Militaryzacja polskiej polityki trwa w najlepsze. Rząd wypowiada kolejne wojny sąsiadom, premier grozi Unii trzecią wojną światową. Ale skoro już są wojny, to przecież musi też być wojsko. I stało się!
„Stanęło sto tysięcy wojska. Bogu chwała!/ Teraz to będzie Polska po Europie brzmiała!/ Stanęło sto tysięcy wojska. Są żołnierze./ Bogu chwała! Gdzie oni? Gdzieżby? Na papierze”. Słowa te napisał 230 lat temu poeta Franciszek Zabłocki, po tym jak Sejm Czteroletni, w ramach pakietu reform, które miały odbudować potęgę Rzeczypospolitej, uchwalił zwiększenie polsko-litewskiej armii do 100 tysięcy. Było to oczywiście niezbędne. Polska była otoczona przez agresywne mocarstwa, z których jedno (Rosja) chciało ją zmienić w swojego satelitę, drugie (Prusy) udawało gotowość do zawarcia przymierza, a w rzeczywistości dążyło do aneksji kolejnych polskich prowincji, a trzecie (Austria) wprawdzie nie było wrogie, ale w imię zachowania równowagi sił gotowe było uczestniczyć w rozbiorach.
Co mogła zrobić Rzeczpospolita? Przed decyzją Sejmu miała tylko 20 tysięcy żołnierzy, podczas gdy Rosja i Austria miały po 300 tysięcy, a Prusy 190 tysięcy. Wysiłek na rzecz jak najszybszej odbudowy militarnej siły kraju był więc niezbędny. Szkoda tylko, że, jak słusznie przewidział Zabłocki, deklaracja na temat stutysięcznej armii nie została nigdy zrealizowana.
Najwyraźniej rządzący Polską uważają, że obecna sytuacja przypomina tę sprzed 230 lat. Z jednej strony prezes NBP w niedawnym przemówieniu podkreślił, że w ciągu minionych sześciu lat Polska odniosła „największe sukcesy gospodarcze od czasów rozbiorów”. Z drugiej, grozi nam ekspansjonistyczna Rosja, żądne naszych bogactw Czechy, udające przyjaźń Niemcy, a także okupująca nas Bruksela. Co robić, żeby nie skończyło się tak jak wtedy? Odpowiedź jest prosta. Przede wszystkim zwiększyć armię.
Perspektywa wzmocnienia siły militarnej kraju najwyraźniej nie jest aż tak emocjonująca, skoro firmujący ją polityk zasnął w czasie prezentacji. Potraktujmy jednak te zapowiedzi serio i przyjmijmy, że nie chodzi tylko o polityczne bla-bla-bla, ale o rzeczywiste plany. Dziś Polska ma 100 tysięcy żołnierzy i wydaje na obronę 2,2 proc. PKB. Jeśli armia miałaby wzrosnąć do 250 tysięcy, a jej uzbrojenie miałoby być co najmniej takie, jak dziś, należałoby zwiększyć udział wydatków na obronę do 5,5 proc. PKB (tyle wydaje Izrael). W roku 2022 oznaczałoby to dodatkowe 90 mld złotych. Skąd wziąć na to pieniądze? Zdaniem ministra obrony z obligacji wypuszczonych przez BGK, bo jego zdaniem taki sposób finansowania nie zwiększa długu publicznego Polski. Oczywiście, że zwiększa, a kontynuacja takiej polityki przez 10 czy 20 lat musiałaby doprowadzić do kryzysu, podobnego jak w Grecji.
Czy to znaczy, że Polski nie stać na własną obronę? Oczywiście, że musi być stać. Jeśli kraj naprawdę musi wydawać na armię 5,5 proc. PKB, to nie ma wyjścia, pieniądze muszą się znaleźć. Tylko że wtedy uczciwy rząd powinien powiedzieć: nie będzie już 500+, nie będzie 14. emerytury. Bo właśnie te pieniądze muszą iść na obronność.
W przeciwnym razie, tak jak kiedyś, znów będą żołnierze… gdzieżby? Na papierze.