
Nie ma już żadnych wątpliwości: kontrola nad imigracją stała się głównym tematem kampanii wyborczej w Niemczech. Jest pięć powodów, dla których niemiecka polityka dotycząca migracji i azylu ma dla Polski kluczowe znaczenie.
- W ogniu politycznej walki w Niemczech kwestia migracji stała się najważniejszym tematem kampanii wyborczej. Są partie, które chcą, by obcokrajowcom było trudniej dostać się do RFN. Jeśli jednak już się tam dostaną, to ma być się ich łatwiej pozbyć.
- Uchwały parlamentu nie mają mocy wiążącej, a proponowane naprędce ustawy nie wejdą w tej kadencji w życie. Zmiany, których chciała opozycyjna chadecka frakcja CDU/CSU, zostały odrzucone przez Bundestag.
- Polityczne i społeczne zawirowania u naszych zachodnich sąsiadów to nie tylko ich sprawa. Polska z racji gospodarczych powiązań z Niemcami także odczuje ich skutki.
W ostatnim czasie z Niemiec nadchodziły same niepokojące informacje. Po pierwsze 2024 był drugim rokiem z rzędu, w którym Niemcy pogrążone były w płytkiej, ale jednak recesji. Co parę miesięcy krajem wstrząsały akty przemocy mające znamiona terroryzmu.
W polityce też nie było spokojnie i przewidywalnie. Choć po wyrzuceniu liberałów z FDP z koalicji rządzącej Zieloni i socjaldemokraci z SPD utracili jesienią większość w Bundestagu, to wybory odbędą się dopiero 23 lutego. Pogrążyło to scenę publiczną w chaotycznym wyczekiwaniu, a obywatele wedle badań społecznych tracą coraz bardziej zaufanie nie tylko do gabinetu socjaldemokraty kanclerza Olafa Scholza, ale do klasy politycznej jako całości.
Ostatnie zamieszanie związane z pospiesznymi zmianami w polityce migracyjnej i azylowej tylko pogłębia dezorientację zewnętrznych obserwatorów. Ponieważ to właśnie kwestia migracji stała się najważniejszym tematem niemieckiej kampanii, spróbujmy uporządkować istotne fakty, zanim zastanowimy się, jakie to niemieckie zamieszanie ma dla nas znaczenie.
Imigracja do Niemiec spada, ale problemy narastają
Burza dotycząca niemieckiej polityki migracyjnej i azylowej rozpętała się paradoksalnie właśnie wtedy, kiedy liczba nowych wniosków azylowych spada, a imigranci – w tym z innych krajów Unii Europejskiej, takich jak Polska – przestali napływać wartkim strumieniem do RFN. Jeszcze w 2023 roku nowych wniosków azylowych było według danych Urzędu Federalnego ds. Migracji i Uchodźców (BAMF) ponad 350 tys. W zeszłym roku ta liczba spadła już do nieco ponad 250 tys.
Choć ta liczba nowych przybyszów nawet jak na ponad osiemdziesięciomilionowy kraj dalej robi wrażenie, to w porównaniu do lat 2015-2016 różnica jest gigantyczna. W 2015 roku wniosków azylowych złożono 476 tys., a w rok później już 745 tys. Wtedy falę tę powstrzymało porozumienie z Turcją, której rząd zobowiązał się do kontroli migracji w zamian za hojną pomoc finansową z UE.
Paradoks ten jest pozorny. Same liczby nowych wniosków nie obrazują skali wyzwania. Kolejni ludzie przybywający do Niemiec w poszukiwaniu ochrony dołączają do tych już osiadłych. W sumie w połowie 2024 r. było ich już ponad 3,5 miliona, co jest wartością historycznie rekordową. Ponad 4 proc. niemieckiej populacji stanowią osoby pod ochroną międzynarodową lub się o nią starający. W ponadprzeciętnym stopniu skupieni są w wielkich miastach.
Poszukujący azylu pochodzą przy tym z państw odległych kulturowo. Ukraińcy mają odmienny status, nie muszą przechodzić zwykłej procedury azylowej. W ostatnich dwóch latach ponad 60 proc. nowych wniosków zostało złożonych przez obywateli państw Azji, a z tej grupy trzy na cztery podania pochodziły od obywateli Afganistanu i Syrii. Spośród wniosków europejskich zdecydowanie najwięcej składają ich właściciele tureckich paszportów (od 30 do 60 tys. rocznie).
Nowi przybysze, szukający ochrony międzynarodowej, nie mają często ani formalnych, ani kulturowych kwalifikacji, by zintegrować się na rynku pracy. Niemieckie prawo jest przy tym restrykcyjne – niechętnie dopuszcza poszukujących azylu na rynek pracy, oferując w zamian zasiłki. Skutek więc jest taki, że przybywający pozostają słabo zintegrowani, stosunkowo mało dorzucają się – częściowo nie z własnej winy – do niemieckiego bogactwa, ale powodują przeciążenie systemów społecznych: opieki, edukacji i ochrony zdrowia.
Do tego warto przypomnieć, że sama kwestia azylu daleko nie wyczerpuje spraw migracji. Wedle danych przytaczanych przez Federalny Ośrodek Kształcenia Politycznego (BPB) już 30 proc. mieszkańców Niemiec ma korzenie migracyjne. Wedle niemieckiej nomenklatury oni sami lub przynajmniej jedno z ich rodziców urodziło się jako obcokrajowiec.
Sprawia to, że szczególnie starsze pokolenie rdzennych Niemców z trudem potrafi się odnaleźć w zmienionym krajobrazie społecznym miast i miasteczek. Tym bardziej że po dekadzie boomu na rynku pracy bezrobocie znowu rośnie.
Zamachy terrorystyczne zrobiły z migracji polityczną bombę
Migracje byłyby ważne w niemieckiej polityce, ale bez zamachów terrorystycznych nie stałyby się kampanijną bombą. Problem eksplodował z powodu przemocy, jakiej dopuszczają się niektórzy przybysze.
21 grudnia 50-letni Saudyjczyk wjechał samochodem w tłum ludzi na jarmarku bożonarodzeniowym w Magdeburgu, w wyniku czego zginęło 6 osób, a 235 zostało rannych.
W sierpniu w trakcie festynu miejskiego z okazji 650-lecia miasta Solingen w Niemczech doszło do ataku nożownika, który zabił trzy osoby, a pięć ranił. Do zamachu przyznał się 26-letni Syryjczyk.
Z kolei 22 stycznia 28-letni Afgańczyk w Aschaffenburgu zaatakował nożem bawiące się w parku dzieci, w rezultacie czego zmarło jedno z nich oraz próbujący powstrzymać napastnika mężczyzna.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że te tragiczne wydarzenia nie tylko świadczą o agresji i ideologicznym zaczadzeniu sprawców, ale także o dysfunkcjach niemieckiego państwa. W dwóch ostatnich zamachach w Solingen i Aschaffenburgu podejrzanymi są osoby, które nie powinny być w Niemczech: w ich postępowaniach podjęto bowiem decyzję o ich deportacji. Jeśli system byłby sprawny, a urzędy wypełniałyby swoje zadania, do tragedii by nie doszło.
Upadł projekt ustawy, która miała ograniczyć imigrację
Wydaje się, że ostatni atak przelał czarę goryczy w niemieckim społeczeństwie. Wyczuwając to, aspirujący do fotela kanclerza lider chadecji (CDU) Friedrich Merz zaproponował poddanie 29 stycznia pod głosowanie niewiążącej uchwały, która wzywała, by wprowadzić w życie pięciopunktowy plan ograniczenia imigracji. Najważniejszą częścią uchwały był postulat, by tymczasowe kontrole, które już obowiązują na granicach ze wszystkimi sąsiadami Niemiec, zostały wprowadzone na stałe. Wedle sondażu ARD-DeutschlandTrend popiera to 67 proc. Niemców.
W parlamencie ta uchwała znalazła poparcie części liberalnej FDP, CDU/CSU oraz izolowanej na niemieckiej scenie politycznej Alternatywy dla Niemiec (AfD). Tworzące mniejszościowy rząd socjaldemokraci i Zieloni byli przeciwko.
Z kolei 31 stycznia Bundestag obradował na wniosek chadecji nad ustawą o ograniczeniu napływu imigrantów (zwaną Zustrombegrenzungsgesetz). Zakłada ona m.in.:
- zwiększenie uprawnień policji w zakresie imigracji;
- kontrolę nad ludźmi, którym odmówiono prawa do azylu;
- odstawianie ludzi o nieuregulowanym statusie na granice RFN;
- znaczne utrudnienia w procedurze łączenia rodzin;
- możliwość niewpuszczenia do kraju tych, którzy na niemieckich granicach pojawią się bez dokumentów, nawet jeśli chcieliby złożyć gwarantowany niemiecką konstytucją wniosek o azyl.
Bundestag odrzucił tę propozycję ustawową. Do przyjęcia kontrowersyjnego wniosku zabrakło 12 głosów. Akurat tylu posłów frakcji CDU/CSU nie wzięło udziału w głosowaniu. W większości byli to politycy łączeni z byłą kanclerz Angelą Merkel, która skrytykowała ustawę. Cała ta sytuacja osłabia pozycję Merza jako lidera prawicy i kandydata na szefa rządu.
Sama dyskusja nad ustawą świadczy o głębokiej zmianie sposobu myślenia o azylu i migracji w Niemczech. RFN daleko odeszła od hasła „Damy radę!”, które rozpropagowała przed niemal dekadą kanclerz Angela Merkel, wzywając swoich współobywateli do otwartości na przybywających do Niemiec.
Zwrot w niemieckiej polityce rodzi pięć skutków dla Polski
Szczegóły niemieckiego życia politycznego nie musiałyby nas w Polsce obchodzić, gdyby nie przemożny wpływ tego państwa na naszą gospodarkę i stosunki z innymi krajami Europy. Warto na początek uspokoić, że obecne zamieszane w krótkiej perspektywie nie będzie miało na Polskę przełożenia – uchwały są niewiążące, a ustawa – nawet jeśli w końcu wyjdzie z Budestagu – najprawdopodobniej zostanie zablokowana przez Bundesrat. W tym przedstawicielstwie rządów landowych zasiada większość reprezentantów partii, które nie będą chciały prawdopodobnie firmować idei, za którą podnieśli ręce politycy AfD.
Wprowadzenie zaś w życie przepisów dotyczących stałych kontroli granicznych jest obecnie niewykonalne – po prostu za mało jest funkcjonariuszy policji, by obsadzić przejścia. Dla przykładu: miejsc, w których można przekroczyć granicę z Niderlandami, jest 840. Policjantów zatrudnionych przy wprowadzonych od września mobilnych kontrolach granicznych z tym państwem – około 50.
Jest natomiast pięć skutków dla Polaków, które mogą wynikać z niemieckiej zmiany podejścia do kwestii imigracji.
Pierwszą grupą są konsekwencje bezpośrednie. Zwiększenie liczby i częstotliwości kontroli granicznych podwyższy koszty transportu z, do i przez Niemcy. Nie zapominajmy, że każda ciężarówka jadąca z Polski na Zachód w praktyce musi przejechać przez Niemcy. I stać tam w korkach, jeśli akurat trwają nasilone kontrole.
Nasi przedsiębiorcy i konsumenci za poprawę poczucia bezpieczeństwa niemieckich obywateli już płacą konkretną cenę, a zapłaciliby jeszcze wyższą.
Ponadto ewentualne niemieckie push-backi na polskich granicach lub odstawianie osób, których wniosku azylowego nie przyjęto, znacznie zwiększy napięcia w społeczeństwie polskim. Na razie jest to wariant mniej prawdopodobny, ale możliwy.
Drugim niepokojącym skutkiem dla Polski jest zachwianie niemieckiej sceny politycznej. Po raz pierwszy w Bundestagu znalazła się większość, w skład której weszła AfD. Kierownictwo tej partii postuluje gruntowne zmiany w traktatach unijnych, jest niechętne NATO i niemieckiemu zaangażowaniu wojskowemu w Pakcie, za to z rozrzewnieniem myśli o „starych dobrych czasach” kwitnącej współpracy rosyjsko-niemieckiej.
Hasło kandydatki na kanclerza Alice Weigel – „Alice für Deutschland” – tylko jedną samogłoską różni się od nazistowskiego „Alles für Deutschland” – ”Wszystko dla Niemiec”. Wygląda to na puszczenie oka do wszystkich tych, którzy z czułością myślą o latach 30. XX wieku, ale jeszcze trochę wstyd im się przyznać.
Nie warto dyskutować, czy AfD jest partią skrajnie prawicową, czy jedynie konserwatywno-narodową. Każda koalicja rządowa, na którą partia ta miałaby pośredni lub bezpośredni wpływ, byłaby niekorzystna dla interesów Polski.
Trzecim skutkiem niemieckiej paniki moralnej związanej z azylem i migracją jest dalsza erozja zasad strefy Schengen. Wprawdzie kontrole na niektórych granicach wprowadziło już około dziesięciu państw członkowskich, co podmywa wolność swobodnego poruszania się po krajach-sygnatariuszach układu. Dalej jest to jednak zachowanie nieco wstydliwe, a państwa przedłużają kontrole jako „tymczasowe” co pół roku. Jest to zgodne z literą, choć nie duchem układu z Schengen.
Jednak Niemcy są krajem centralnym dla Unii – to, co robi Berlin, przez innych byłoby naśladowane i może stać się nową normą. Europejczycy, w tym Polacy, mogą stracić swobodę podróży po kontynencie. Stawka niemieckich wyborów jest więc wysoka.
Brexit udowodnił, że skupienie dyskusji na migracjach rzadko odbija się wyłącznie na jednej grupie. Jeśli obecnie na celowniku wydają się być głównie osoby starające się o ochronę międzynarodową przybywające do RFN z Bliskiego Wschodu, to klimat polityczny i społeczny może zwrócić się w kierunku niechęci do wszystkich cudzoziemców. A taki obrót sprawy miałby już wymierny negatywny skutek dla Polek i Polaków mieszkających w Niemczech, tak jak wzrost niechęci do imigrantów zwrócił się przeciw naszym obywatelom na Wyspach.
Piątym i najważniejszym skutkiem politycznego tańca wokół migracji z ostatnich tygodni będzie pogłębienie podziałów na niemieckiej scenie politycznej i wzrost jej nieprzewidywalności. Chadecja pod wodzą Friedricha Morza straciła zaufanie pozostałych partii „demokratycznego środka”, czyli Zielonych i SPD. Jeszcze w listopadzie Merz z trybuny Bundestagu zarzekał się, że nie przegłosuje wniosków popieranych „przez tych tam” (jak pogardliwie określił posłów AfD, wskazując na nich rękę, ale nawet nie patrząc w ich stronę). 29 stycznia takie głosowanie było już możliwe.
Sondaż ARD-DeutschlandTrend daje CDU 30 proc. poparcia, drugie jest AfD z 20 proc., a trzeci – ex aequo Zieloni i socjaldemokraci (SPD) z 15 proc. poparcia. Trzy partie – liberalna FDP oraz dwie lewicowe BSW i die Linke – balansują na granicy progu wyborczego. Najprawdopodobniej w zależności od wyniku tych ostatnich RFN będzie miał dwu- lub trzypartyjną koalicję rządową.
Żaden z tych wariantów nie sugeruje rychłego powstania rządu, który wprowadziłby szybkie i głębokie reformy społeczno-gospodarcze. A są one potrzebne, by przywrócić Niemcy na ścieżkę trwałego wzrostu gospodarczego, od ośmiu dekad warunkującego stabilność polityczną naszego zachodniego sąsiada.
Źródło: wnp.pl