Drugi Irak. Polska nie zarobi na odbudowie Ukrainy

Jednym z tematów, które jeszcze nie tak dawno zajmowały dużo miejsca w polskiej debacie publicznej, a teraz niemal całkowicie zniknęły także z agendy politycznej jest kwestia zysków, które miały stać się udziałem polskich przedsiębiorców w czasie odbudowy Ukrainy. Wszystko wskazuje na to, że dzieje się tak nieprzypadkowo. Najprawdopodobniej bowiem polscy przedsiębiorcy nic nie zarobią, a Ukraina będzie dla polskiego biznesu co najwyżej drugim Irakiem. Podobnie jak w wypadku Iraku – z naszej własnej winy

Polska a Irak w czasach PRL

Polska w latach 70. i 80. była poważnym partnerem handlowym Iraku. Poza eksportem w głównej mierze broni, w tym przede wszystkim czołgów T-72, w Iraku pracowały też tysiące polskich inżynierów i robotników, którzy budowali m.in. systemy wodociągowe, stalownie, zakłady chemiczne, cementownie, kopalnie siarki, cukrownie.

Polskie firmy zbudowały też niemal 400 km autostrad, przy czym ich renoma była taka, że wykonawcy projektu – firmie Dromex – udało się nawet przejąć kontrakt od japońskiej korporacji, która nie była w stanie sprostać wyśrubowanym irackim wymaganiom.

W szczytowym momencie w Iraku pracowało niemal 10 tys. Polaków.

Problem polega na tym, że w połowie lat 80., w związku z rosnącymi kosztami wojny z Iranem i równoczesnym spadkiem cen ropy naftowej, reżim w Bagdadzie zaczął zalegać z płatnościami. W Warszawie początkowo podjęto decyzję o wycofaniu się z rynku irackiego. Z czasem okazało się jednak, że Saddam Husajn przystał na zaproponowaną przez polskich dyplomatów formułę, w ramach której Polska zwiększała eksport uzbrojenia, a Irak płacił za bieżące dostawy, równocześnie regulując część zaległych zobowiązań.

Część długów spłacana była też w podzięce za ostentacyjne wsparcie polityczne, które wyrażało się wizytami kolejnych polskich ministrów (w tym Czesława Kiszczaka, Aleksandra Krawczuka, Dominika Jastrzębskiego).

Irak miał spłacić długi dostawami ropy naftowej

W 1989 r. do Iraku z wizytą udał się ówczesny premier Mieczysław Rakowski, który podpisał porozumienie międzyrządowe, przewidujące, że pozostałe  wynoszące wówczas ponad pół miliarda dolarów  zadłużenie Irak spłaci dostawami ropy naftowej. Problem polega na tym, że niedługo później Irak dokonał inwazji na Kuwejt, a eksport ropy został objęty embargiem.

Co ciekawe, ostatni z tankowców wypełniony ropą naftową eksportowaną przez Irak przez port w Kuwejcie w ramach spłaty długów wobec Polski wypłynął w rejs do naszego kraju w noc poprzedzającą inwazję. W miesiącach, które nastąpiły bezpośrednio po wyzwoleniu Kuwejtu, doszło do konsultacji polsko-amerykańskich, w wyniku których Amerykanie wyrazili zgodę na formułę, która pozwalała wznowić dostawy ropy do Polski.

Z prawnego punktu widzenia dostawy te nie były bowiem eksportem ropy, a jedynie spłatą długów poprzez dostawy ropy naftowej. Władze irackie również były zainteresowane taką formułą, gdyż w jej ramach miała zostać zwiększona pula ropy sprzedawanej w ramach programu „Ropa za żywność”. Z technologicznego punktu widzenia większe wydobycie ropy również było zasadne.

Tyle że w Polsce  pomimo zielonego światła z Waszyngtonu – uznano powyższą formułę za politycznie zbyt ryzykowną. Nieoficjalnie zaś projekt zawzięcie zwalczali zainteresowani utrzymaniem zależności surowcowej od Rosji przedsiębiorcy. W efekcie Polska swoich długów nie odebrała.

Eldorado, które było mirażem

Kilka lat później, gdy nasz kraj wziął udział w amerykańskiej interwencji w Iraku, zakładano, że w zamian za bezpośrednie militarne wsparcie Amerykanów otrzymamy, jeśli nie spłatę długów, to w każdym razie szansę na nowe kontrakty.

Nic takiego nigdy się nie stało. Co więcej, Marek Belka, który pełnił przez pewien czas funkcję koordynatora pomocy międzynarodowej w Tymczasowych Władzach Koalicyjnych w Iraku, publicznie zaapelował o anulowanie irackich długów z czasów rządów Saddama.

Bilans po prawie 35 latach od irackiej inwazji na Kuwejt i niemal 25 latach od dnia obalenia Husajna jest taki, że Polska ani w Iraku nie zarobiła żadnych poważnych, jakkolwiek liczących się pieniędzy, ani też nie odzyskała starych długów.

Eldorado, które jest mirażem

Niestety wszystko wskazuje na to, że nadzieje na wielkie zyski z odbudowy Ukrainy również okażą się płonne. Z rozmów Onetu z czołowymi politykami koalicji rządzącej wynika jednoznacznie, że nikt się tym tematem na poważnie nie zajmuje.

Co istotne, wynika to nie tylko z błędów obecnej ekipy rządzącej, co raczej z charakteru ukształtowanych jeszcze za rządów PiS relacji polsko-ukraińskich.

Polska, która udzieliła gigantycznej pomocy wojskowej Ukrainie (nasz kraj dostarczył  by wymienić tylko jeden przykład  więcej czołgów Kijowowi niż łącznie Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Niemcy, Szwecja, Dania, Norwegia, Hiszpania, Czechy, Słowacja i Bułgaria) zrobiła to w taki sposób, który nie wytworzył we władzach ukraińskich nawet cienia poczucia długu wobec Polski.

Powtarzana jak mantra przez polityków oraz, co gorsza, rządowych ekspertów fraza o tym, że Ukraina walczy „w imieniu” lub wręcz „za Polskę” została potraktowana przez stronę ukraińską jako coś więcej niż tylko figura retoryczna. W efekcie Kijów traktuje polską pomoc jako coś, co mu się należało i co nie wytworzyło żadnych zobowiązań wobec naszego kraju.

Historia służy kształtowaniu relacji na przyszłość

Całkowity brak asertywności w dziedzinie historii również przyczynia się do bardzo specyficznego i niestety odległego od szacunku stosunku władz w Kijowie do władz w Warszawie.

Również i tu niezwykle negatywną rolę odegrało środowisko eksperckie od lat zajmujące się polityką wschodnią, które nie odróżniało tych, którzy z racji na rzeź wołyńską gotowi byli de facto wspierać Rosję, od tych, którzy argumentowali, że jeśli nie dojdzie do zmiany postrzegania kwestii wołyńskiej przez Kijów, niemożliwe będzie stworzenie takich relacji, które dawałyby nam jakiekolwiek nadzieje na przyszłe sukcesy czy to polityczne, czy też gospodarcze.

Tąpnięcie

Problemem jest też oczywiście pogorszenie stosunku Ukraińców do Polaków. O ile na początku wojny Polska cieszyła się sympatią nawet ponad 90 proc. Ukraińców, to obecnie spadliśmy w rankingu na przedostatnie przed Węgrami miejsce (badanych nie pytano – dodajmy – o stosunek do Rosjan i Białorusinów).

Tąpnięcie jest skutkiem konfliktu zbożowego, którego praprzyczyną jest ukraińskie oczekiwanie, że Polska będzie Ukrainie ustępować, nawet gdy jest to wbrew jej własnym interesom. Połajanki pomiędzy politykami Prawa i Sprawiedliwości i Platformy Obywatelskiej, którzy nawet przy okazji tej sprawy nie potrafili zachowywać się w sposób propaństwowy, również niestety nie pomogły naszej sprawie.

Polska nie zrobiła też nic, by wytłumaczyć Ukraińcom, że kłamstwem są powtarzane przez ukraińską propagandę (a w czasie kampanii wyborczej w Polsce, również – co gorsza – przez polskich polityków) tezy o blokowaniu przez Polskę eksportu ukraińskiego zboża.

Nic takiego nie miało miejsca, a tranzyt przez Polskę jedynie rośnie. Większość Ukraińców jednak o tym nie wie, a Polska nawet nie próbuje im tego tłumaczyć. W efekcie wytracamy kapitał sympatii, którym przez chwilę się cieszyliśmy.

Zły prognostyk

Poważnym sygnałem ostrzegawczym wskazującym na to, że Polska nie zarobi pieniędzy przy okazji odbudowy Ukrainy, była pokazana przez władze ukraińskie już latem 2022 r. mapa, wedle której Polska miałaby spośród wszystkich obwodów na Ukrainie zająć się odbudową obwodu donieckiego.

Czyli akurat tego, który po pierwsze jest w znacznym stopniu okupowany przez Rosję, po drugie – nawet w razie zakończenia wojny – politycznie i militarnie pozostanie najbardziej ryzykowny i wreszcie po trzecie, będzie zapewne najbardziej skorumpowany.

Przegramy nawet z Niemcami

Jak zauważa pragnący zachować anonimowość zainteresowany rynkiem ukraińskim i wspierający Ukrainę w ramach pomocy humanitarnej polski przedsiębiorca, już wówczas stało się jasne, że Ukraińcy po wojnie układać się będą z mocarstwami, w tym z udzielającymi im wówczas jeszcze zupełnie symbolicznej pomocy Niemcami, a nie Polakami.

Niemieccy przedsiębiorcy, w odróżnieniu od Polaków, liczyć będą mogli na poważne linie kredytowe, a – co nie jest mniej istotne – w razie kłopotów, na wsparcie niemieckiego państwa i niemieckiej dyplomacji.

W Polsce dyplomacja promocją biznesu de facto się nie zajmuje i zapewne nie będzie się zajmować.

Problemem jest poza tym też i to, że znakomita większość polskich firm działających w dziedzinie infrastruktury (a to te firmy będą odbudowywać Ukrainę) jest albo za mała, by samodzielnie wejść na rynek ukraiński, albo też jest jedynie częścią wielkich koncernów międzynarodowych, które – jeśli w ogóle wejdą na ten rynek – to powierzą realizację kontraktów raczej swoim macierzystym spółkom, a nie spółkom córkom z Polski.

Polska, o ile rząd nie naprawi błędów poprzedniej ekipy i nie uniknie nowych, nie zarobi na odbudowie Ukrainy. To, że przegramy w tej konkurencji z USA, może nie boleć. To, że już przegrywamy z Niemcami, którzy – gdy my dostarczaliśmy Ukrainie czołgi, obiecywali Kijowowi hełmy i bandaże – boleć powinno. A przede wszystkim zmuszać do refleksji, że oto po raz kolejny okazuje się, iż polski cud gospodarczy miał i ma miejsce tylko dlatego, że tworzą go Polacy z małym udziałem, albo wręcz bez udziału państwa polskiego.

Więcej postów