8 lat PiS w wojsku. Od Macierewicza, chaosu i „misiewiczów” do wojny i lawiny zakupów

Im bliżej wyborczej mety, tym szybciej Mariusz Błaszczak biegnie. Niemal codziennie coś otwiera, pokazuje, oddaje i mówi – wzmacniany przez tysiące propagandowych tub. To sprawiła dynamika zdarzeń na świecie. A jak było wcześniej? Co w MON wyprawiał Antoni Macierewicz, kim był Bartłomiej Misiewicz? Kto pamięta jeszcze wejście do biura ds. kontrwywiadu NATO?

„Najważniejszą gwarancją suwerenności Rzeczypospolitej Polskiej, fundamentem jej niepodległości, jest nowoczesna, dobrze wyposażona, potężna armia. Nasza formacja nigdy nie miała w tej sprawie wątpliwości” – pisze dziś PiS w swoim programie-wizji do roku 2031. Dotychczasowe osiem lat rządów podsumowuje bez skromności, nazywając je wielką polityką bezpieczeństwa. Takie postawienie sprawy może onieśmielać przed oceną i chyba o to rządzącym chodzi – by meandry ich polityki ukryć, a krytykę zagłuszyć.

Kilkanaście miesięcy temu istotnie nastąpił przełom w podejściu PiS do bezpieczeństwa militarnego, obronności i zbrojeń, symbolizowany przez skokowy wzrost budżetu wojskowego i masowe zakupy uzbrojenia. Okres wcześniejszych kilku lat nie jest już tak jednoznaczny, a momentami kładzie się cieniem na strategii militarnego wzmocnienia opiewanej jako niezłomna, wieczna i jedyna. W analizie całości dotychczasowych rządów PiS trzeba brać pod uwagę również wprowadzanie przez partię Jarosława Kaczyńskiego niestabilności, narzucanie własnej wizji w kontrze do poprzedników, a nawet forsowanie swego rodzaju obronnej ideologii, czego nie brakowało zwłaszcza we wczesnym etapie rządów prawicy. I co wróciło w jej końcówce.

Cechą charakterystyczną tych rządów jest bowiem to, że bezpieczeństwo nie było chronione przed efektami sporów politycznych, również tych w obozie władzy, a stało się jednym z pól, na których się one rozgrywają. Doświadczenia ostatnich tygodni i miesięcy kampanii wyborczej jasno pokazują, że bezpieczeństwo narodowe, sprawy wojskowe, a nawet wojenne, zamiast jednoczyć ponad podziałami w imię strategicznych interesów kraju, zostały włączone do bieżącej walki politycznej o bezprecedensowym nasileniu. To jedno z niewątpliwych „osiągnięć” ostatnich lat, choć nie takie, jakiego chcieliby zwolennicy poważnej debaty strategicznej.

Upolitycznieniu problematyki bezpieczeństwa towarzyszyło zjawisko niezależne od działań władzy i poprzedzające „nawrócenie” PiS. Chodzi o wywołany przemianami geopolitycznymi wzrost aktywności publicznej pisarzy i publicystów, osobowości internetowych i komentatorów zajmujących się z różnym znawstwem aspektami bezpieczeństwa narodowego – od rywalizacji mocarstw po sprzęt wojskowy. W efekcie obronne wzmożenie PiS padło na przygotowany grunt, dając partii rządzącej dodatkową premię. Bohaterem tej historii, nieco z przypadku, został Mariusz Błaszczak, awansowany niemal na szczyt układu władzy i dziś realizujący misję odbudowy potęgi militarnej. Gdy w 2018 r. przychodził do nieznanego mu resortu obrony, by „posprzątać po Macierewiczu”, pewnie nie przypuszczał, jak wysoko wywinduje go ta niespodziewana zmiana miejsc.

Dynamika zdarzeń sprawiła, że to Błaszczak, a nie Macierewicz, stał się twarzą, ustami i rękami polityki obronnej PiS. Korzystając z wysokiej pozycji w partii, pozostał zajadłym polemistą opozycji i żarliwym rzecznikiem partyjnej doktryny w obszarach bliskich bezpieczeństwu. Od blisko dwóch lat jest wykonawcą strategicznej decyzji o masowym oddawaniu Ukrainie poradzieckiego sprzętu wojskowego i zastępowaniu go uzbrojeniem zachodnim, czemu towarzyszy rozbudowa wojskowych struktur oraz – to już polityczna nadbudowa militarnej bazy – retoryczny proces rozliczania i piętnowania poprzedników za „likwidowanie” polskiej armii.

Wydaje się, że im bliżej wyborczej mety, tym szybciej Błaszczak biegnie. Niemal codziennie coś otwiera, pokazuje, oddaje i mówi – wzmacniany przez tysiące propagandowych tub. W ostatnich kilku tygodniach podpisał umowy zbrojeniowe warte około 150 mld zł. To tyle, ile łącznie wynosi dziesięć, również przez niego podpisanych, umów z kilku wcześniejszych lat. W tej konkurencji rzeczywiście nie ma sobie równych, choć wcale nie od początku swego urzędowania kupował sprzęt hurtem. O skali postępu świadczy to, że największa umowa z pierwszych lat rządów PiS łapie się dopiero na dwunaste miejsce listy rekordów i to bez uwzględnienia najnowszych zamówień ramowych z kieleckich targów MSPO. W zakresie zbrojeń wyraźnie widać macierewiczowski chaos i błaszczakową ostrożność, która dopiero po zapaleniu zielonego światła przez szefa obozu władzy Jarosława Kaczyńskiego, a jeszcze bardziej pod wpływem wojny w Ukrainie zmieniła się w „kupowanie do upadłego” na kartę kredytową o pozornie nieograniczonym limicie. Macierewicz – i żaden inny minister obrony przed nim – takiej swobody i takiego budżetu nie miał. Ale też podejście partii do wojska i zbrojeń uległo od jego czasów głębokiej przemianie.

W krainie „misiewiczów”

PiS w 2015 r. wielkich planów związanych z armią nie miał. Trudno znaleźć w ówczesnych programach, deklaracjach i hasłach ślady dzisiejszego maksymalizmu. Zaczął zresztą od zmyłki, gdy po zwycięskich wyborach okazało się, że szefem resortu nie będzie wskazany na to stanowisko Jarosław Gowin, a od lat kontrowersyjny Antoni Macierewicz. Mimo że minął rok od pierwszej agresji Rosji na Ukrainę i rozpoczęcia dość powolnego zwrotu NATO ku wschodniej flance, nowy rząd wcale nie wziął na sztandar masowych zbrojeń i nie zaczął lawinowo zwiększać wydatków obronnych. Dla partii ważniejsze były kwestie socjalne (500 plus), a dla ministra czystki kadrowe i obsadzanie stanowisk w MON i Polskiej Grupie Zbrojeniowej ludźmi, do których później przylgnęło miano „misiewiczów”.

Młody aparatczyk Bartłomiej Misiewicz z dzisiejszej perspektywy wydaje się postacią jak z kiepskiej kreskówki. Ale salutującym mu oficerom czy nachodzonym nocą pracownikom biura ds. kontrwywiadu NATO nie było do śmiechu, gdy wparowywał z rewolucyjnym zapałem w oczach i szarymi kopertami (ze zwolnieniem) w ręku. Jeden z generałów do dziś wspomina wezwanie do resortu w środku nocy – już mniej jak traumę, bardziej żenadę.

Jednym z celów Macierewicza, twórczo rozwiniętych przez Błaszczaka, było odsianie oficerów lojalnych, zaangażowanych i współpracujących bez szemrania (co nie oznacza koniecznie miernych i biernych) od wyrażających swoje zdanie, którzy mogli nowej władzy przeszkadzać. Początkowo sposobem na to były natychmiastowe dymisje, przyspieszone awanse i skrócone kursy generalskie. Później praktyk na skróty zaprzestano, bo były źle postrzegane przez sojuszników, prezydenta i resztę generalicji. Ale bezsprzecznie po ośmiu latach zarządzania polityką personalną PiS dorobił się „swojej” kadry oficerskiej, to jest ludzi, których kariery wyrosły i zależą od decyzji, a zatem i przychylności konkretnej opcji politycznej. Czy to znaczy, że wojsko jako takie skręciło na prawo? Badań, niestety, nie publikuje, a może już nie prowadzi Wojskowe Biuro Badań Społecznych. Na zdjęciach z resortowych uroczystości i konferencji widać, którzy generałowie chętniej stają frontem do kamer, a którzy wolą zostać w drugim szeregu. Warunkiem wyróżnienia jest zgodność w narracji narzucanej odgórnie przez rozbudowany i pracujący na najwyższych obrotach aparat informacyjno-propagandowy resortu. Ale poza złotoustymi Błaszczak potrafi doceniać wojskowych fachowców od roboty organizacyjnej, choć czasem na zasadzie „zrobił swoje, może odejść”. Ostatecznie sukcesy mają mieć jednego ojca. Nadużywanie pierwszej osoby liczby pojedynczej bez względu na zespołową naturę osiągnięć było bodaj najbardziej drażniącą cechą obu ministrów obrony PiS. Z czasem okazywało się, że każdy chciał mieć jakiś „pomnik”.

Marazm

Jednym z pierwszych takich zamierzeń było odwrócenie reformy dowodzenia wprowadzonej zaledwie rok wcześniej. Na tym tle, choć nie o same zmiany, wybuchł najgłośniejszy spór czasów Macierewicza z Andrzejem Dudą i jego wojskowymi współpracownikami. Doszło do gorszącej „wojny na górze” o certyfikat bezpieczeństwa gen. Jarosława Kraszewskiego i „ubeckie metody”, jakimi według prezydenta posługiwał się minister, by postawić na swoim.

Opinia publiczna żyła też walką MON z francuskimi śmigłowcami Caracal, wybranymi dla polskiej armii przez poprzedników, ale niezamówionymi. W ich miejsce PiS widział maszyny z polskich fabryk należących do koncernów Agusta Westland i Sikorsky Corporation. Paradoksalnie jednak Macierewicz i Błaszczak w zbrojeniach tyle samo burzyli, co kontynuowali. Pierwsze podpisane umowy – na modernizację czołgów Leopard, nowe moździerze Rak czy seryjne Kraby (do dziś najlepszy produkt polskiej zbrojeniówki) Błaszczak zastał w szufladach biurka na różnym etapie zaawansowania. Wszystkie te konstrukcje były rezultatem długich prac badawczo-rozwojowych i umów przedseryjnych.

Gorzej miały patrioty, których zakup, po wskazaniu przez PO-PSL jako podstawy obrony powietrznej dla Polski, został najpierw wstrzymany, a potem gruntownie przenicowany. Zamówienie kilkukrotnie zmieniano, negocjacje nieraz stawały na ostrzu noża. W efekcie Polska uzyskała od Amerykanów sprzęt najnowocześniejszy, tyle że później (umowę podpisał już Błaszczak) i z niewielkim udziałem polskiego przemysłu.

Zarówno Macierewicz, jak i Błaszczak mają też na koncie kompletne fiaska. Z roztaczanej w prawicowej prasie wizji śmigłowców polskich czy polsko-ukraińskich nie zostało nic. Zamiast tysięcy dronów kupiona została setka. Ze zlecenia PGZ budowy bezzałogowca wyszły lata poślizgów i zmian konstrukcji. Najbardziej ambitny projekt – zakupu okrętów podwodnych z pociskami manewrującymi – nie doczekał umowy, choć za Macierewicza był na wyciągnięcie ręki, a Błaszczak robił do niego dwa podejścia. Jedyne, co od początku do końca się wtedy udało, to zakup pięciu samolotów VIP. Odprysk smoleńskiej fiksacji Macierewicza został sfinansowany ze środków, które mogły iść na realne uzbrojenie czy zaopatrzenie wojska.

Obu ministrów łączyło też forsowanie głębokich reform strukturalnych. Macierewicz, poza zajmowaniem się czystkami personalnymi, powołał nowy rodzaj sił zbrojnych – Wojska Obrony Terytorialnej, i zaczął przesuwać na wschód od Warszawy najcięższe uzbrojenie, bez przygotowania baz. Był to symptom trendu, który zaowocował nowymi jednostkami na ścianie wschodniej. Błaszczak miał więcej czasu na zmiany, bo jest najdłużej urzędującym ministrem obrony w III RP. Utworzył zalążki dwóch dywizji i korpusu, nowe instytucje odpowiedzialne za zakupy i rekrutację, śmiało przekształca (w większe) istniejące jednostki. Ostatnio co kilka miesięcy chwali się też przyrostem liczby „żołnierzy pod bronią”, ostatnio naliczył ich 180 tys. Do wyborów zapewne usłyszymy, że podwoił liczebność wojska od 2015 r. Strategicznym celem wyznaczonym przez PiS jest armia 300-tysięczna, z sześcioma dywizjami wojsk lądowych, potężną artylerią i 1,5 tys. czołgów. W propagandzie nazywana bywa najsilniejszą armią lądową w Europie. Jeśli wziąć pod uwagę gołe liczby, już jest jedną z większych, ale też małą nie była nigdy.

Lawina zakupów i koreańskie tsunami

Zanim jednak padły mocarstwowe hasła, zbrojenia Błaszczaka zasłużyły na złośliwe i w dużej mierze prawdziwe miano homeopatycznych. W pierwszych latach kupił po cztery śmigłowce dwóch różnych typów, mimo że skasowany kontrakt na caracale zakładał 50 w różnych wersjach. Osiemnaście, a nie setki wyrzutni rakiet. Szesnaście z przewidzianych 64 wyrzutni patriotów. Owszem, na plus liczy się generacyjny skok w lotnictwie i odważna decyzja o zakupie 32 samolotów F-35. Mogła być jednak w znacznym stopniu skorelowana z zabiegami o ustanowienie w Polsce stałej i dużej obecności wojsk USA za prezydentury Donalda Trumpa. Nie bez przyczyny chyba z Trumpem do F-35 machał Andrzej Duda na trawniku Białego Domu. W tym samym 2020 r. Polska zobowiązała się podjąć znaczne inwestycje na rzecz amerykańskiej obecności wojskowej, z rozbudową lotnisk, baz, zaplecza pobytowego i szkoleniowego dla sił wielkości korpusu wojsk lądowych. Wysunięte dowództwo, najpierw dywizji, a potem korpusu właśnie, z czasem trafiło do Poznania – to drugie już w czasie trwania nowej wojny i na fali wojskowego powrotu Amerykanów do Europy.

Z Amerykanami wiąże się też wyprzedzająca nieco wojnę fala zakupów obronnych, która później przybrała postać koreańskiego tsunami. W 2021 r. amerykański wywiad zaczął uczulać sojuszników na agresywne ruchy i koncentrację rosyjskich wojsk u granic Ukrainy, a rządowi PiS minął foch po pokonaniu Trumpa przez „lewicowo-liberalnego” Bidena.

Wtedy też do rządu po raz pierwszy wszedł Jarosław Kaczyński i jako szef komitetu ds. obronnych przejął na biurko ślimaczące się w MON prace nad kodyfikacją prawa obronnego. Narzucił też wizję radykalnego dozbrojenia, której pierwszą manifestacją była umowa na 250 nowych czołgów Abrams z USA (na których dostawy wciąż czekamy). Później sprawy potoczyły się lawinowo, a sojusznik zza oceanu jakby przespał moment, w którym Polska zwolniła finansowe i proceduralne hamulce dla zakupów broni. Błaszczak był w Waszyngtonie jesienią i na wiosnę, już po wybuchu wojny, za każdym razem obiecując więcej zamówień, ale wracając bez konkretów. Jak dziś wiemy, skala polskich ambicji przerosła dostawców i decydentów w USA. Ale to Amerykanie mieli wskazać Koreę Południową jako sprawdzonego partnera i producenta dużej liczby nowoczesnego sprzętu. Błaszczak pojechał tam pod koniec maja, sprzęt oglądał trzy dni, a dwa miesiące później ogłosił gigantyczne zamówienia na prawie 50 samolotów, tysiąc czołgów i 700 dział. A potem jeszcze prawie 300 wyrzutni rakiet i kilkaset samochodów terenowych. To największy taki pakiet w historii polskich zbrojeń i rekordowy eksport Korei.

Nie był jednak największym zaskoczeniem 2022 r. Jeszcze większą sensację wywołała zapowiedź kupna w USA 500 wyrzutni HIMARS i blisko setki śmigłowców uderzeniowych Apacz. To moment, gdy o polskich zbrojeniach zaczęło być na świecie głośno. W budżecie na 2023 r. Polska zapisała rekordowe wydatki obronne, wynoszące w sumie 4 proc. PKB. W tej konkurencji zostaliśmy jako kraj liderem NATO.

PiS nie mógł jednak sobie pozwolić, by wszystko kupować z importu. To byłoby ryzykowne politycznie i nie miałoby sensu ekonomicznego. Polska zbrojeniówka jest w stanie i powinna wykorzystać swój czas marnowany dawniej i za rządów PiS. Pierwsze ich lata to chaotyczne zmiany zarządu, w czasie których średnia „żywotność” prezesa nie przekraczała roku. Teraz PGZ jest od dwóch lat w rękach bliskiego współpracownika Błaszczaka Sebastiana Chwałka, który usiłuje łączyć role menedżera i polityka. W grupie są wyspy nowoczesności, średniactwa i wstydu, ale firmy-liderzy mają się coraz lepiej i „dowożą” sprzęt najwyższej jakości, choć nie w ilości, na jaką ma apetyt MON.

Kraby, raki, rosomaki (produkowane od 20 lat), rakiety Piorun czy najnowszy obecnie w Europie wóz bojowy Borsuk to produkty światowej klasy. Polski przemysł został w kilku ważnych programach pożeniony z europejskim i amerykańskim, a w efekcie to u nas powstają wyrzutnie patriotów, będą budowane rakiety CAMM-ER i elementy PAC-3 MSE, zaś gdyńska Stocznia Wojenna przez lata trapiona długami coraz stabilniej utrzymuje się na powierzchni dzięki zamówieniu fregat Miecznik na brytyjskiej licencji. PGZ też dostał kontrakt ramowy wart dziesiątki miliardów – na system obrony powietrznej Narew, największe i najbardziej skomplikowane zamówienie w dziejach polskiej zbrojeniówki. Jeśli tylko wystarczy pieniędzy, polski przemysł obronny czekają dwie dekady wzrostu.

Lawinie inwestycji w obronność z ostatnich lat i miesięcy towarzyszą deprymujące przykłady systemowych ułomności bezpieczeństwa, których nie naprawią żadne zakupy. Najważniejszy z nich to incydent z rosyjskim pociskiem zgubionym zimą i znalezionym wiosną, po którym szef MON w bezprzykładny sposób podważył kompetencje generałów, ale żadnych kadrowych konsekwencji nie wyciągnął.

Po drugiej stronie spektrum są wychodzące co jakiś czas kontrasty między wielkimi zamówieniami za miliardy a dramatycznym nieraz stanem wyposażenia osobistego i zaplecza dla żołnierzy na służbie. Wielkiej strategii ubranej we wzniosłe hasła towarzyszy kompletny brak dialogu na forum Sejmu i w relacjach z wolnymi mediami. Można powiedzieć, że w wolnej Polsce jeszcze nigdy tak wiele o bezpieczeństwie nie mówiono, jednocześnie nigdy tak mało rozmawiając. PiS zdołał narzucić bezalternatywną wizję polityki obronnej, a opozycja przez lata nie potrafiła krytyki wyrażać tak, by nie wychodziło z niej krytykanctwo. Zmieniać zaczęło się to dopiero na finiszu kampanii, ale próby dyskusji skutecznie zagłusza huk czołgowych gąsienic i organizowanych niemal codziennie przez MON wystąpień propagandowych, których wojsko nie jest w istocie tematem, a tłem.

Więcej postów