Mija właśnie pół roku od utworzenia rządu PiS, a także rok od sensacyjnej wygranej Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. Ten czas wystarczył, by w obozie władzy pojawiły się pierwsze pęknięcia.
Zaraz po przejęciu władzy Jarosław Kaczyński tak poprowadził wojnę o Trybunał Konstytucyjny, by pani premier i prezydent musieli stanąć po stronie kontrowersyjnych działań PiS. Zgodnie z jego zamierzeniem zablokowało to Beacie Szydło i Andrzejowi Dudzie możliwość flirtowania z centrolewicowymi elitami i umiarkowanym elektoratem. Ale nie stało się receptą na jedność obozu PiS.
Wobec braku koalicjanta i przy słabej opozycji elita PiS – centrala partii z jej prezesem, rząd i Kancelaria Prezydenta – zajęły się wewnętrzną walką o władzę i pozycję.
Prezydent łamie umowę
Umowa miała być taka. Po powrocie na początku kwietnia z USA prezydent Andrzej Duda ogłasza się ojcem narodu i proponuje kompromis w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Oczywiście ów „kompromis” wysmażył wcześniej Jarosław Kaczyński i podsunął go prezydentowi.
Obmyślone w centrali PiS rozwiązanie nie polega na zaprzysiężeniu trzech wybranych pod koniec rządów Platformy sędziów TK ani na wydrukowaniu zaległych orzeczeń Trybunału. Wprowadza za to inne rozwiązania, które umożliwiają uruchomienie TK i uznawanie przez władze jego kolejnych orzeczeń – choćby zmianę definicji pełnego składu, tak aby obecnych 12 sędziów za takie grono zostało uznanych.
Ale gdy Duda wraca z Ameryki, dokonuje zdumiewającego zwrotu. Podczas hucznie obchodzonej rocznicy Smoleńska wygłasza przemówienie, które nawołuje do pojednania, choć Kaczyński domaga się rewanżu. Jednocześnie odmawia angażowania się w sprawę Trybunału, uznając, że na tym konflikcie traci wizerunkowo i chce się od niego trzymać jak najdalej. Potem w telewizyjnym wywiadzie oświadczy: – Rozwiązanie problemu TK nie jest moim zadaniem. Problem zaczął się w Sejmie i to Sejm musi go rozwiązać.
Kaczyński nie wścieka się, to nie w jego naturze. Jest zdumiony. To wtedy zapada decyzja, by niespodziewanie, w piątek przed długim majowym weekendem, PiS złożyło w Sejmie projekt nowej ustawy o TK, w której zapisano rozwiązania proponowane pierwotnie Dudzie.
– W relacjach Kaczyńskiego z Dudą powiało chłodem. Po raz pierwszy stało się tak, że obaj panowie się na coś umówili, a Duda się z tego wycofał. To będzie miało duże znaczenie w ich dalszych relacjach – twierdzi bliski współpracownik Kaczyńskiego.
W PiS narastają teorie spiskowe, w których szarą eminencją, popychającą prezydenta do starcia z Kaczyńskim, jest pierwsza dama Agata Kornhauser-Duda. Wspomagać ją mają spece od wizerunku pracujący niegdyś dla PiS, a dziś dla prezydenta – Bogdan Szczesiak oraz Marek Kochan. Ich celem ma być odseparowanie prezydenta od kontrowersyjnych działań prezesa PiS, żeby umożliwić mu starania o drugą kadencję.
Kaczyński o otoczeniu Dudy mówi źle – i w nieoficjalnych rozmowach, i w wywiadach prasowych.
– Chyba bardzo go bolą te opowieści, że może być od kogoś zależny, jego otoczenie jakoś wyjątkowo to przeżywa – mówił prezes PiS w wywiadzie dla prawicowego tygodnika „wSieci”. – Tam dbałość, by być oddzielnie, samodzielnie, autonomicznie, jest bardzo silna. Ja to zaakceptowałem, choćby dlatego, że nie miałem innego wyjścia. Ale w związku z tym proszę mnie nie wiązać z tym, co tam się dzieje, bo tego związku nie ma.
Oczywiście prezydent jest – jak mówią jego współpracownicy – „twardym pisowcem”, a zatem wyznaje doktrynę polityczną Kaczyńskiego i podziela jego sposób widzenia większości polskich spraw.
Widać jednak wyraźnie, że zdał sobie sprawę, iż nie służy mu bezkrytyczne żyrowanie wszelkich decyzji Kaczyńskiego. W dodatku coraz bardziej doskwiera mu ostracyzm środowisk prawniczych, zwłaszcza uniwersyteckich. To cena, jaką płaci za udział w wojnie Kaczyńskiego z elitami.
Wojny między ministrami
Coraz bardziej szorstkie relacje Kaczyńskiego z Dudą to niejedyny kłopot obozu władzy.
Poważnie iskrzy też w samym rządzie. Wojny między sobą toczą ci ministrowe, którzy mają najsilniejszą pozycję polityczną. Minister skarbu Dawid Jackiewicz z wicepremierem Mateuszem Morawieckim – o strategię wobec państwowych spółek i wpływ na obsadę stanowisk. Koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński z szefem MSW Mariuszem Błaszczakiem o kontrolę nad sektorem bezpieczeństwa państwa. Szef MON Antoni Macierewicz z ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą o wpływ na prokuraturę wojskową oraz na śledztwo smoleńskie.
Najnowsza wojna to konflikt niedawnych sojuszników w obsadzie spółek Skarbu Państwa. Dzięki Jackiewiczowi kontrolę nad PZU przejęli ludzie Ziobry, a pracę w spółce zależnej ubezpieczyciela dostała nawet żona ministra. Sielanka trwała krótko – dziś ziobryści są z PZU rękami Jackiewicza usuwani.
W dodatku rząd zaczyna przypominać to, co Kaczyński nazwał kiedyś „Polską resortową” – ministrowie opierają swe resorty na najwierniejszych współpracownikach, odcinając się od innych nurtów w partii. Przodują w tym Macierewicz, Kamiński i Ziobro – ich ministerstwa to udzielne księstwa, do których nawet Szydło nie ma pełnego dostępu.
Na efekty takiej hermetycznej polityki nie trzeba było długo czekać – Błaszczak powołał na komendanta głównego policji Zbigniewa Maja, bo Kamiński nie poinformował go, że CBA prowadzi sprawę korupcyjną, w której przewija się nazwisko policjanta.
O planach i działaniach Macierewicza członkowie rządu najczęściej dowiadują się z gazet. Zaś Ziobro obsadził wszystkie główne stanowiska w prokuraturze swoimi ludźmi, widowiskowo degradując nawet dawnych współpracowników Lecha Kaczyńskiego.
Co więcej – część członków rządu, zwłaszcza ci najostrzej walczący o władzę, praktycznie nie uznaje zwierzchnictwa pani premier, raportując bezpośrednio do Kaczyńskiego.
Miękka ręka pani premier
Wszystkie te zjawiska to efekt słabej pozycji politycznej Beaty Szydło i jej miękkiej ręki. Trwa zresztą nieoficjalny casting na następcę pani premier, bo ministrowie zdają sobie sprawę, że Kaczyński może ją wymienić w każdej chwili i pod byle pretekstem. On sam zresztą świadomie i regularnie wysyła do opinii publicznej – i do samej Szydło – takie sygnały. A to nazwie jej premierostwo „eksperymentem”, a to cierpko oceni osiągnięcia rządu, a to przyjmie ją na oschłej audiencji liczonej w minutach, z której relacja wycieknie do gazet.
– Wyniki muszą zostać pod koniec roku podsumowane. Nie ma nic gorszego niż samozadowolenie, nie ma nic gorszego niż przekonanie, że wszystko idzie świetnie – rzuca publicznie prezes PiS.
Wbrew pozorom wcale nie musi to oznaczać rychłej rekonstrukcji rządu, o której w obozie władzy regularnie się spekuluje.
– Kaczyński ma taką metodę zarządzania. Jego krytyczne wypowiedzi mają służyć dyscyplinowaniu Szydło. Nawet, a może przede wszystkim, jeśli to krytyka nieuzasadniona – twierdzi nasz rozmówca zbliżony do kręgów władzy. – Ale wcale to nie musi oznaczać, że Kaczyński wkrótce odwoła Szydło.
Według naszych rozmówców podobnym celom służy lansowanie przez Kaczyńskiego wicepremierów Mateusza Morawieckiego i Piotra Glińskiego – obaj typowani są na następców Szydło. Lider PiS chce ich widowiskowo umocnić, powołując na wiceprezesów PiS, choć z partią do niedawna niewiele i jednego, i drugiego łączyło.
Pani premier świetnie zdaje sobie sprawę ze swej eksperymentalnej roli. Choć jest skazana na lojalność wobec Kaczyńskiego, to pozwala sobie na strofowanie jego faworytów.
Nie przypadkiem w tygodniku „wSieci” obsztorcowała niedawno Morawieckiego, tak chwalonego przez lidera PiS. – Trzymam kciuki za Mateusza Morawieckiego i za to, by udało mu się wprowadzić w życie to, co nam wszystkim zaprezentował. Ale czas przechodzić do konkretów, czas na efekty – oświadczyła.
Pod czujnym okiem prezesa
Lider PiS może tylko zacierać ręce, obserwując wyścigi swych pupili po władzę. Nie martwi go nawet bliska współpraca Szydło i Dudy, którzy w niepewnych politycznie czasach starają się pielęgnować wzajemną lojalność.
Wszak Szydło lider PiS może strącić w niebyt w każdej chwili. Zaś prezydent, który jest chroniony przed wolą Kaczyńskiego swą konstytucyjną kadencją, na razie niezależność wobec prezesa ćwiczy jedynie w gronie najbliższych współpracowników.
ANDRZEJ STANKIEWICZ