i to się udało. Inny to był jednak PiS i inni ludzie, dziś często poza partią lub na jej marginesie.
Porażki nie da się zrzucić koronawirusa
Co więc pozostanie po tym stuleciu? Tabliczki wręczone przez Andrzeja Dudę jeszcze w czasie kampanii przedwyborczej i malunki na murach, promowane jako wielkie osiągnięcie przez ministra Błaszczaka. Obie te formy świętowania i upamiętnienia rocznicy bardzo przypominają powszechnie wyśmiane ławeczki niepodległości z 2018 r., lecz wydają się od nich jeszcze uboższe. Murale, nawet jeśli są dziełami sztuki graficznej, za kilka lat wyblakną, a farba zacznie z nich odchodzić jak z ławeczek. Metalowe tablice wmurowane w miejscach związanych z wojną polsko-bolszewicką przetrwają o wiele dłużej, ale czy rzeczywiście są formułą adekwatną?
Polska nie zdobyła się na żadne przedsięwzięcie, które byłoby dobrze widoczne na świecie, w Europie, nawet dla Polaków w kraju – to konstatacja smutna, deprymująca, zwłaszcza gdy zderzyć ją z natłokiem patriotycznej propagandy i narodowego uniesienia, niemal codziennie obecnym w oficjalnym przekazie. I nie da się tego zrzucić na koronawirusa, bo takie przedsięwzięcia planuje się latami, z dużym wyprzedzeniem, z wariantami zakładającymi zdarzenia nieprzewidziane, na których ewentualność gotowe są różne opcje awaryjne. Odwołano nam nie tylko defiladę. Wielkiego narodowego stulecia po prostu nie będzie, każdy z nas będzie je musiał obejść po swojemu.
MAREK ŚWIERCZYŃSKI