Jedlak: Czy to mogłaby być wojna z Polską?

niezależny dziennik polityczny

Odpowiedź na tytułowe pytanie wydaje się prosta. Przynajmniej na poziomie racjonalnym, a nie emocjonalnym, na którym jesteśmy zakładnikami naszych pamięci, doświadczeń, lęków. Nie, wojna z Polską nie miałaby żadnego sensu. Przede wszystkim dlatego, że najprawdopodobniej oznaczałaby starcie z NATO i Unią Europejską. Z całym Zachodem. A tego nikt przy zdrowych zmysłach by nie chciał. Chyba że, porzucając rozum, zamierzałby wywołać trzecią wojnę światową (z bardzo prawdopodobnym użyciem broni jądrowej).

Zadajmy więc pytanie inaczej. Czy wiele zabrakło, by nasze położenie było dziś inne, bez porównania gorsze? Jeszcze niedawno pisanie alternatywnych scenariuszy historycznych było bardzo popularne. Zagrajmy przez chwilę w tę grę.

Wyobraźmy sobie, że nasza historia w ostatnich dwóch–trzech dekadach potoczyła się nieco inaczej. Socjalizm zbankrutował, odzyskaliśmy wolność, rozpadł się Związek Radziecki. Ale zaraz potem sprawy poszły odrobinę innym torem. Na przykład mniej więcej 20 lat wcześniej niż w rzeczywistości doszło do charakterystycznych zmian w naszej polityce wewnętrznej. Zamiast rozsądnego konsensusu wszystkich sił (nie licząc marginesu) wokół najważniejszych spraw oraz poważnych debat i sporów o kwestie istotne stworzyliśmy świat polskiej polityki zbliżony do dzisiejszego. Świat głębokich, często nieracjonalnych podziałów, ostrej, ale i zazwyczaj głupiej retoryki, groteskowo autorytarnych albo anarchistycznych zapędów, bezużytecznej polaryzacji, ideologicznego wzmożenia, niepotrzebnych awantur o nic, także międzynarodowych, cudacznego, niekiedy niebezpiecznego radykalizmu z prawej i lewej strony, nieudolności i niekompetencji, lekceważącego stosunku do konstytucji i prawa, bałaganu i imposybilizmu itd. itp. Ten rozkrzyczany, pełen niezdrowych emocji świat marnej polityki (i w większości marnych polityków) bardziej mi się kojarzy, przy wszystkich różnicach, z najgorszymi momentami międzywojennego dwudziestolecia, niż z ambicjami i wizjami – niechby idealistycznymi – które towarzyszyły nam w chwili upadku komunizmu i odzyskania niepodległości.

Na to wszystko nałóżmy jeszcze problemy i wyzwania transformacji politycznej i ekonomicznej. Tu nie potrzeba nawet spekulatywnych wariantów. Uwłaszczenie nomenklatury, dzika lub nieprofesjonalna prywatyzacja, korupcja i silne – widoczne przecież przed 20 laty – tendencje do oligarchizacji opóźniały modernizację gospodarki i komplikowały sytuację społeczną.

Efekt? Wyobraźmy sobie, że rozpoczęliśmy rozmowy z UE, zaszły one nawet daleko, ale utknęły. Podobnie jak w przypadku kilku innych państw z regionu. Otrzymaliśmy różnorakie wsparcie i sporo pieniędzy w ramach wielu programów, ale członkostwa nie zyskaliśmy. Zaważyły na tym i tendencje w samej UE (koncentracja na pogłębianiu integracji wśród starych członków, w tym koncepcja twardego jądra, troska o wspólną walutę, niechęć do niektórych rządów i państw aspirujących, władcze rozpychanie się instytucji unijnych), i przede wszystkim w Polsce. Narodowcy (cokolwiek to w praktyce oznacza) – eurosceptycy jako znacząca siła polityczna weszli mocno na scenę, w tym także parlamentarną, już pod koniec lat 90. Prawica socjalna powstała w tym samym czasie, a już w 2000 r. w wyniku przedterminowych wyborów przejęła władzę. Rychło wdrożyła głębokie reformy (?), w tym przedziwną reformę wymiaru sprawiedliwości. Ta i inne nie ułatwiły nam negocjacji. Podobnie jak brak umiarkowania, a przede wszystkim zręczności w relacjach z Niemcami i kilkoma innymi zagranicznymi partnerami. W zasadzie wiele spraw działo się tak, jak w rzeczywistości, tyle że „bardziej” i o wiele wcześniej. Przed formalnym przystąpieniem do UE. Rezultat? Zostaliśmy w unijnym przedpokoju.

Druga kwestia. Nie udało nam się namówić Amerykanów i ich głównych sojuszników do szybkiego rozszerzenia NATO. W latach 90. nikt do tego nie miał głowy. I nie widział takiej potrzeby. Zresztą samo NATO już wówczas było podejrzewane o „śmierć mózgową”. Ponieważ obwieszczono koniec historii i sprawy miały się już toczyć wyłącznie pomyślnie dla Zachodu, kwestie sojuszów militarnych stały się w polityce międzynarodowej trzeciorzędne. I anachroniczne. Tym bardziej że świat stał się jednobiegunowy. Amerykanie zostali policjantem globu i nie zajmowali się specjalnie Europą Środkową. A w Rosji, osłabionej i sprowadzonej do roli co najwyżej regionalnego mocarstwa, wszyscy chcieli widzieć partnera, może nawet sojusznika, a nie potencjalnego wroga. Biznes kwitł. Ale chodzi nie tylko o to, choć – jak zawsze – pieniądze były bardzo ważne, niekiedy najważniejsze. Niemcy zaciągnęły wobec Moskwy ogromny dług wdzięczności. Zjednoczone za zgodą Rosjan, a na dodatek bezpieczne pod amerykańskim parasolem i kwitnące w unijnej oazie, nie rozumiały obaw i interesów kłopotliwych państw środkowej Europy, zwłaszcza tych spoza UE, biegłych – na swoje nieszczęście – nie tyle w dyplomacji, ile w kontrowersyjnej, irytującej retoryce.

Wprawdzie polscy politycy zabiegali o rozszerzenie Sojuszu Północnoatlantyckiego, ale z mniejszym niż w rzeczywistości przekonaniem i niejednomyślnie. Nie odczuwaliśmy zagrożenia. Ponadto temat stał się przedmiotem krajowych rozgrywek politycznych w duchu tych, które w naszym alternatywnym świecie towarzyszyły dyskusji o przystąpieniu do UE. Na dodatek lewica, wówczas jeszcze bardzo silna, nie urządziła się w kapitalizmie tak doskonale, jak to w istocie miało miejsce. O wiele żywszy za to był jej sentyment do minionych czasów. Nie stała się piątą kolumną, przynajmniej nie nad Wisłą, ale dla wielu jej przedstawicieli UE, a zwłaszcza NATO było nie do zaakceptowania: poparcie dla akcesji nie wchodziło w grę. Prawica narodowa oraz harcownicy prawicy socjalnej, wykorzystujący dla własnych celów antyunijną kartę, rozgrywali to po swojemu, ale z podobnym rezultatem. Nie przybliżali nas, bynajmniej, do członkostwa w żadnej z tych organizacji. A samo NATO i jej najważniejsi członkowie skrzętnie to wykorzystywali, odraczając decyzję. Powtarzali z czystym sumieniem: najpierw to wolna Polska musi zdecydować, jaką drogą chce podążać.

Tyle w największym skrócie, bez niuansów i przypisów. Ostatecznie Polska stała się częścią Zachodu: znalazła się blisko UE i NATO. Uważana jest za dobrego partnera, nawet sojusznika, ale pozostaje kandydatem: nie jest członkiem ani jednego, ani drugiego klubu. Jest gdzieś pomiędzy nimi a – powiedzmy – Ukrainą. Gospodarczo nieźle się rozwija, wreszcie szybciej się modernizuje. Wciąż ma jednak bardzo dużo do zrobienia.

Co dalej w naszym alternatywnym świecie? Otóż wyobraźmy sobie, że wszystko zaczyna się szybko zmieniać. Ciemne chmury napłynęły ze Wschodu. Żadna z republik byłego ZSRR, poza Rosją oczywiście oraz – na drugim biegunie – krajów nadbałtyckich, które na dodatek wślizgnęły się do Unii, nie zdążyła (nie chciała, nie umiała) zbudować (ewentualnie odbudować) silnej państwowości. Wszystkie tkwiły i tkwią w postsowieckiej szarej strefie: siatce uzależnień, obcych wpływów, korupcji, oligarchicznych powiązań, słabej organizacji, rosyjskiej infiltracji itd. Duch Związku Radzieckiego nie umarł. Swobodnie unosił się nad milionami kilometrów kwadratowych, zatruwając je. Tym swobodniej, że do dziś ta część globu była na marginesie geopolityki – zostawiona w dużej mierze sama sobie. Moskwa na początku nie miała sił, by z tego korzystać. Ale szybko to się zmieniło. Złapała oddech (pomogły jej w tym ceny ropy i gazu), a Zachód jej w tym, bynajmniej, nie przeszkadzał. Zarabiała pieniądze, modernizowała armię, coraz mocniej rozpychała się na terenie postsowieckich republik. Wasalizowała je. Jeśli było trzeba – toczyła swoje brudne wojenki. Ostatecznie wróciła do globalnej gry, co czasem wyglądało groteskowo, jak „Kuzniecow” ciągnięty przez statek holowniczy, a czasem, coraz częściej groźnie, jak wojna w Gruzji. W końcu wprost nawiązała do bolszewickich wzorców. W słowach i w czynach.

W zasadzie – nie musimy sobie tego wyobrażać. Dochodzimy bowiem do punktu, w którym wyobraźnia i rzeczywistość splatają się tak, że trudno je rozdzielić. Spójrzmy: zasadniczo nasza gra wiodła nas ścieżkami historii, która naprawdę się wydarzyła lub dzieje się na naszych oczach, a odstępstwa („alternatywy”) są mniejsze, niż moglibyśmy przypuszczać. I zdecydowanie nie są nierealistyczne, niemożliwe. One się mogły w zasadzie równie dobrze wydarzyć jak to, co naprawdę się wydarzyło.

Konsekwencje? Jad i pogarda, którymi przesiąknięte było niedawne, zapowiadające wojnę, orędzie Putina na temat Ukrainy, mogłyby w równej mierze nasycić wystąpienie przeciwko Polsce. Świat przyjąłby je z wielkim oburzeniem. Niemal wszyscy wyraziliby też… poparcie dla Warszawy. Niektórzy przysłaliby nam trochę uzbrojenia. Niemcy – solidne hełmy, ale nie skorzystalibyśmy z prezentu, bo ich kształt źle nam się kojarzy. Jakiś szalony Wypędzony napisałby w mediach społecznościowych ze zrozumieniem, że żądania Putina mają sens: w gruncie rzeczy Warszawa zawsze była w rosyjskiej strefie wpływów. A oczekiwania, żeby była neutralna jak PRL, nie są wygórowane. Przecież stawką są dobrobyt i pokój.

Przykład Ukrainy pozwala sądzić, że na szczęście z każdą godziną byłoby lepiej. Ucichłyby durne głosy (także europejskich przyjaciół Putina i pożytecznych idiotów). Wzmogłaby się retoryka antywojenna. Ludzie wyszliby na ulice. Interesy – pieniądze i zyski – zeszłyby na dalszy plan. Zachód w końcu zrozumiałby konsekwencje i się zjednoczył. Ostatecznie zareagowałby tak, jak w przypadku Kijowa. Może ostrzej (w większości przypadków nie rezygnując jednak z zakupów od Rosji gazu, ropy i węgla, od których w dużej mierze się uzależnił …).

Ale czy dzięki temu bylibyśmy bezpieczniejsi niż Ukraina lub mocniejsi? Kto chciałby umierać za np. Białystok? A nasza armia? Czy jest silniejsza niż ukraińska? A inaczej rzecz ujmując – czy dość silna, by odstraszyć oszalałego rosyjskiego niedźwiedzia?

Historia się nie skończyła. Pisze różne scenariusze. Te z ostatnich 20–30 lat były dla nas bardzo korzystne. Być może jak nigdy wcześniej. Trochę, nawet sporo, sami na to zapracowaliśmy. Trochę sprzyjało nam szczęście. Ukrainie go zabrakło. Jej teraźniejszość jest bohaterska, lecz straszna. A najbliższa przyszłość niepewna. Dlaczego nasz los miałby być – w alternatywnej historii – lepszy? Dlaczego dalej miałby nam sprzyjać? Tak, to mogłaby być wojna z Polską. To nie jest nie do wyobrażenia. Może nawet… niewiele zabrakło. Czy zdołamy zachować tę świadomość nie tylko w złych lub groźnych, lecz także dobrych czasach? Ukraina walczy dziś o dobry czas dla siebie, ale też dla nas i dla Europy. Czy po to, byśmy mogli go potem beztrosko i bezmyślnie marnować? 

gazetaprawna.pl

Więcej postów