„Nareszcie!”, chciałoby się powiedzieć. „Najgorszy człowiek na świecie”, ubiegłoroczna canneńska sensacja, ląduje na polskich ekranach. Trier – ten drugi – publikuje swoisty manifest pokoleniowy, tyle że jego zapisy to, umyślnie, nierzadko nieczytelne bazgroły.
Kolejnym nieubłaganie dorastającym pokoleniom uporczywie przylepia się sztywne etykiety z rozmaitymi literkami. Ale, choć jedni z drugimi licytują się o to, czy lepiej już było, czy dopiero będzie, to ból duszy pozostaje ten sam. Julia, bohaterka filmu, niby dobiega trzydziestki, lecz wydaje się, jakby czas pędził na łeb na szyję gdzieś obok niej. Bezcielesny narrator od pierwszych sekund opowiada o jej niezdecydowaniu, a może raczej — o ciągłym poszukiwaniu.
Bo raz jest studentką medycyny, zaraz potem aspirującą psycholożką, aby nareszcie stanęło na fotografii. Na jak długo? Trudno orzec. Ale, choć tym otwierającym film scenom nie brakuje życzliwego sarkazmu, reżyser Joachim Trier nie wytyka swojej bohaterki paluchem, raczej diagnozuje generacyjny zeitgeist. Choć może diagnozuje to złe słowo, bo nie ma tutaj żadnej pretensji do wystawiania bohaterom arbitralnych cenzurek. Nic z tych rzeczy.
Powiedziałbym raczej, że Trier, choć jego film aż buzuje od emocji, na chłodno portretuje uczuciowe rozstrzelenie Julii, bez uderzenia sędziowskim młotkiem. Jej niezdecydowanie odnośnie do niemalże wszystkiego staje się tutaj wspólnym mianownikiem dla pokolenia pięknych trzydziestoparoletnich. Nie ma tu szydery, co najwyżej serdeczna ironia, bo przecież chodzi o sprawy poważne, choćby osobiście wydawały nam się pierdołami.
Bo jednak nie jest wykluczone, że życiowe problemy Julii, która to się zakochuje, to odkochuje, to chce iść na prawo, to na lewo, komuś mogą wydać się trywialne, ale Trier jakby prowokacyjne zapytuje przy tym, czy naprawdę dziura w czyjejś duszy to powód do dowcipkowania.
Omawiany film przyjechał do nas obsypany canneńskimi pochwałami. I słusznie. Bo to rzecz tyleż wyciszona, co brawurowa. „Najgorszy człowiek na świecie”, podzielony na rozdziały, prolog i epilog, to posklejana ze swoich etiud, różniących się długością i, niekiedy, tonem, historia zagubienia pośród tłumu, przebodźcowania, ale nie opowiada o jednostce, lecz o pokoleniu.
Julia nie pretenduje bynajmniej do roli swoistego herolda, ani też Trier nie próbuje wręczyć jej sztandaru. Nie ma tu ani protekcjonalnej spiny, ani kazania z ambony. Jest za to prosty, acz szczery i trafny portret. Trier domalowuje do niego miłosną relację Julii z Akselem, starszym od niej o kilkanaście lat komiksiarzem, od którego ją odbija i do którego ją ciągnie.
Ich związek jest centralny dla całego filmu. Na jego tle rozgrywają się nie tylko uczuciowe boje, ale i roztoczona zostaje pewna refleksja nad rolą sztuki. Nad artystyczną niezależnością w dobie mainstreamowego wyrachowania, w epoce maksymalizacji zysku kosztem transgresywnego charakteru dzieła.
Pełno tutaj zresztą rzeczy wydarzających się gdzieś na uboczu związku Julii z Akselem, który służy często obojgu jako trampolina, szkoda tylko, zdaje się mówić Trier, że skaczą do wyschniętego basenu. Ale „Najgorszy człowiek na świecie” nie idzie ku defetyzmowi, bynajmniej.