O putinizacji po polsku, europejskim kryzysie i militaryzmie zglobalizowanego świata – mówi Newsweekowi prof. Roman Kuźniar.
Karolina Lewicka: Na europejskim horyzoncie coraz więcej czarnych chmur?
Roman Kuźniar: – Właśnie zamyka się pozimnowojenne okno pogodowe. Przez ostatnie ćwierćwiecze – przy wyjątkowo korzystnej aurze, tak rzadkiej w nowożytnej historii świata – można było wejść na szczyt. To nie był czas powszechnej szczęśliwości, ale na pewno powszechnego marszu do przodu, także regionów zapóźnionych – Afryki, Ameryki Łacińskiej. Obawiam się, że teraz wchodzimy w okres regresu, odwrotu od stabilności i pewności rozwoju, w czas kryzysów, zagrożeń dla bezpieczeństwa, dobrobytu, demokracji, praw człowieka. To, niestety, normalne: społeczeństwa nie rozwijają się linearnie. Obecnie relatywnie najgorsza jest sytuacja Europy i jej otoczenia.
Cofnijmy się zatem o 27 lat, do Polski 4 czerwca 1989 r. Pisarz i opozycjonista Tomasz Jastrun idzie do swojej komisji sprawdzić wyniki wyborów, a potem notuje w dzienniku: „wśród ludzi, którzy tam stali, nikt nie krzyczał, nie tańczył, nie wiwatował”.
– Miałem wtedy podobne wrażenie. Trudno o spontaniczną radość, gdy za rogiem czai się niepewność – myśmy wygrali, ale to komuniści nadal mają władzę. Nie wiemy, co zrobią. Stary świat ulega dekonstrukcji, ale zarysu nowego nie widać. Brakuje też wyraźnej cezury, że oto – w tym miejscu – kończy się jedna epoka, a zaczyna druga. Telewizyjna wypowiedź Joanny Szczepkowskiej o końcu komunizmu rezonowała tylko wśród elit. Ale jakoś nam to nie przeszkodziło w spektakularnym sukcesie, który Polska – według wszystkich obiektywnych wskaźników i według naszych, czasami wręcz zazdrosnych, partnerów – osiągnęła. I naprawdę nie chodzi o rozwój dużych miast, bo w przypadku Warszawy czy Krakowa to niemal samograj. Ja jestem z Podkarpacia i po Podkarpaciu widzę, jaki Polska zrobiła wielki krok naprzód. A oczekiwania na początku tej drogi, nawet u maksymalistów, nijak mają się do wspaniałych ostatecznych rezultatów. Byli wtedy tacy, co mówili o szybkim członkostwie w strukturach transatlantyckich, ale kto by ich traktował poważnie?! Tego, co stało się w Polsce już w latach 90., nie przewidywały żadne poważne analizy. A jednak się udało! Polacy przeszli samych siebie i odmienili oblicze swej ziemi . Kwestionującym to ćwierćwiecze, potępiającym je w czambuł, polecam godzinny seans filmowy, pokazujący ponurą Polskę lat 1988-1997 – może wtedy zobaczą różnice! Naprawdę fantastycznie odnaleźliśmy się w porządku pozimnowojennym, załatwiając równolegle trzy egzystencjalne i najważniejsze dla nas sprawy: miejsce w NATO, całkowite przeobrażenie relacji polsko-niemieckich, wstąpienie do Unii Europejskiej. Ci „źli Niemcy” zasysali nas do Zachodu, dzięki nim nasza gospodarka mogła się rozwijać. Od początku zostaliśmy też największym finansowym beneficjentem Unii!
Było świetnie, więc gdzie i kiedy pogoda dla Polski i Europy zaczęła się psuć?
– Źródeł można szukać w drugiej wojnie w Zatoce Perskiej. Amerykańska napaść na Irak uruchomiła reakcję łańcuchową. Stany Zjednoczone – dotąd łagodny „globalny szeryf” – tracą wówczas wiarygodność, bo wykorzystują swoje przywództwo do bezkarnej napaści na inny kraj. To miała być z ich strony demonstracja: jeśli ktoś będzie się zachowywał jak Saddam Husajn, skończy jak on. George Bush ogłasza istnienie „osi zła”. To, prócz Iraku, Iran i Korea Północna. Skoro na pierwszy z tych krajów napadł, to co robią dwa pozostałe? To logiczne i do przewidzenia – zaczynają się zbroić.
USA i tak nikt nie dogoni!
– To prawda, tak zresztą brzmi jedno z założeń amerykańskiej strategii bezpieczeństwa narodowego z września 2002 r. Ten dokument przeraził resztę świata, bo Amerykanie, najpotężniejsze mocarstwo w historii, oznajmiają w nim bez ogródek i z niemal dziecięcą radością – jesteśmy silni jak nigdy dotąd i zamierzamy tę przewagę utrzymać. Więcej – będziemy używać siły bez względu na normy prawa międzynarodowego. Dyplomacja? Była ważna jeszcze za prezydentury Billa Clintona, także soft power: ekonomia i prawa człowieka. Za republikanina Busha liczą się trzy rzeczy: siła militarna, siła militarna i… siła militarna. Paul Kennedy pisze wówczas dla „Financial Times” tekst zatytułowany „The Eagle has landed” – orzeł wylądował. Bo właśnie rusza machina zbrojeń. O ile w 2002 r. Amerykanie mają na swoją armię równowartość budżetów 15 kolejnych za sobą państw, o tyle dwa lata później wydają już więcej niż reszta świata! To musi mieć swoje konsekwencje, bo taką przewagę i towarzyszącą jej arogancję pozostałe kraje mogą tolerować tylko przez krótki czas. Do wyścigu stają Rosja i Chiny, które na początku lat 90. wydawały 23 razy mniej pieniędzy na armię niż USA (!), a teraz wydają już 1/3 amerykańskiego budżetu – to niewyobrażalny skok. Także Indie, Korea Północna oraz Iran. A skoro zbroi się Teheran, to oczywiste, że ze względu na kruchą równowagę w regionie Rijad nie może pozostać w tyle. Mechanizm samonapędzający się. I jeszcze jedno – dzięki wojnie w Iraku na nogi staje Rosja, bo ceny ropy idą w górę. Do Moskwy płyną szerokim strumieniem petrodolary, które Władimir Putin wydaje na socjal, czym legitymizuje i umacnia swoją władzę, oraz na zbrojenia.
Stare grzechy mają długie cienie…
– To prawda, konsekwencje wydarzeń sprzed ponad dekady obserwujemy teraz u wrót Europy – mówię choćby o kryzysie migracyjnym czy wojnie na Ukrainie. Dodajmy do tego wciąż odczuwane skutki kryzysu finansowego i mamy odpowiedź na pytanie, dlaczego tak rośnie poparcie dla populistycznych polityków. Nie o to chodzi, że wracamy literalnie do lat 30. ubiegłego wieku, ale mam obawy, jak skończy się ta historia. Pamiętajmy, że między Locarno a Monachium było raptem 13 lat. W Locarno, w 1925 r., Niemcy zagwarantowały swoje granice z Francją i Belgią, ale już z Polską i Czechosłowacją nie. W 1938 Paryż, Londyn i Rzym – pod dyktando III Rzeszy – godziły się na rozbiór Czechosłowacji – preludium II wojny światowej. Za Locarno jego sygnatariusze – ministrowie spraw zagranicznych Francji i Niemiec Aristide Briand i Gustav Stresemann – otrzymali pokojowego Nobla, choć to porozumienie było wstępem do Monachium! Naprawdę bardzo łatwo jest przegapić moment, od którego można się już tylko ześlizgiwać w otchłań.
Czy współczesne Locarno już się wydarzyło?
– Może to Mińsk 2? De facto zgoda Francji i Niemiec na pozostawienie w rękach Rosji terenów, które stały się przedmiotem jej agresji, w zamian za zatrzymanie ofensywy separatystów i regularnych oddziałów rosyjskiego wojska? Ale w analogiach trzeba być ostrożnym.
A może ten początek końca pokojowej dywidendy krył się już we wczesnych latach 90.? Grzechem pierworodnym byłby brak – po 1989 r. – nowego ładu międzynarodowego, o który teraz, w swojej najnowszej książce „World order”, apeluje Henry Kissinger. Ma też w zanadrzu stosowną analogię historyczną – miałby to być jakiś zmodernizowany pokój westfalski, cztery wieki temu kończący w Europie krwawą wojnę trzydziestoletnią.
– Nie zgodzę się z tezą, że po upadku żelaznej kurtyny żaden nowy ład się z tego chaosu nie wyłonił, wręcz przeciwnie – świat został urządzony na nowo i to na niespotykaną do tej pory skalę. Żadna Jałta czy Poczdam nie może się z tym równać; systemy: wersalski – po I wojnie światowej czy wiedeński – po wojnach napoleońskich – też nie. W latach 90. XX w. naprawdę powstał – jak chcieli George Bush senior i Michaił Gorbaczow – new world order – zawarto wówczas ogromną liczbę porozumień dotyczących polityki, bezpieczeństwa, gospodarki i praw człowieka, w tym mniejszości narodowych – od Karty Paryskiej, przez porozumienia rozbrojeniowe, postanowienia kopenhaskie, po Traktat z Maastricht. W pewnym momencie pojawiała się nawet obawa, że świat będzie przeregulowany. Ale nie: zaczęło się „złote ćwierćwiecze”, globalne otwarcie zabetonowanego wcześniej świata na przyśpieszony rozwój w czasach pokoju i poprawa warunków życia setek milionów ludzi.
Czyli w Polsce mamy paradoks: euroentuzjastyczny wciąż naród wybiera eurosceptycznych polityków?
– Nawet ci, którzy głosowali na PiS – niespełna 19% uprawnionych do głosowania – raczej nie zakładali, że rząd PiS-u będzie wrogiem UE. Tym na pewno Jarosław Kaczyński zaskoczył, być może także samego siebie. To logika wojny wewnętrznej, którą wywołał, zepchnęła jego partię na pozycje antyeuropejskie. Teraz działa efekt błędnego koła – PiS utwardza wrogie stanowisko wobec Brukseli, by tym polaryzować polskie społeczeństwo. Bo tylko tak Kaczyński potrafi uprawiać politykę – dzieląc i antagonizując. Gra na dezintegrację UE ma i będzie mieć dla nas fatalne skutki. Wyobraźmy sobie taką sytuację: w pobliżu naszego domu wybucha pożar. Kto rozsądny otwiera wówczas u siebie kanistry z benzyną? A właśnie tak działa obóz rządzący – wzmacnia te negatywne dla nas tendencje, które w finale mogą rozsadzić wszystkie rozwiązania polityczne i instytucjonalne, gwarantujące nam do tej pory rozwój i bezpieczeństwo.
Więc co dalej? „Politycy tak daleko nie myślą” – mówi prof. Krzysztof Pomian w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. „Ile Kaczyński ma lat? 67. Dla niego horyzont jest krótki – pięć czy dziesięć lat”. Chyba dlatego prezes PiS-u może tak swobodnie deklarować, że się nie cofnie, nie skapituluje…
– Myślę, że to nie jest sprawa wieku. Wielu Kubańczyków od 20-30 lat pyta o wiek Fidela Castro. To polityczny temperament, który bierze górę nad strategią i dobrem wspólnym. Jego istotą jest, jak u bolszewików, logika zasady „kto kogo?”. Nie obowiązują żadne normy i wartości. Brutalnej instrumentalizacji podlega naród, religia, historia, czy – wreszcie – nierówności społeczne. Każde przyspieszenie rozwojowe różnicuje społeczeństwo; są grupy, które nadążają, i te, które – z tysiąca powodów – nie wytrzymują tempa zmian. Dopiero po jakimś czasie pojawia się nadwyżka, która pozwala lepiej zaspokajać potrzeby tych, którzy sobie słabiej radzą, w sposób, który ich nie demoralizuje. Ten proces też stopniowo staje się udziałem Polski. Jednocześnie nasze aspiracje zostały mocno rozbudzone – uznaliśmy, że dziś możemy żyć na poziomie Holendrów, Niemców czy Szwedów, bo to się nam należy. Tylko ta Platforma Obywatelska, ci ludowcy nam w tym przeszkadzają, bo może nie potrafią, albo są skorumpowani. A PiS populistycznie przekonywał w kampanii wyborczej, że już teraz można sprawiedliwiej redystrybuować dochody, ale to ślepa uliczka. Takie pomysły miały rządy w Wenezueli, Grecji czy Brazylii i wszędzie tam doprowadziło to do nieszczęścia. Bo PiS nie ma programu rozwoju (plan Morawieckiego to wydmuszka), tylko dzielenia nawet za cenę zastoju. Kaczyński chyba o tym wie, ale jego program nie jest programem dla Polski, tylko na dorwanie się do władzy, trwanie przy niej oraz szukanie zemsty za rzekome krzywdy. Widać to m.in. w bezprecedensowej pazerności na stanowiska. Temu służy proces usuwania naturalnych elit, niezbędnych w życiu i rozwoju każdego narodu.
Prezes chce jak Iwan Groźny stworzyć sobie opryczninę, której celem było pacyfikowanie wyższych warstw, nielojalnych wobec cara?
– Jeżeli mam szukać analogii, to proponuję janczarów. Elitarne oddziały piechoty, fanatycznie oddane sułtanowi, któremu zawdzięczały karierę, prestiż, dobrobyt. Od którego były całkowicie zależne. A teraz Kaczyński zaproponował system klientelistyczny: za lojalność wobec patrona zaspokoi on wasze potrzeby życiowe – i trafił na podatny grunt ludzi głodnych władzy i apanaży, zwłaszcza ludzi młodych, przekonanych, że ich szybki awans społeczny i zawodowy był do tej pory niemożliwy, blokowany przez PO i PSL. Chyba że PiS usunie tych, którzy są przeszkodą na drodze do awansu. I PiS usuwa, a miejsca zwolnione zapełnia tymi z rozbuchanymi aspiracjami, o niższych kompetencjach, czasami wcale bez nich, słabiej wykształconymi, niedoświadczonymi. To pajdokracja. Oczywiście, równolegle postępuje też janczaryzacja, bo ci, którzy dostali stanowiska, wiedzą, że w normalnych warunkach nie byłoby to możliwe, więc będą do końca wierni. Kaczyński walczy z elitami skuteczniej niż dekadę temu. Towarzyszy temu populizm, który legitymizuje silną władzę działającą rzekomo w interesie ludu. Wtedy prezydentem był Lech Kaczyński, który miał wprawdzie kompleksy wobec elit, ale rozumiał ich znaczenie.
Władzę… taką sowiecką…
– Lenin mówił, że komunizm to władza rad i elektryfikacja. Kaczyński proponuje całą władzę dla PiS oraz 500 plus. To wymaga putinowskiej „suwerennej demokracji”, czyli oddalania się od Europy.
Trzeba nam powiedzieć za klasykiem: „głowa do góry, najgorsze jeszcze przyjdzie”?
– Polityczne anomalie mogą się przerodzić w coś bardziej trwałego, nie tylko w Polsce – świat ma liczne zmartwienia – na czele z dobrymi sondażami Donalda Trumpa. Ta postać to odroczona konsekwencja kryzysu finansowego z 2008 r., za który nie zapłacili bankierzy, tylko wszyscy obywatele. Obama był tylko plastrem na dość poważne społeczne rany i schorzenia Ameryki, bo większości swoich pierwotnych planów nie zrealizował. Jeśli do Białego Domu wprowadzi się Trump i będzie prowadził zapowiadaną przez siebie politykę wobec Rosji, to Polska będzie jednym z pierwszych krajów, które to mocno i negatywnie odczują. Tym bardziej potrzeba nam spójnej i silnej Europy, przeciwko której występuje niestety nasz obóz rządzący. Obawiam się, że wybierze on inny wariant: silnej władzy w wewnętrznie skłóconej i samotnej Polsce, czyli zarządzanie strachem. To prosta droga do katastrofy, czego rzekomy wielki strateg Kaczyński nie widzi i nie rozumie.
KAROLINA LEWICKA