Na miejscu kierownictwa PiS-u rozważyłbym poważnie czarny scenariusz: Węgry celowo utwierdzają Polskę w jej kursie kolizyjnym na najsilniejszych graczy w Unii, by w kluczowym momencie odwrócić się od nas i zażądać od Unii bonusów dla siebie. Orban jest do tego absolutnie zdolny. Inne państwa „nowej Unii” też nie będą za nas umierać. Bo chodzi o pieniądze.
Rząd PiS-u swoją strategię rozgrywki z Unią opiera na wzajemnych gwarancjach bezpieczeństwa, których udzieliły sobie Polska i Węgry podczas spotkania Jarosława Kaczyńskiego z Viktorem Orbanem w Niedzicy. Zobowiązano się wtedy do wzajemnego blokowania głosowań nad pozbawieniem jednego lub drugiego kraju prawa głosu w Radzie Europejskiej. Z pozoru Victor Orban z tego zobowiązania się wywiązuje, w ostatnich tygodniach parokrotnie stwierdził, że sankcji wobec Polski nie poprze, co pozwala obozowi władzy twierdzić, że jesteśmy bezpieczni, a Unia jest jak pies, który głośno szczeka, ale ukąsić nie może.
Czy na pewno możemy bezwarunkowo liczyć na Orbana? Znając zimny pragmatyzm węgierskiego przywódcy, nagła wolta przeciw Polsce nie byłaby niczym zaskakującym. Trzeba pamiętać, że od czasu Wielkiego Rozszerzenia w 2004 roku w Europie Środkowo-Wschodniej tylko Węgry rywalizują z nami o pozycję kluczowego państwa regionu.
Świadczy o tym ich wygrana rywalizacja z Polską o lokalizację Europejskiego Instytutu Technologicznego i – wciąż nierozstrzygnięta – o pozycję głównego partnera gospodarczego Chin w naszym regionie.
Historycznie i psychologicznie rzecz biorąc, jest to zrozumiałe. My wciąż mamy w swoich kulturowych genach pamięć o Kresach Wschodnich, ale nie determinuje ona polskiej polityki zagranicznej. Na Węgrzech jest inaczej: pamięć o Koronie św. Stefana i Wielkich Węgrzech jest żywym dziedzictwem politycznym.
Pierwsze, wstępne, liczenie głosów w sprawie ewentualnych kar dla Polski odbyło się w maju na Radzie ds. Ogólnych UE. Krytycznie wobec Polski wypowiedzieli się ministrowie 17 państw członkowskich, argumenty związane z suwerennością podnosiło pięć państw. Kolejny etap polsko-unijnego sporu zacznie się także na kolejnym spotkaniu Rady, które odbędzie się 25 września. Raczej nic tam nie uchwalą, dyskusja będzie miała charakter sondażowy. Jeśli liczba wypowiedzi typu: „Bardzo jesteśmy zaniepokojeni tym, co z praworządnością dzieje się w Polsce, ale dajmy Polakom jeszcze trochę czasu, żeby się zreflektowali” wyraźnie przekroczy 17 i zbliży się do 22, będzie to dla nas poważny sygnał alarmowy (o tym, czemu 22 – poniżej).
Trzy kroki, czyli co nam grozi
Warto zwrócić uwagę na to, że zgodnie z Traktatem o UE pozbawienie państwa członkowskiego prawa głosu w Radzie Europejskiej i Radzie Unii Europejskiej jest końcem całego procesu dyscyplinowania przewidzianego przez art. 7. Żeby do tego doszło, trzeba przejść pewną drogę. Na razie jesteśmy na etapie przedwstępnym, czyli rozważania, czy Komisja ma skierować do Rady do Spraw Ogólnych UE (w jej skład wchodzą ministrowie ds. europejskich państw członkowskich) wniosek o stwierdzenie poważnego RYZYKA naruszenia podstawowych wartości Unii (wniosek taki może także złożyć Parlament Europejski lub jedna trzecia państw członkowskich). Ryzyko takie stwierdza się większością 4/5 członków Rady (22 głosy), bez państwa, przeciw któremu skierowano wniosek (ono nie bierze udziału w głosowaniu). Rada może w takiej samej procedurze uchwalić zalecenia dla tego państwa.
Jeżeli takie ostrzeżenia nie przynoszą skutku, sprawa pojawia się na wyższym szczeblu – szefów państw i rządów, czyli w Radzie Europejskiej. Ta – na wniosek Komisji, Parlamentu lub jednej trzeciej państw członkowskich – stwierdza już nie ryzyko, ale poważne naruszenie wartości podstawowych. Tu właśnie potrzebna jest jednomyślność (i tu szczególnie na solidarność Węgrów liczymy). W obu powyższych przypadkach wymagana jest też zgoda Parlamentu uchwalana większością 2/3 głosów.
Etap ostatni, czyli sankcje, łącznie z pozbawieniem prawa głosu w Radzie, to wisienka na torcie. Aby je nałożyć, potrzebna jest traktatowa większość kwalifikowana (co najmniej 55 proc. państw członkowskich reprezentujących co najmniej 65 proc. ogółu ludności UE). Zgoda Parlamentu nie jest wymagana.
Policzmy głosy
Do przejścia przez pierwszy etap postępowania przeciw Polsce niezbędne są 22 głosy. No to policzmy. Można założyć, że wyłączywszy Wielką Brytanie, która zapewne wstrzyma się od głosu, cała „stara Unia” (ta sprzed rozszerzenia w 2004, czyli 16 państw) solidarnie zagłosuje za stosownym wnioskiem Komisji. Jest wysoce prawdopodobne, że dołączą do nich Malta i Cypr. Pozostaje 10 państw „Trójmorza”, z których Słowenia już zgłosiła gotowość poparcia sankcji wobec Polski.
Brakuje głosów trzech państw. Kraje nadbałtyckie i Słowacja są członkami strefy euro, co politycznie łączy je bardziej z Francją i Niemcami niż z Polską. Chorwacja ma wobec Niemiec potężny dług do spłacenia za przełamanie blokady uznania jej niepodległości w 1991 roku. Z kolei Rumunii i Bułgarii bardzo zależy na przyspieszeniu ich wejścia do strefy Schengen. Trójka powinna się znaleźć. A takie głosowanie oznacza nie tylko napiętnowanie Polski, ale stworzenie sytuacji, w której wprawdzie ma ona nadal głos, ale nikt z tym głosem nie będzie się liczył.
Polski „psuj” otoczony kordonem sanitarnym
Jest oczywiste, że polski rząd jest poddawany presji i wysyłane są pod jego adresem wzajemnie się wzmacniające i skoordynowane sygnały dyplomatyczne. Celem jest doprowadzenie nie do kosmetycznej korekty, ale zasadniczej rewizji jego linii politycznej w odniesieniu do Unii Europejskiej. Nikt nie chce Polski jako takiej w Unii izolować albo z niej wypychać, ale zapowiedź jest jasna: jako „psuj” Polska jest dla całej Unii egzystencjalnym zagrożeniem i jeżeli nie przestanie ogrywać roli „psuja”, to zostanie wokół niej postawiony kordon sanitarny.
Określenia: Polska pod obecnymi rządami jest egzystencjalnym zagrożeniem dla Unii używam świadomie, bez publicystycznej przesady. Aby wyjaśnić, o co chodzi i jakie stawki są w grze, najlepiej będzie zrekonstruować postrzeganie rzeczywistości i, przede wszystkim, percepcję zagrożeń przez najważniejsze podmioty: „starą Unię”, „nową Unię” i pisowski obóz władzy. Zacznijmy od „starej Unii”. Komisja Europejska weszła na początku z Polską w spór z racji zmian w Trybunale Konstytucyjnym. Uznano, że chodzi o praworządność i nie było w tym hipokryzji. Jednakże, patrząc chłodno, jeśli chodzi o ustrojowe zmiany dotyczące kontroli konstytucyjnej i ustroju wymiaru sprawiedliwości, Viktor Orban posunął się u siebie tak samo daleko, jeśli nie dalej niż rząd PiS-u. A przecież otrzymał od Komisji Europejskiej świadectwo demokratyczno-liberalnego zdrowia.
Stało się tak dlatego, że w ostrych sporach z Komisją i Parlamentem Europejskim Orban nigdy nie uderzał w podstawy funkcjonowania Unii: rolę Komisji jako strażnika traktatów i jej traktatowe uprawnienie do zajmowania się kwestią praworządności. Komisja więc okazała się wobec niego nader względna.
W przeciwieństwie do tego Polska mechanizmy zabezpieczające funkcjonowanie Unii podważa. Ale to tylko pół biedy. W moim przekonaniu „stara Unią” doszła do wniosku, że Polska pod rządami PiS stanowi dla niej egzystencjalne zagrożenie po przebiegu Rady Europejskiej, na której wybierano jej przewodniczącego. I wcale nie poszło o to, że rząd polski samotnie głosował przeciw Donaldowi Tuskowi. Z tego można było wyciągnąć wniosek, że poszło o nienawiść PiS do PO, a Kaczyńskiego do Tuska, czyli że Polską rządzą cudaki i dziwolągi. Ale dziwoląg to jeszcze nie egzystencjalne zagrożenie, tylko estetyczna i towarzyska dolegliwość.
Rzecz najważniejsza stała się, gdy premier Szydło odmówiła podpisania konkluzji Rady Europejskiej. Realnie nie stanowiło to problemu, bo wybór Tuska i tak był ważny. Ale wszystkim zapalił się czerwony alarm. To dlatego, gdy pani premier tłumaczyła, że nie podpisze konkluzji Rady Europejskiej, bo ma zasady, prezydent Hollande cierpko zauważył: „Wy macie zasady, a my fundusze strukturalne”. Były to słowa znaczące.
Polski rząd: szantaż wysadzeniem w powietrze
Po traktacie z Lizbony Polska jako „psuj” niewiele może Unii zaszkodzić. I tak i tak zostanie przegłosowana, co zresztą dzieje się stale. Po objęciu władzy przez PiS odsetek przegranych przez Polskę głosowań w Radzie Unii wzrósł z 7,5 proc. za czasów rządu PO-PSL do 18 proc. Ale jest jeden jedyny krytyczny dla całej Unii moment, kiedy jeden kraj może ją wysadzić w powietrze. To moment przyjmowania przez Radę wieloletnich ram finansowych, co wymaga traktatowo jednomyślności. A nowe ramy finansowe muszą zostać przyjęte do końca 2020 roku.
Gdyby Unia nie musiała się wewnętrznie przekształcić, nie byłoby to aż tak ważne. Ale żeby przetrwać musi się przekształcić, a by się przekształcić, musi powstać nowa architektura władzy i wpływów, w ramach której zostaną wyznaczone nowe cele. To rewers. Awersem są nowe wieloletnie ramy finansowe, czyli alokacja zasobów cementująca nowa architekturę. I nie podpisując konkluzji Rady Europejskiej, rząd polski wysłał sygnał, że gotów jest całą resztę szantażować wysadzeniem Unii w powietrze przy przyjmowaniu nowej perspektywy.
Oznacza to, że obce mu są reguły racjonalności wewnątrzsystemowej, która eliminuje działania i cele niosące ze sobą ryzyko zniszczenia systemu. Tłumacząc z teorii systemów na nasze, chodzi o to, że jak grupa osób siedzi powiązana sznurkiem na gałęzi, to można się kuksać i przepychać, ale absolutnie zakazane są: zrzucanie kogokolwiek z gałęzi, bo wtedy wszyscy spadną, i piłowanie przez kogokolwiek gałęzi, bo wtedy też wszyscy spadną. A co, jeśli jeden z siedzących wyciąga piłę i przykłada ją do gałęzi? Nie można go zrzucić, bo wszyscy spadną; nie można mu pozwolić piłować, bo wszyscy spadną; można natomiast zadzierzgnąć mu sznurek wokół szyi i na gałęzi powiesić.
Unia stoi obecnie przed takim właśnie wyborem: albo Polska w sposób wiarygodny zmieni swój stosunek do Unii, albo trzeba pozbawić ją prawa głosu w Radzie, aby nie mogła zablokować nowych ram finansowych.
Walka o pieniądze po 2020
Definicja sytuacji i percepcja zagrożeń przez unijne kraje Europy Środkowo-Wschodniej i Bałkanów jest odmienna. Polska nie jest mocarstwem regionalnym, ale jest dużym europejskim narodem położonym w kluczowym miejscu regionu. Między Polską (38 mln ludności) a resztą „nowej Unii” istnieje jakościowa różnica potencjałów. Najludniejsze z pozostałych państwo (Rumunia) ma 17 milionów ludności. Cała reszta mieści się miedzy 1,5 miliona (Estonia) a 10 milionami (Czechy i Węgry). Jest naturalne, że ta różnica potencjałów determinuje odmienne taktyki wobec otoczenia. Narody bardzo małe i małe muszą lawirować między silniejszymi, starając się o jak największe koncesje, które umożliwią im przetrwanie i rozwój. Ma to sens, gdyż z racji ich niewielkich potencjałów koncesje na ich rzecz nie są dla najsilniejszych nadmiernie wysokie.
Polska z kolei jest po prostu za duża na taktykę lawirowania: pomijając aspekt godnościowy dużego europejskiego narodu, najsilniejszych graczy w „starej Unii” nie stać na takie koncesje, które byłyby dla Polski satysfakcjonujące. Polska może realizować w Unii swoje interesy narodowe, tylko zawierając trwałe i stabilne układy z najsilniejszymi, dotyczące całej Unii i określające w ramach unijnej racjonalności wewnątrzsystemowej podział kosztów, ryzyk i zysków. Taka Polska może być atrakcyjna dla mniejszych państw naszego regionu, bo w ramach formułowanych przez nią i uzgodnionych z najsilniejszymi projektów (wymieńmy tutaj konkrety, czyli Partnerstwo Wschodnie i budowę Via Carpathia) można się przy niej pożywić.
Ale Polska skonfliktowana na śmierć i życie ze „starą Unią” nadal pozostaje dla naszych regionalnych partnerów w swoisty sposób atrakcyjna: wprawdzie nie można się pożywić przy Polsce, ale za to można się pożywić jej kosztem.
Ten aspekt rywalizacji o zasoby unijne dedykowane naszemu regionowi będzie kluczowy przy negocjacjach nad nową perspektywą finansową na lata 2021-2027. Wiadomo, że budżet Unii pomniejszy się z racji utraty składki płaconej dotąd przez Wielką Brytanię. Wiadomo, że pojawią się w nim potężne, nieistniejące dotąd pozycje: Europejski Fundusz Obronny (8,5 mld euro) i prawdopodobny fundusz na ochronę granic zewnętrznych oraz wsparcie dla państw Afryki Północnej i Subsaharyjskiej w celu zarządzania kryzysem migracyjnym, szacowany na około 6 mld euro. Wreszcie kwestia finansowo najistotniejsza, czyli bardzo prawdopodobny budżet strefy euro, którego relacja z ogólnym budżetem całej Unii będzie dopiero przedmiotem ustaleń, ale nikt nie ma wątpliwości, że będzie to oznaczać redukcję środków z funduszy strukturalnych dla krajów poza eurolandem.
Robi się skąpo i ktoś za to wszystko musi w nowej perspektywie finansowej zapłacić. Polska, która po głębokim namyśle na własne życzenie wyciągnęła w tej grze Czarnego Piotrusia, deklaruje słowami Klary z ostatniej sceny „Zemsty” – „te z mojego ja zapłacę”. Nic milszego dla uszu naszych regionalnych partnerów.
Co widzi Jarosław Kaczyński
Rekonstrukcja obaw i nadziei zarówno skonfliktowanych obecnie z Polską naszych najsilniejszych partnerów z „starej Unii” oraz nader niepewnych sojuszników z „Unii nowej” wskazuje na to, że przed nami bardzo czarna perspektywa. Pozostaje odpowiedzieć na pytanie, czy obóz władzy, a w tym przypadku oznacza to personalnie prezesa Jarosława Kaczyńskiego, tego nie widzi. Owszem, nie widzi, gdyż inaczej postrzega rzeczywistość. Wobec PiS-u jest wysuwany zarzut, iż jest antyeuropejski (prawda) i że chce Polskę wyprowadzić z Unii (nieprawda). Prawdziwa jest też intuicja, że w działaniach obozu władzy istotną rolę odgrywają względy polityki wewnętrznej: stworzenie podziału między niepodległościowo-narodową partią PiS a opozycyjnymi partiami zagranicy, które wysługują się „elitom europejskim” – Niemcom i Angeli Merkel.
Taki plan wewnętrznej konsolidacji, który ma przynieść PiS-owi zwycięstwa wyborcze w rozpoczynającym się 2018 roku maratonie wyborczym (wybory do samorządu – jesień 2018, do Parlamentu Europejskiego – wiosna 2019, do Sejmu i Senatu – jesień 2019, prezydenckie – wiosna 2020), jest jednak uwikłany w wewnętrzną sprzeczność. Przy całej ambiwalencji stosunku Polaków do Unii nie sądzę, by partia, która doprowadzi do całkowitej degradacji Polski w UE i związanej z tym utraty korzyści finansowych, będzie mogła uzyskać w wyborach do Sejmu bezwzględną większość pozwalającą na samodzielne stworzenie rządu. Nawet wsparcie innych sił antyeuropejskich, w rodzaju ugrupowania pana Kukiza, może być niewystarczające. Kierownictwo PiS-u uważa jednak, iż do żadnej degradacji Polski nie dojdzie, a to z tego względu, że stworzona w tym celu koalicja musi być wielopodmiotowa, a zatem niespójna, wewnętrznie skonfliktowana i przez to nieskuteczna. Jedną z cech takich koalicji są obawy koalicjantów przed zbytnim osłabieniem wspólnego przeciwnika, którego kosztem mogą wzrosnąć w siłę współkoalicjanci, stwarzając przez to nowe, większe zagrożenie.
Taka była geneza „cudu domu brandenburskiego” podczas wojny siedmioletniej, gdy po rozgromieniu wojsk pruskich w bitwie pod Kunowicami siły Austrii i Rosji nie wykorzystały zwycięstwa, co umożliwiło Fryderykowi II ponowne zgromadzenie armii i kontynuowanie walki. Sądzę zatem, iż prezes Jarosław Kaczyński jest głęboko przekonany, że do żadnej degradacji Polski nie dojdzie i sterowany przez niego obóz władzy konfrontację z Unią wygra, co zapewni Polsce pozycję niewiele gorszą, a może równą pozycji Niemiec.
W szaleństwie PiS-u jest metoda. Tylko metoda ta opiera się na fundamentalnym błędzie strategicznego myślenia. Wielopodmiotowe koalicje mają małą skuteczność wobec przeciwnika konwencjonalnego, gdy walka toczy się o korektę układu sił politycznych lub podziałów terytorialnych. Jednakże gdy wspólny przeciwnik zostanie uznany za zagrożenie egzystencjalne, koalicje trwają aż do ostatecznego zwycięstwa. Rozpadają się później, tak jak zwycięska koalicja antynapoleońska czy koalicja antyhitlerowska.
Polska pod rządami PiS-u została uznana za zagrożenie egzystencjalne przez najsilniejszych graczy w Unii. Nie chodzi im o zniszczenie Polski, ale o jej powrót do wewnątrzunijnej racjonalności. Trzeba jasno powiedzieć, że strat dla Polski uniknąć się już nie da, ale możliwe jest ich minimalizowanie i zabieganie o to, żeby były odwracalne.
LUDWIK DORN
co ty pierdolisz ? co za głupoty w tym artykule r