Postępująca w wielu krajach, nie tylko pod wpływem globalizacji, erozja władzy państwa, przejawiająca się między innymi w niemożności zaspakajania szeregu potrzeb obywateli lub w niewystarczającym i nieefektywnym ich zaspakajaniu, prowadzi do pojawiania się różnych prywatnych przedsiębiorstw, które stopniowo przejmują świadczenie wielu usług do niedawna zarezerwowanych tylko dla instytucji i służb państwowych. Dotyczy to także sfery bezpieczeństwa, w której działa szereg prywatnych firm wojskowych określanych powszechnie angielskim skrótem PMC (Private Military Companies). Korzystają z ich usług także takie potęgi jak Stany Zjednoczone, które mają jedną z najlepiej uzbrojonych i najliczniejszych armii na świecie.
W toczącej się w Polsce dyskusji na temat dozbrojenia naszej armii i zwiększenia jej liczebności nikt z polityków odpowiedzialnych na bezpieczeństwo naszego kraju w ogóle nie bierze pod uwagę możliwości korzystania z PMC, które często taniej i efektywniej świadczą swoje usługi niż utrzymywane przez państwo armie zawodowe. PCM są najczęściej utożsamiane z dobrze zorganizowanymi, na wzór sprawnie działających korporacji biznesowych, grupami najemników wojskowych. A zawód najemnika wojskowego jest drugim, najstarszym na świecie zawodem. Jego redivivus we współczesnych czasach, wynika z różnych przyczyn, w tym także z przeprowadzanej w wielu krajach, w duchu dominującej doktryny neoliberalnej, prywatyzacji, która objęła także sektor usług związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa. Rosnący popyt na te usługi, które są dostępne dla ludzi, firm i rządów mogących sobie na nie pozwolić jest także swoistym znakiem współczesnych czasów (signum temporis) i sprzyja rozwojowi tego specyficznego sektora usług. A postępująca w nieco innej skali i wymiarze prywatyzacja wojny stwarza pomyślne warunki dla działalności różnego rodzaju prywatnych firm wojskowych (PMC).
W odróżnieniu od wielonarodowych sił ONZ, które starają się zachowywać bezstronnie, pracownicy PMC wynajmowani są po to, aby w 100% ochronić daną osobę lub wygrać daną wojnę czy też zapobiec wybuchowi konfliktu lub obaleniu rządu, który ich wynajął. Mogą podjąć interwencję w dowolnym regionie świata bardzo szybko, często w ciągu kilku dni po uzgodnieniu warunków kontraktu. Natomiast wysłanie amerykańskich żołnierzy do obcego kraju, w którym toczy się wojna domowa wymaga uzyskania przez prezydenta zgody Kongresu i spełnienia wielu innych warunków. Samo więc podjęcie takiej decyzji, nie wspominając o przygotowaniach logistycznych, jest procesem długotrwałym. Podobnie jak ubieganie się o pomoc wielonarodowych sił ONZ, kiedy decyzja o udzieleniu takiej pomocy zależy między innymi od zgody obu stron danego konfliktu oraz wszystkich członków Rady Bezpieczeństwa, a także od sytuacji, w której siły te w ogóle mogą zostać wykorzystane dla przywrócenia w danym regionie pokoju. ONZ dysponuje zresztą bardzo skromnymi środkami pochodzącymi ze składek krajów członkowskich, z których można finansować operacje sił wielonarodowych. „Niebieskie hełmy” liczyły w najlepszym okresie ok. 76 tys., a obecnie tylko ok. 16 tys. żołnierzy. Natomiast budżet ONZ na misje pokojowe wynosił w latach 2006-07 niespełna 5,2 mld dolarów, a w latach następnych średnio 6-10 mld dol. rocznie. Dla porównania roczne dochody wszystkich prywatnych firm wojskowych (PMC) wyniosły w tym okresie ponad 200 mld dolarów, a największe z nich uzyskują kontrakty w wysokości kilkuset milionów dolarów rocznie. Z kolei rynek „kontraktorów” czyli pracowników zatrudnianych przez PMC wyceniany jest na ok. 4-6 miliardów dolarów.
Dobra koniunktura dla PMC nastała po zakończeniu zimnej wojny, kiedy wiele państw zaczęło zmniejszać liczebność swoich armii i ograniczać wydatki na cele wojskowe. W latach 1990-tych rzeszę bezrobotnych powiększyło ok. 6 milionów ex-wojskowych, posiadających dosyć specyficzne kwalifikacje, których nie można było wykorzystać w cywilnych działach gospodarki . Pewna ich część (ok.1,5 mln) została zatrudniona w PMC i firmach ochroniarskich. Im bardziej kurczyły się armie poszczególnych państw, tym szybciej rosły w siłę PMC. Prekursorem współczesnych firm wojskowych była południowoafrykańska Executive Outcomes, która powstała w 1989 roku i działała do 1998 roku głównie w krajach Afryki. Obecnie największe PCM funkcjonują w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji i w Izraelu, a spora ich część to firmy offshore, zarejestrowane w „bezpiecznych” miejscach. Rozwojowi tych firm sprzyja także polityka rządów wielu państw, które w ramach stosowanego od dawna w wielu przedsiębiorstwach outsourcingu, zlecają wykonywanie coraz większej liczby zadań zewnętrznym firmom prywatnym. Takie zlecenia udzielała niechętnie nastawiona do PMC administracja prezydenta Baracka Obamy, którego raziły ogromne różnice w płacach między pracownikami PMC a stacjonującymi w Iraku amerykańskimi żołnierzami i oficerami. Jednak prezydent Barack Obama wybrał w 2008 roku jako swoją ochronę w trakcie wizyty w Iraku i Afganistanie „kontraktorów” z Blackwater, a nie o wiele tańszych, lecz także o wiele mniej skutecznych „państwowych” ochroniarzy czy żołnierzy.
Wszystkie prywatne firmy wojskowe są elastyczne i stale dostosowują zakres świadczonych przez siebie usług do zmieniającego się popytu. W czasach pokoju zajmują się głównie świadczeniem usług logistycznych, szkoleniem sił zbrojnych, przeprowadzaniem restrukturyzacji armii, organizowaniem i ochroną transportów broni i sprzętu wojskowego do dowolnego kraju świata, ochroną mienia i osób (szczególnie personelu dyplomatycznego), doradztwem, a także uzupełnianiem kontyngentów wojskowych. W praktyce firmy te świadczą wszystkie usługi z zakresu szeroko rozumianego bezpieczeństwa i robią to zwykle w sposób kompleksowy. Nie zwracają przy tym uwagi na różne uwarunkowania polityczne, którymi kierują się państwa demokratyczne przy podejmowaniu decyzji o udzieleniu pomocy wojskowej danemu krajowi. Biorą też udział w dużych operacjach wojskowych razem z armiami innych państw zaangażowanych w danym regionie świata, czego przykładem może być pierwsza i druga wojna w Iraku oraz w Afganistanie. W czasie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej w 1991 roku pracownicy PMC stanowili tylko ok. 1 proc. zaangażowanych tam sił zbrojnych, w 2003 roku w Iraku 1 najemnik przypadał na 10 żołnierzy, a w 2007 roku tylko na 1,4 żołnierza. Szacuje się, że przy końcu minionej dekady w Iraku było ok. 95 tysięcy „kontraktorów” PMC , w tej liczbie 11 tysięcy uzbrojonych. Tych ostatnich było więc dwa razy więcej niż wynosił kontyngent brytyjski i siedem razy więcej niż kontyngent polski. O skuteczności działania kontraktorów z Blackwater może świadczyć fakt, że w owym czasie Osama bin Laden wyznaczył nagrodę w wysokości 50 tys. dolarów za głowę każdego żołnierza tej firmy.
Prywatne firmy wojskowe zatrudniają byłych zawodowych żołnierzy, policjantów i pracowników służb specjalnych z różnych krajów, w tym także z Polski, Ukrainy, Bułgarii, Kolumbii, Panamy, Hondurasu, Chile i Peru. Wbrew obiegowym opiniom tylko niewielki procent z nich stanowią komandosi, którzy szybciej niż żołnierze innych formacji uzyskują prawa do pełnej emerytury. Z wielu różnych względów nie opłaca się im przedłużać kontraktu z armią i wolą podejmować pracę w PMC. Są oni, podobnie jak i pozostali pracownicy tych firm tak długo cennymi „nabytkami” dopóki ich wiedza i umiejętności zachowują aktualność. Często weterani z wojska i służb specjalnych sami zakładają swoje firmy wojskowe lub ochroniarskie i konkurują ze sobą między innymi poprzez zatrudnianie tanich czyli nie posiadających najwyższych kwalifikacji pracowników. Generalnie jednak wiele PMC kieruje się kryterium przydatności do realizacji określonego zadania i posiadanymi umiejętnościami (plus doświadczeniem) przy zatrudnianiu swoich pracowników. Liczy się przede wszystkim ich skuteczność działania, a nie ich dokonania z przeszłości (w tym także popełnione przez niektórych z nich nadużycia). Zwykle do wykonania określonego zadania dobiera się odpowiednią grupę pracowników. Przykładowo dla „odzyskania” porwanego przez piratów u wybrzeży Somalii statku handlowego dobiera się specjalistów od prawa morskiego a także negocjatora, który sam, jednorazowo inkasuje za swoją usługę ok. 100 tys. dol., oczywiście w przypadku pozytywnego finału tej operacji, natomiast zatrudniająca go firma PMC zarabia zwykle na takiej operacji 1 mln dolarów.
Inne są też dochody PMC z kontraktów rządowych a inne z kontraktów uzyskiwanych od korporacji ponadnarodowych np. za ochronę platformy wiertniczej czy kopalni miedzi lub szybu naftowego. Podobnie zróżnicowane są płace pracowników PMC od 6 do nawet 30 i więcej tysięcy dolarów miesięcznie. Najwyższe gaże są zresztą przedmiotem negocjacji i nie są ujawniane. Przykładowo pod koniec minionej dekady żołnierz Blackwater otrzymywał w Iraku ok. 600 dolarów dziennie, czyli rocznie zarabiał około 220 tysięcy dolarów. Dla porównania roczne zarobki sierżanta armii amerykańskiej wynosiły w tym czasie 50-70 tys. dolarów, a głównodowodzącego siłami koalicyjnymi generała Davida Petraeusa ok. 180 tys. dolarów, czyli znacznie mniej niż „szeregowego” kontraktora firmy Blackwater.
Dochody PMC i ich pracowników zależą zarówno od ilości, jak i wartości uzyskiwanych przez nie kontraktów. Przede wszystkim jednak ich dochody zależą od wykonania powierzonych im zadań, gdyż zapłatę otrzymują zwykle po wykonaniu danego zadania. Najbardziej lukratywnymi są nadal kontrakty rządowe i te udzielane przez przywódców opozycji walczącej zbrojnie z armią rządową. W wielu lokalnych wojnach o tzw. niskiej intensywności działań zbrojnych, w których z różnych względów nie chcą lub nie mogą brać udziału wojska innych państw, obie walczące strony zatrudniają też najemników. Im więcej jest więc takich konfliktów i wojen lokalnych, zarówno na tle etnicznym, czy też o dostęp do surowców, zasobów wody i żywności, tym lepsze są perspektywy dla działalności wielu PMC.
Najnowszym przykładem takiego konfliktu jest wojna domowa w Jemenie, w której uczestniczą także wojska Arabii Saudyjskiej i jej sojuszników, a także pewna grupa wynajętych przez obie walczące strony kontraktorów z PMC. Także nie zakończona wojna domowa w Afganistanie stwarza spore możliwości zarobku dla prywatnych firm wojskowych. W sierpniu br. prezydent Donald Trump nie zgodził się na plan Pentagonu zwiększenia amerykańskiego kontyngentu wojskowego w tym kraju z 8,400 do 12,000 żołnierzy. Sytuację tę stara się wykorzystać Erik Prince, założyciel kontrowersyjnej PMC Blackwater, który zaproponował wysłanie do walki z Talibami 5,500 swoich kontraktorów zamiast amerykańskich żołnierzy. Jego zdaniem prowadzenie w Afganistanie konwencjonalnej wojny z Talibami jest zbyt kosztowne i nie daje spodziewanych rezultatów. Należy więc jak najszybciej „zrestrukturyzować” tę przedłużającą się wojnę, która kosztuje podatników amerykańskich 42 mld dolarów rocznie. Przy użyciu znacznie bardziej efektywnych oddziałów prywatnych kontraktorów koszty te zmniejszyłyby się do 10 mld dol. rocznie i przede wszystkim można by, przy efektywniejszym wykorzystaniu także 350 tys. żołnierzy Armii Afgańskiej, szybciej pokonać Talibów i zaprowadzić ład i pokój w tym kraju.
Od paru tygodni Biały Dom rozważa propozycję Erika Prince’a. Z wypowiedzi sekretarza obrony Jamesa Mattisa i wielu wysokich rangą amerykańskich wojskowych można jednak wnioskować, że Pentagon nie zgodzi się na prywatyzację wojny w Afganistanie. Szczególnie, że także władze w Kabulu obawiają się, że zastąpienie amerykańskich żołnierzy prywatnymi kontraktorami pogorszyłoby ich relacje z …Talibami. Tak jakby w tej wojnie chodziło o utrzymanie z nimi dobrych stosunków, a nie o całkowite ich pokonanie. Podobne sytuacje zdarzają się w przypadku wielu innych lokalnych wojen i konfliktów. Czasami więc irracjonalne przesłanki polityczne uniemożliwiają wybór najmniej kosztownej i przy tym najbardziej efektywnej opcji czyli zatrudnienia kontraktorów z PMC, którzy taniej i szybciej mogliby zrealizować powierzone im zadania, niekoniecznie w ramach konwencjonalnych operacji militarnych. Gdyby tylko politycy pozbyli się pewnych uprzedzeń i zechcieli rozważyć inne, niż konwencjonalne, metody rozwiązywania konfliktów zbrojnych, to może zmniejszyłaby się ich liczba i świat stałby się bezpieczniejszym miejscem do życia.
FORSAL.PL