W najprostszym ujęciu – Ukraińcy, którzy uciekając przed wojną, postanowią zostać w Polsce, wypełnić mogą luki kadrowe w wielu branżach. Problem pojawia się w momencie, w którym sami staną się „beneficjentami” znanych od lat problemów w Polsce.
W zasadzie wszystko ma być proste. W Polsce działa specustawa, która reguluje sytuację uchodźców z Ukrainy. Ułatwia między innymi dostęp do rynku pracy.
Zdaniem założyciela Personnel Service Krzysztofa Inglota polski rynek pracy w przeciągu 6 miesięcy jest w stanie wchłonąć pół miliona pracowników.
– Realnie nasz rynek pracy jest w stanie w ciągu sześciu miesięcy wchłonąć ok. 0,5 mln pracowników, a kolejne 200 tys. na dalszym etapie. Stąd w sumie 700 tys. osób jest w stanie znaleźć u nas nie tylko schronienie, ale też pracę – ocenia.
Rynek potrzebuje nowych rąk do pracy. Z raportu „Barometr zawodów 2022”, wykonanego na zlecenie Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej wynika jasno – braki kadrowe w Polsce doskwierają coraz większej liczbie branż. Na liście zawodów deficytowych znalazło się 30 pozycji (o jedną więcej niż w 2021 roku). Potrzeba nie tylko typowo męskich zawodów (tej luki falą migracji wojennej nie wypełnimy). Braki kadrowe dotyczą także tych branż, w których dominują kobiety: branży medyczno-opiekuńczej, finansowej czy edukacyjnej.
Wiele z tych luk może zostać wypełnionych przebywającymi w naszym kraju Ukraińcami. Tu jednak pojawiają się doskonale znane problemy, które sytuacja kryzysu uchodźczego tylko pogłębi.
– Przebywanie w naszym kraju dużej liczby osób z Ukrainy objętych ochroną jeszcze bardziej uwypukli niedoskonałości polityk społecznych w Polsce. Chodzi między innymi o takie obszary jak opieka nad dziećmi, opieka zdrowotna, wsparcie w zatrudnieniu, pomoc społeczna czy mieszkalnictwo – komentuje dla PulsHR.pl Agnieszka Kulesa, wiceprezes think-tanku CASE – Center for Social and Economic Research.
Iga Magda, wiceprezes zarządu Instytutu Badań Strukturalnych, wyjaśnia, że by poznać skalę problemów, potrzebujemy czasu.
– Myślę, że bardzo mało dziś wiemy. Musimy poczekać na pierwsze dane dotyczące zatrudnienia, na ile jest to zatrudnienie rejestrowane, na ile możemy się obawiać, że część tego zatrudnienia będzie miała charakter nierejestrowanego, jakie będą wykorzystywane umowy o pracę: krótkookresowe, długookresowe czy umowy cywilno-prawne. Dowiemy się, w jakich sektorach uchodźczynie podejmą pracę oraz na ile i gdzie język jest barierą – wyjaśnia.
Przedszkola? Przepraszam, nie ma miejsc
Do Polski głównie trafiają uciekające przed wojną kobiety, dzieci i osoby starsze. Kobiety chcąc pracować, muszą zapewnić opiekę dzieciom. Nie zawsze przyjechały z lub do rodziny. I tu pojawia się pierwszy problem.
O tym, że liczba miejsc w żłobkach czy przedszkolach jest niewystarczająca mówi się od dawna. Z danych GUS wynika, że w 2020 roku do żłobków chodziło 142 355 dzieci, pięć lat wcześniej było ich 74 694. W maju 2021 roku zajętych miejsc w żłobkach było już 149 048. W tym przypadku trzeba zaznaczyć, że zgodnie z danymi statystycznymi, miejsc w przedszkolach jest teoretycznie więcej niż chętnych. Jak podaje portal Demagog, na dzień 27 maja 2021 roku liczba miejsc w żłobkach wynosiła 190 613. Można to sprawdzić na rządowym portalu Otwarte Dane. Tu także możemy zobaczyć jak liczba wolnych miejsc kształtuje się w konkretnej placówce i w konkretnym miejscu. Dodajmy do tego problemy z miejscami w przedszkolach.
Iga Magda zauważa, że znalezienie opieki dla dzieci to w przypadku aktywizacji zawodowej punkt wyjścia.
– Tej opieki w Polsce, placówek instytucjonalnych jest za mało i o tym wiedzieliśmy już długo przed wojną. Dużo się poprawiło, jednak Polska jest nadal w ogonie, jeżeli chodzi o dostępność miejsc opieki nad najmłodszymi dziećmi do lat 3. To niekoniecznie muszą być żłobki. Są przecież różne elastyczne formy i w nich może być nadzieja w obecnej sytuacji. Brakuje placówek przedszkolnych dla dzieci w wieku 3-6 lat. Ważna jest także edukacja dzieci starszych – wyjaśnia.
I jak dodaje, w obecnej sytuacji nie należy się spodziewać masowego powstawania publicznych placówek.
– W przypadku tych najmłodszych dzieci trudno jest dziś sobie wyobrazić, że gminy masowo zaczną budować żłobki. To też nie ma większego ekonomicznego uzasadnienia, bo tak naprawdę nie wiemy, na jak długo one będą potrzebne, jak długo te małe dzieci pozostaną – w Polsce czy w danym regionie. Pamiętajmy też, że demografia jest nieubłagana i kolejne kohorty dzieci są i będą mniej liczne – zauważa. – Potrzebować będziemy form elastycznego wsparcia opieki nad dziećmi. One są łatwiejsze do zorganizowania. Ustawa z 2011 roku daje cały katalog różnych rozwiązań – dziennych opiekunów, żłobków, klubików i tym podobnych, które mogą być dziś pomocne.
Pomysłem mogą być także miejsca przedszkolne organizowane przez pracodawców czy też agencje pracy. Nie jest to zresztą nowy trend. Wiele firm od lat, w formie benefitu, uruchamia przyzakładowe żłobki, przedszkola czy kluby malucha. To jednak, jak wyjaśnia Agnieszka Kulesa, nie rozwiązuje problemu. Szczególnie w tym przypadku.
– Do Polski przybywają przede wszystkim kobiety z dziećmi. Podczas gdy szkoły przyjmują dzieci w wieku szkolnym, dla młodszych dzieci nie ma miejsca w żłobkach i przedszkolach. To nie dziwi, miejsc nie było już wcześniej. Zwiększenie liczby placówek opieki instytucjonalnej nad dziećmi w wieku do 3 lat jest konieczne. Pomysł tworzenia punktów przedszkolnych przez pracodawców czy klubów malucha przez agencje pracy jest dobry, jednak nie rozwiąże wszystkich problemów. Przeważająca większość przedsiębiorstw w Polsce to mikro, małe i średnie przedsiębiorstwa – ta część z nich, która nie współpracuje z agencjami, może nie mieć możliwości stworzenia takich miejsc opieki, nawet przy wsparciu państwa – stwierdza.
Iga Magda dodaje, że wiele może się wyjaśnić, gdy poznamy strukturę demograficzną migrantów.
– Dziś bardzo mało wiemy o strukturze demograficznej przybyłych rodzin. Mam nadzieję, że przy okazji rejestracji numeru PESEL, będziemy coraz więcej wiedzieli o tym, jak wyglądają te przybyłe rodziny. To są bardzo często matki z małymi dziećmi, ale też z dziadkami. Być może z tego powodu część matek będzie mogła pozwolić sobie na podjęcie pracy, nawet jeżeli nie będzie miała zapewnionej opieki instytucjonalnej dla dzieci – dodaje.
Autobus? Tu też może być problem
By zobrazować skalę tego problemu, opowiemy historię Pauliny. Co drugi dzień dojeżdża do pracy do Warszawy z miejscowości oddalonej od stolicy o około 130 km.
– W okolicy pracy nie ma. Dojazdy do Warszawy nie byłyby uciążliwe, gdyby nie fakt, że rano mam dwa autobusy. Jeden pozwala mi dojechać do stolicy i dojść do pracy na czas. Drugi mam dużo wcześniej, więc tracę dużo czasu, czekając na rozpoczęcie zmiany. Kilka razy zdarzyło się, że do tego idealnego nie wsiadłam – nie było miejsca. Kolejnym spóźniłabym się do pracy. Jedynym rozwiązaniem jest więc wcześniejsza podróż. Pociąg nie jeździ od dawna – wyjaśnia.
Podobnie jest z powrotem. Białych plam komunikacyjnych nadal jest dużo. Mimo planów, zapewnień, obietnic, wykluczenie komunikacyjne nadal jest jedną z barier aktywizacji zawodowej. Klub Jagielloński oszacował, że problem z dostępem do publicznej komunikacji ma w Polsce 13,8 miliona osób.
Osoby trafiające do Polski najczęściej zrobiły to przy pomocy środków komunikacji zbiorowej. Mało kto ma samochód, a na pewno nie myśli dziś o jego kupnie.
W tej sytuacji pojawia się zatem słuszne wyjaśnienie, dlaczego uciekający przed rosyjską agresją wybierają duże miasta lub skupiska miejskie. Choć, jak wyjaśnia wiceprezes CASE, komunikacyjne problemy nie były raczej powodem takich decyzji.
– Nie wydaje mi się, aby obecnie osoby uciekające przed wojną wybierały większe miasta dlatego, że mają jakąś konkretną wiedzę o tym, że z mniejszych miejscowości ciężej będzie im dojechać do pracy, choć ostatecznie wychodzi na to, że dość trafnie oceniają sytuację. Większość wybiera duże ośrodki miejskie, bo kiedyś o nich słyszało, ze względu na łatwiejszy dojazd z granicy koleją czy autobusem, bo ma w tych miejscowościach rodzinę czy znajomych lub dlatego, że boi się izolacji i nie ufa gospodarzom oferującym miejsce w odosobnieniu – wyjaśnia Agata Kulesa.
Iga Magda dodaje jeszcze problemy z polityką urbanistyczną:
– Z drugiej strony mamy problem z kwestią polityki urbanistycznej na terenie całego kraju. Mamy obszary Polski, które się wyludniają i to też staje się istotnym wyzwaniem – dla regionów, dla budżetów samorządów.
W urzędach pracy też raczej schody
Tak jak dziś to głównie na barkach samorządów, firm i wolontariuszy leży zaopiekowanie się uchodźcami w pierwszym momencie, tak później ogrom pracy będzie spoczywał na urzędach pracy.
To one bowiem będą pomagały uciekającym przed wojną odnaleźć się na polskim rynku pracy. Jak wskazuje Agnieszka Kulesa, może się okazać, że będzie to dla nich spore wyzwanie. Nie tylko organizacyjne.
– W obszarze zatrudnienia borykamy się między innymi z brakiem przygotowania
infrastruktury i ludzi. Od wielu lat środowisko eksperckie apelowało o odpowiednie przygotowanie kadry urzędów pracy do obsługi cudzoziemek i cudzoziemców. Chodzi między innymi o kompetencje międzykulturowe i językowe. Niestety te apele pozostawały bez odpowiedzi. Mimo chęci urzędników, bez takiego przygotowania jakość obsługi osób objętych ochroną oraz jej efektywność może nie być zadowalająca – podkreśla.
To nie wszystko.
– Do obsługi cudzoziemek i cudzoziemców nie są przygotowane także na przykład kadry ośrodków pomocy społecznej. Dotychczas programy pomocy integracyjnej dla osób objętych ochroną międzynarodową były realizowane przez powiatowe centra pomocy rodzinie i obejmowały przede wszystkim wsparcie socjalne, w tym pomoc materialną. W obecnej sytuacji w podobne działania muszą zostać włączone ośrodki opieki społecznej – dodaje Kulesa.