Polaków czeka przykra niespodzianka. „Ten ból będzie trwał wiele lat”

niezalezny-dziennik-polityczny

– Inflacja pozostanie w Polsce powyżej celu NBP, czyli 2,5 proc., jeszcze co najmniej trzy, a raczej cztery lata. Zejdziemy do celu prawdopodobnie dopiero w 2026 r. Ten ból będzie trwał jeszcze wiele lat – mówi w rozmowie z money.pl główny ekonomista EY na region Europy i Azji Centralnej dr Marek Rozkrut. Jeden z najlepszych makroekonomistów w kraju tłumaczy, dlaczego nasze państwo będzie miało potężne problemy z cenami na tle UE oraz ostrzega, iż nadchodzi czas, kiedy wyjdą na wierzch wszystkie błędy polityki gospodarczej obecnej władzy.

Damian Szymański, money.pl: Będzie bolało?

Dr Marek Rozkrut, główny ekonomista EY na region Europy i Azji Centralnej: Obawiam się, że tak i to jeszcze przez wiele lat.

Dlaczego?

Moim zdaniem inflacja pozostanie w Polsce powyżej celu NBP, czyli 2,5 proc., jeszcze co najmniej trzy, a raczej cztery lata. I oby nie dłużej. Zejdziemy do celu być może jeszcze w 2025 r., a prawdopodobnie dopiero w 2026 r. Co gorsza, Polska jako jeden z naprawdę niewielu krajów w Europie zostanie z tak wysokim wzrostem cen na długo. Inne państwa już dawno się z nim uporają.

Parafrazując słynne powiedzenie amerykańskiego miliardera i i inwestora Warrena Buffeta, chce pan powiedzieć, że kiedy fala inflacyjna odpłynie, dopiero wtedy zobaczymy, kto pływał bez majtek?

To barwne, ale dość trafne stwierdzenie. Dzisiaj często używamy argumentów, że inflacja jest bardzo wysoka także w wielu innych krajach, więc nie jesteśmy wyjątkiem. Dopiero za jakiś czas zobaczymy wyraźniej konsekwencje niewłaściwego policy-mix w Polsce (polityki zarządzania finansami publicznymi przez rząd oraz polityki pieniężnej prowadzonej przez NBP – przyp.red.).

To od początku. Co pana najbardziej niepokoi?

Duże ryzyko utrwalenia się wysokiej inflacji w Polsce i późniejsze koszty jej obniżenia. Na to ryzyko wpływ będzie mieć jednak nie tylko sytuacja wewnętrzna, ale też ta w Europie i na świecie. W najbliższym czasie scenariusze gospodarcze w Europie będą wypadkową dwóch czynników: dostępności oraz cen energii oraz odpowiedzi rządów na kryzys energetyczny.

Dobrym przykładem jest pakiet gwarantowanych cen energii, właśnie ogłoszony przez rząd brytyjski: dla gospodarstw domowych na 2 lata, dla firm na sześć miesięcy. Wstępne obliczenia wskazują, że obniży to inflację w 2023 r. aż o 4-5 punktów procentowych  to potężna zmiana. Pokazuje to ogromny wpływ decyzji dotyczących regulacji cen energii. Ważne jest jednak, żeby towarzyszyły im bodźce do oszczędzania energii, skutkujące np. ograniczeniem przegrzewania domów. I tutaj dochodzimy do kluczowej sprawy.

Czyli?

Politycy mówią nam o putinflacji. Zgoda, napaść Rosji na Ukrainę i spowodowany tym kryzys energetyczny jest jednym z kluczowych czynników powodujących wzrost cen u nas w kraju oraz w całej Europie. Choć pamiętajmy, że z silnym wzrostem cen energii i wielu innych surowców mieliśmy do czynienia już wcześniej, w okresie ożywienia popandemicznego i wzrostu popytu przy równoczesnych zaburzeniach po stronie podaży. Bliższe porównanie pokazuje jednak, że w Polsce inflacja jest niemal dwukrotnie wyższa niż w strefie euro, a procentowy wkład cen energii do wzrostu cen w Polsce jest niższy niż na Zachodzie.

Co to oznacza?

To, że inflacja w Polsce rozlała się po całej gospodarce. Jest ona najwyższa od ponad 25 lat i napędzana przez większą liczbę czynników niż przeciętnie w Europie, w tym znacznie szybciej rosnące ceny usług w naszym kraju.

Towary i usługi, których ceny rosną w tempie dwucyfrowym stanowią już ponad połowę koszyka konsumpcyjnego w Polsce, podczas gdy w strefie euro jest to niecałe 30 proc. W dużym stopniu odpowiada za to efekt przerzucania rosnących kosztów energii na ceny innych produktów. Nasze analizy pokazują, że wpływ cen energii na inflację jest nieliniowy, to jest przy niewielkim wzroście cen, praktycznie nie widzimy przełożenia na podwyżki innych produktów, ale przy silnym wzroście kosztów energii przedsiębiorcy nie są już w stanie ich zaabsorbować i przerzucają je na swoich klientów. Dlatego też odnotowaliśmy niemal powszechny znaczący wzrost tzw. inflacji bazowej, najczęściej obliczanej jako inflacja po wyłączeniu cen żywności i energii.

Ale w Polsce inflacja bazowa  ta po wyłączeniu cen energii i żywności  jest wyższa niż na Zachodzie. Czyli chce pan powiedzieć, że kiedy ceny energii się ustabilizują, Europa zyska na tym więcej niż my.

Zmiany inflacji bazowej zazwyczaj są interpretowane jako efekt zmian popytu wewnętrznego, na który może oddziaływać krajowa polityka pieniężna prowadzona przez NBP. Niemniej, w obecnej sytuacji, przede wszystkim w strefie euro, jest to w znacznym stopniu odzwierciedleniem wzrostu kosztów działalności przedsiębiorstw, głównie w wyniku wyższych cen energii, które w pewnym momencie coraz silniej były przerzucane na konsumentów.

W Polsce przerzucanie tych kosztów na ceny jest szybsze i łatwiejsze niż w strefie euro. Tam wzrost płac pozostaje umiarkowany. A u nas obserwujemy rozgrzany rynek pracy, dwucyfrowe wzrosty wynagrodzeń i ekspansywną politykę fiskalną zwiększającą dochód do dyspozycji.

Jak to się więc przekłada na nasze portfele? Jak dużego uderzenia możemy się spodziewać?

W przypadku spadku, a przynajmniej ustabilizowania się cen energii, inflacja w strefie euro bardzo szybko obniżyłaby się do poziomu ok. 4 proc., a nawet poniżej. U nas też by spadła, ale pozostałaby na dużo wyższym poziomie. Na teraz przewidujemy, że wzrost cen w Polsce w 2023 r. wyniesie ok. 13 proc., choć musimy pamiętać, że ta prognoza jest obarczona olbrzymią niepewnością i jest silnie zależna od cen energii i działań osłonowych rządu.

W szczególności, daleko idące mrożenie cen energii mogłoby sprowadzić inflację w przyszłym roku do poziomu jednocyfrowego. Niemniej, inflacja najprawdopodobniej pozostanie w Polsce bardzo wysoka jeszcze przez wiele kwartałów. Warto dodać, że Polska jest wskazywana jako kraj z najwyższą przewidywaną inflacją w UE w 2023 r. także przez Komisję Europejską i wiele innych instytucji. Co więcej, gdyby zdjąć tarczę antyinflacyjną rządu, choć pewnie taka decyzja prawdopodobnie nie zapadnie przed przyszłorocznymi wyborami, to inflacja nad Wisłą wyniosłaby już teraz ok. 20 proc. – ponaddwukrotnie więcej niż w strefie euro.

Naprawdę sądzi pan, że z wysokimi cenami będziemy borykali się aż kilka lat?

Przypomnę, że obserwujemy u nas systematyczny wzrost cen od 2019 r. Co więcej, jesteśmy jednym z dwóch krajów UE – drugim są Czechy – w którym inflacja wzrosła także w 2020 r., w czasie wybuchu pandemii. Mamy bardzo napiętą sytuację na rynku pracy oraz ekspansywną politykę fiskalną. Dodatkowo to, co nas wyróżnia na tle innych państw, nie tylko UE, ale także regionu, to szybki wzrost cen usług, z którym mamy do czynienia od blisko czterech lat. W tym aspekcie wyraźnie odstajemy od reszty. W mojej ocenie fakt ten nie został odpowiednio uwzględniony w polityce pieniężnej NBP jeszcze w 2019 r.

Pamiętam jesień 2019 r., kiedy furorę w mediach zrobił wykres cen usług. Rosły one wtedy o blisko 5 proc. Prof. Glapiński bagatelizował te kwestie.

Otóż to. I ten wzrost zarówno wtedy, jak i dzisiaj, wynikał z kilku czynników. Pomijając ceny energii, o których już mówiliśmy wcześniej, do wzrostu cen usług przyczynia się bardzo rozgrzany rynek pracy, na którym notujemy rosnące i rekordowe zatrudnienie oraz najniższe bezrobocie.

Z czego to wynika?

Obecnie wiele krajów, w tym Polska i kraje naszego regionu, ale także Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania borykają się z niedoborem pracowników. To sprzyja wzrostowi płac, które w większym stopniu oddziałują na ceny usług niż towarów, gdyż usługi co do zasady są bardziej pracochłonne.

Wzrost zatrudnienia i rekordowe niskie bezrobocie mają miejsce także w strefie euro, choć tam sytuacja na rynku pracy wciąż jest o wiele mniej napięta, szczególnie w krajach południowej Europy. Pamiętajmy też, że niekorzystne tendencje demograficzne skutkują systematycznym ubytkiem ludności w wieku produkcyjnym w krajach naszego regionu, w tym w Polsce. I trudno liczyć na to, że ten spadek będzie cały czas kompensowany na polskim rynku pracy wzrostem aktywności zawodowej czy napływem uchodźców z Ukrainy.

Rosnące ceny usług są także wynikiem ekspansywnej polityki fiskalnej, w tym różnego rodzaju transferów dla szerokich grup społecznych w myśl zasady: „damy każdemu bez względu na to, czy potrzebuje, czy nie”. To nadmiernie wzmacnia popyt, a tym samym wzrost cen.

Czy opisywana przez pana sytuacja na rynku pracy nie zmieni się jednak pod wpływem spowolnienia? Nie przewiduje pan drastycznego wzrostu bezrobocia?

Nie tylko w Polsce, ale i wielu innych krajach pracodawcy dostrzegają rosnące wyzwania związane z pozyskaniem wykwalifikowanych pracowników. W wielu branżach, gdzie dokonano zwolnień w czasie pandemii, do dzisiaj pracodawcy nie są w stanie odbudować zatrudnienia, w szczególności w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Co więcej, nie oczekujemy długotrwałego kryzysu, co tym bardziej przemawia za utrzymaniem cennych pracowników, nawet jeśli będzie to generować dodatkową presję na koszty i marże przedsiębiorstw. Firmy często będą się zatem decydować na tzw. chomikowanie pracy. Potwierdzają to także moje rozmowy z przedsiębiorcami, zarówno w Polsce, jak i innych krajach.

Obecne spowolnienie, czy też krótkotrwała recesja, raczej będzie prowadzić do ograniczenia bądź zamrożenia rekrutacji oraz wolniejszego wzrostu płac niż masowych zwolnień. W efekcie bezrobocie wzrośnie niewiele, w Polsce pewnie o 1-2 punkty procentowe. Zwolnienia i bezrobocie nie są zatem dzisiaj naszym największym problemem.

A co?

Inflacja, która systematycznie zjada nasze oszczędności oraz siłę nabywczą naszego dochodu. I my w końcu musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, jak chcemy z nią walczyć, a nie przede wszystkim liczyć, że oczekiwany spadek czy też stabilizacja cen energii rozwiąże nasze problemy. Warto też pamiętać, że im wyższa jest inflacja, tym bardziej nierównomiernie wpływa na społeczeństwo. Nie każdemu dochód rozporządzalny, czyli taki, jaki zostaje nam po odjęciu podatków i składek, będzie rósł np. o 20 proc. przy inflacji rzędu 18 proc. Będą grupy społeczne, gdzie ten wzrost wyniesie 2 proc., 5 proc., bądź 10 proc.

Czyli ci, co będą mieli ten dochód rozporządzalny wyższy o, dajmy na to 20 proc., przy inflacji ok. 18 proc. wyjdą – w dużym uproszczeniu – o 2 pkt. proc. na plus, a ci ze wzrostem dochodu o 10 proc. będą tak naprawdę 8 proc. na minusie?

Tak. A to będzie za sobą pociągało wzrost nierówności społecznych – biedniejsi są zawsze najbardziej dotknięci rosnącymi cenami, w szczególności gdy dotyczy to cen energii czy żywności, których udział w wydatkach takich osób jest największy. Tymczasem rząd często udziela wsparcia każdemu, niezależnie od jego sytuacji dochodowej. Wakacje kredytowe otrzymały – wśród innych – także te osoby, które tego zupełnie nie potrzebują i ich sytuacji materialnej mogłaby pozazdrościć duża liczba Polaków. A banki pewnie przez wzrost cen usług finansowych będą chciały sobie te straty nadrobić. I znów tymi podwyżkami zostaną często dotknięte osoby o gorszej sytuacji dochodowej, która nie pozwala im nawet ubiegać się o kredyt.

A czy wzrost płacy minimalnej nie utrudni walki z inflacją?

Powinniśmy na to patrzeć w szerszym kontekście, nie tylko poprzez pryzmat samej płacy minimalnej. W szczególności, jej blisko 20-procentowy wzrost oznacza, iż w warunkach napiętej sytuacji na rynku pracy możemy pokusić się o prognozę również dwucyfrowego wzrostu wynagrodzeń w całej gospodarce w przyszłym roku. A to wraz z różnymi dodatkami, wakacjami kredytowymi itd. mocno wpływa na popyt. A ten z kolei skorelowany jest z cenami. Te pieniądze po prostu muszą gdzieś znaleźć ujście, a dzisiaj to wysoka inflacja jest największym zagrożeniem dla osób o niższych dochodach. I teraz musimy sobie zadać pytanie, czy dwucyfrowy wzrost wynagrodzeń jest spójny z celem inflacyjnym NBP 2,5 proc.

A nie jest?

No właśnie. Aby ten cel był spójny, musielibyśmy notować 8-10 proc. wzrost wydajności pracy. A tak nie jest. Dotychczas w Polsce dyskusja koncentruje się na zmianach płac w ujęciu realnym (płace minus inflacja – przyp.red.), tj. że dopóki wynagrodzenia rosną szybciej niż inflacja, to uważa się, że wszystko jest w porządku.

I rzeczywiście, w Polsce wzrost płac realnych pozostaje wyższy niż np. w strefie euro czy USA, gdzie już od ubiegłego roku notowany jest ich spadek, a konsumpcja jest podtrzymywana przez wcześniej zakumulowane oszczędności i rosnące zatrudnienie.

Niemniej, u nas odbywa się to w warunkach znacznie wyższej i silniej rosnącej dynamiki nominalnych płac. To nie może jednak trwać bez końca. Ostatecznie także w Polsce wzrost płac został dogoniony, a w kolejnych miesiącach będzie prawdopodobnie przegoniony przez wzrost cen. Dlatego także nas czeka teraz przejściowy okres spadku wynagrodzeń w ujęciu realnym.

Ale wciąż będzie ona i tak większa niż gdzieś indziej w Europie.

Otóż to. Będzie się to wszytko odbywać przy nadal znacznie wyższej nominalnej dynamice płac niż w wielu krajach Europy, co przy napiętej sytuacji na rynku pracy i utrzymującej się ekspansji fiskalnej będzie utrudniać powrót inflacji w Polsce do celu NBP. Dlatego też jestem zdania, że podwyższona inflacja zadomowi się nad Wisłą na znacznie dłużej niż w innych częściach Europy.

Obawia się pan scenariusza rysowanego przez niektórych ekonomistów, czyli stagflacji – niskiego wzrostu gospodarczego i wysokiej inflacji przez lata?

Spodziewam się utrzymania wysokiej, choć stopniowo obniżającej się inflacji, ale nie oczekuję długotrwałej stagnacji gospodarczej. W polskiej gospodarce wciąż mamy spore rezerwy. Dodatkowo przed załamaniem konsumpcji będzie nas chronić wspomniana już sytuacja na rynku pracy i brak silnego wzrostu bezrobocia. Niemniej, powinniśmy obecną sytuację oceniać w relacji do scenariusza alternatywnego, z bardziej odpowiedzialną polityką makroekonomiczną, sprzyjającą szybszemu obniżeniu inflacji oraz wzrostowi inwestycji w Polsce, w tym przy wykorzystaniu środków z KPO. Taki scenariusz niewątpliwie pozwoliłby nam osiągnąć szybszy wzrost, przede wszystkim w średnim i dłuższym okresie, w tym obniżył koszty spóźnionego przeciwdziałania utrwalającej się wysokiej inflacji.

Jeśli chodzi o najbliższe perspektywy, w drugiej połowie tego roku spodziewamy się stagnacji gospodarczej w Polsce, z ryzykiem niewielkiego spadku PKB. W całym 2022 r. prognozujemy wzrost PKB o ok. 4 proc., a w 2023 r. poniżej 1 proc., przy czym w krótkim okresie bilans ryzyka pozostaje negatywny dla wzrostu. Wbrew temu, co te liczby sugerują, w rzeczywistości wzrost gospodarczy w Polsce będzie bardziej dynamiczny w roku przyszłym niż obecnym.

W szczególności spodziewamy się, że PKB w IV kw. 2023 r. będzie o ponad 2,5 proc. wyższy niż w ostatnim kwartale roku bieżącego.

Co więc pana zdaniem powinien zrobić rząd, aby nie dokładać nam jeszcze większej liczby problemów, które zdławią nasze portfele?

Przede wszystkim zmniejszyć skalę ekspansji fiskalnej, w tym transferów społecznych i lepiej celować z pomocą dla najuboższych. Wiem, że to nie jest łatwe i w krótkim okresie wyzwaniem jest połączenie odpowiednich baz danych oraz ich analiza. Ale kiedy wybuchła pandemia? Dwa i pół roku temu. Od tego czasu znajdujemy się pod wpływem kolejnych wstrząsów o charakterze gospodarczym, zdrowotnym czy geopolitycznym. Mieliśmy więc sporo czasu, żeby zbudować porządne aparaty analityczne umożliwiające odpowiednio ukierunkowaną pomoc do gospodarstw domowych najbardziej jej potrzebujących.

Jeśli chodzi o ceny energii, z jednej strony dopuszczenie do ich wzrostu, przy równoczesnym wsparciu osób znajdujących się w najtrudniejszej sytuacji, powinno sprzyjać zwiększonej skłonności do jej oszczędzania. Z drugiej strony, w sytuacji tak drastycznego wzrostu cen energii, ich tymczasowe zamrożenie czy też znaczące ograniczenie, także dla przedsiębiorstw, jest uzasadnione, choć trzeba poznać szczegóły tego typu rozwiązań, aby je w pełni ocenić. W szczególności, powinny one zawierać w sobie bodziec motywujący do oszczędzania energii.

Oczywiście, wszyscy liczymy na spadek cen energii, przede wszystkim gazu, co powinno przełożyć się także na spadki cen węgla. To niewątpliwie obniżyłoby inflację, ale wciąż w stopniu niewystarczającym w świetle wcześniej wspomnianych czynników krajowych napędzających wzrost cen. A to z kolei będzie mieć konsekwencje także dla polityki pieniężnej.

Jakie?

Moim zdaniem scenariusz podwyższonej inflacji przez dłuższy czas będzie oddziaływał też na Radę Polityki Pieniężnej i ci, co liczą, że stopy procentowe w Polsce szybką spadną, mogą się mylić. Nawet jeśli w przyszłym roku tempo wzrostu cen obniży się do mniej niż 10 proc., albo jeszcze bardziej, bo np. pozamrażamy większość cen regulowanych, to w 2024 rok i tak wejdziemy z zapasem 3-4 punktów procentowych podwyższonej inflacji zaszytej w tarczy antyinflacyjnej, a sytuacja na rynku pracy pozostanie napięta.

Pamiętajmy jeszcze o ruchach innych banków centralnych.

Oczywiście. Do tego dochodzi Fed, czyli amerykański bank centralny, który według mnie nie będzie się patyczkował. Tam rynek pracy i popyt krajowy są znacznie bardziej rozgrzane niż w strefie euro.

Rosnące stopy Fed – w tym wobec stóp Europejskiego Banku Centralnego – prowadzą także do umocnienia dolara wobec walut innych krajów, także złotego. A to oznacza, że więcej płacimy za surowce, których ceny są wyrażone w dolarach. Ten efekt wzmacniają obawy dotyczące recesji w Europie, skutkujące osłabieniem euro, a wzrost globalnej awersji do ryzyka prowadzi do jeszcze głębszego osłabienia walut krajów postrzeganych jako rynki wschodzące. Niestety także z negatywnym skutkiem dla kursu złotego.

A to się z kolei dokłada do wzrostu inflacji w Polsce, choć nie jest to jej najważniejsze źródło. Niemniej, przestrzegałbym przed zbyt szybkim ogłaszaniem zakończenia cyklu podwyżek stóp w Polsce, które w ujęciu realnym (stopy procentowe minus obecna inflacja – przyp.red.) pozostają silnie ujemne.

Czekają nas więc podwyżki stóp procentowych w najbliższym czasie?

Sądzę, że przy ciasnym rynku pracy, ekspansywnej polityce fiskalnej i możliwych kolejnych przedwyborczych transferach w 2023 r., stopy procentowe w Polsce powinny być wyższe niż w większości innych krajów regionu. Istnieje bowiem duże ryzyko, że spirala cenowo-płacowa będzie oddziaływać w kierunku utrwalenia się podwyższonej inflacji.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę z ograniczeń polityki pieniężnej, w tym nierównomiernego jej oddziaływania na gospodarstwa domowe, w szczególności te posiadające kredyty mieszkaniowe, które w Polsce są oprocentowane według zmiennej stopy i w przypadku których tak silny wzrost kosztów kredytu prowadzi do napięć społecznych. Dlatego kluczową rolę w ograniczeniu inflacji powinno odgrywać zacieśnienie fiskalne, które z kolei pozwoliłoby na szybsze złagodzenie polityki pieniężnej.

Słowem, powtórzę to raz jeszcze – ryzyko utrwalenia się istotnie wyższej inflacji w naszym kraju na lata jest bardzo wysokieDużo wyższe niż w innych krajach UE. Powinniśmy temu szybko przeciwdziałać, a nie odkładać problemy na później, gdyż będzie to skutkować wyższymi kosztami dla polskiej gospodarki.

Dr Marek Rozkrut jest obecnie głównym ekonomistą EY na region Europy i Azji Centralnej. Specjalizuje się w ocenach wpływu ekonomicznego i regulacyjnego oraz badaniach nad szarą strefą, płatnościach, analizie geoprzestrzennej i konsumenckiej. Był adiunktem w Szkole Głównej Handlowej, dyrektorem Departamentu ds. Polityki Finansowej, Analiz i Statystyki w Ministerstwie Finansów, kierownikiem Zespołu Badań i Analiz Zagranicznych w Narodowym Banku Polskim oraz przewodniczącym polskiej delegacji w Komitecie Polityki Ekonomicznej OECD.

money.pl

Więcej postów