Co dalej z polityką obronną? Duda sprawił sobie „kłopot”

Prezydent Andrzej Duda przez następne pięć lat będzie zwierzchnikiem sił zbrojnych i konstytucyjnym filarem polityki bezpieczeństwa. Czego oczekiwać?

Kontynuacja – to słowo narzuca się samo, zwłaszcza że PiS dość jasno sformułował kierunki: maksymalne zacieśnienie związków z USA, manifestowane staraniami o obecność dodatkowych sił na mocy dwustronnych umów i wielkie inwestycje zbrojeniowe, duża aktywność w NATO przez udział w misjach i ćwiczeniach oraz stopniowe powiększanie i przezbrajanie Wojska Polskiego. Drugą stroną tego medalu jest rosnące uzależnienie od amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego i nacisków USA kosztem relacji z częścią sojuszników europejskich i – często – krajowej zbrojeniówki, niestabilna polityka kadrowa w wojsku oraz prymat politycznego przekazu nad rzetelną debatą obronną.

Gdyby kolejne pięć, a przynajmniej trzy lata – do czasu spodziewanych wyborów parlamentarnych, których wynik wcale nie jest pewny – miały być takie same jak ostatnich kilka, można by mówić o stabilizacji, choć różnie oceniać jej poziom. Jednak sytuacja zewnętrzna sprawia, że trudno będzie PiS i Dudzie gwarantować dotychczasową politykę. Nieuchronnie nadchodzi czas adaptacji do nowych warunków, przez ostatnie miesiące przykrywanych zmasowaną propagandą kolejnych kampanii wyborczych.

Co z wydatkami na wojsko?

Pierwsze wyzwanie to kryzys ekonomiczny i wynikające z niego koszty. Do tej pory rządzący karmili społeczeństwo narracją o świetnym stanie kiesy publicznej, doskonale dobranych środkach zaradczych i pokonaniu pandemii w wymiarze gospodarczym. Wstępne dane zdawały się potwierdzać, że ani PKB nie spada drastycznie, ani bezrobocie nie rośnie lawinowo, a szok dla gospodarki był krótkotrwały. Jeśli okaże się to prawdą, cięć nie trzeba będzie robić od razu, a przynajmniej nie głębokich. Nawet jeśli jednak rząd uchroni budżet przed redukcjami, w najbliższej przyszłości trzeba będzie rozstrzygnąć, co z jego dalszymi podwyżkami.

Ustawa o finansowaniu sił zbrojnych przewiduje, że od 2021 r. na wojsko ma iść 2,2 proc. PKB i taki wskaźnik obowiązywać ma przez trzy kolejne lata, a więc do końca kadencji obecnego parlamentu. „Kłopot”, jaki sprawił PiS Andrzej Duda, jest taki, że zapisał w Strategii Bezpieczeństwa Narodowego swój postulat o wzroście wydatków obronnych do 2,5 proc. PKB już w 2024 r. Kryzys byłby rzecz jasna wygodną i po części wiarygodną wymówką, by odejść od jednego i drugiego planu, ale to z kolei anuluje sporą część zamiarów dotyczących zakupów uzbrojenia, inwestycji infrastrukturalnych (też na rzecz wojsk USA) czy naboru. Poza tym unieważni rzekomy sukces władz w walce z pandemicznym spowolnieniem, a prezydentowi grozi zarzutem o składanie obietnic niemożliwych do spełnienia (SBN została opublikowana już w czasie pandemii).

A jeśli Trump przegra wybory?

O ile jednak pieniądze to w znacznej części sprawa polityki gospodarczej i finansowej rządu, o tyle na drugie wyzwanie Polska wpływu nie ma żadnego. Spośród dwóch ważnych dla bezpieczeństwa tegorocznych wyborów te ważniejsze odbędą się w listopadzie w USA. Ważniejsze, bo polska polityka obronna niezależnie od partyjnych niuansów jest w miarę stała i nakierowana na Stany, NATO i Unię Europejską, choć tu uczucia bywają zmienne. Po amerykańskiej stronie rząd PiS ma jednak za partnera prezydenta, który w styczniu 2021 r. może się pożegnać z Białym Domem, a w przypadku porażki już za trzy i pół miesiąca będzie mieć status niezdolnej do podejmowania strategicznych zobowiązań „kulawej kaczki”.

Joe Biden zapowiedział rewizję decyzji obronnych Trumpa ze szczególnym naciskiem na zapowiedziane wycofanie części wojsk z Niemiec. Trump podtrzymuje zaś, że jakiekolwiek dodatkowe wojska trafić mogą do Polski właśnie z zachodniej Europy. Warszawie do niedawna zdawało się to nie przeszkadzać, ale – może w obliczu niepewnej przyszłości władzy w USA – ostatnio głośno wyraża niechęć dla osłabiania struktur sojuszniczych, na którym miałaby „zyskać”.

PiS i osobiście Duda zainwestowali w Trumpa cały wizerunek, chwalili się świetnymi relacjami, na nich chcieli budować porozumienia trwalsze, choć kosztowne. Ewentualna przegrana Trumpa nie będzie katastrofą w strategicznym sensie – Amerykanie pozostaną w Europie i raczej nie opuszczą Polski, ale w wyniku przeglądu decyzji obecnej administracji PiS może stracić w Waszyngtonie pozycję uprzywilejowaną, o ile ją w ogóle miał. Polskie władze będą zaś musiały w ekspresowym tempie zmienić narrację i przekonać sojuszników, że ich negocjacje z Trumpem nie były konszachtami. By zagaić tę rozmowę, Duda mógł skorzystać z okazji i zaproszenia Emmanuela Macrona na lipcowe francuskie święto, ale coś najwyraźniej nie wyszło.

Jaka strategia wobec Chin?

Jeszcze bardziej skomplikowana przyszłość wyłania się z rywalizacji USA, Chin i Rosji, którą we wspomnianej strategii bezpieczeństwa Duda sam nazywa największym ryzykiem dla stabilności świata. Nie myli się, tyle że do tej pory ani on, ani jego obóz nie przedstawił polskiej wizji odnalezienia się w tej matni, o ile za taką nie traktować kurczowego trzymania się garnituru Trumpa.

Polska powinna i musi mieć większe ambicje – kiedyś nawet politycy PiS wspominali o cennej umiejętności grania na wielu fortepianach. Przez ostatnie lata kilka instrumentów jednak zepsuli, inne rozstroili, tak że dziś nasz głos brzmi raczej piano niż forte i często w dysonansie z naszym europejskim zapleczem. Czasem powstaje wręcz wrażenie, że to nie my gramy, a nam grają.

Tymczasem dzisiaj główną debatą w NATO – i coraz gorętszą w Unii – jest określenie na nowo relacji z Chinami nie tylko w reakcji na politykę USA, ale na bazie własnych strategicznych celów i interesów. Znamienne, że A. Wess Mitchell, wiceprzewodniczący grupy refleksyjnej na temat przyszłości NATO, a przy tym znawca Europy, właśnie na Chiny zwraca pierwszoplanową uwagę w swoim tekście o nowych relacjach atlantyckich: „Głębokie piętno, jakie Chiny i Rosja już odcisnęły w Europie Środkowej, na Bałkanach i we wschodniej części Morza Śródziemnego, nie wspominając o wielu większych krajach zachodnich, jest pod pewnymi względami groźniejsze niż wyzwanie sowieckie”.

Wschodnia flanka NATO jest najwyraźniej tuż przed przesunięciem na Daleki Wschód, protest czy opór Polski nie jest w stanie tego procesu zablokować, Polska musi się zaadaptować. Rosja nie przestanie być rywalem dla USA, ale w najbliższych miesiącach Waszyngton i Moskwa mogą zawrzeć – a według niektórych ekspertów są wręcz na to skazane – nowy deal o strategicznych zbrojeniach, który może, choć nie musi, mieć skutki i dla Polski. W połączeniu z przyklepanymi już rządami Putina do 2036 r. potrzeba adaptacji i określenia na nowo tej bliższej wschodniej strategii staje się tym pilniejsza. Putin ma czas, ale czekać nie musi.

Nowa strategia obliczona na wybory?

Z wysokości takich globalnych problemów krajowego podwórka prawie nie widać. Niezrealizowane zapowiedzi, sprzeczne decyzje, niespójne zarządzanie i na nim tworzą wyboje, na których może się potknąć pisowska władza. Duda np. kilka razy obiecywał inwestycje w marynarkę wojenną – wbrew polityce rządu. Przed wyborami poszedł tak daleko, że zaanonsował starania o osobny fundusz wewnątrz budżetu MON na modernizację, tak by nie było już wymówki. Na dokończenie czeka reforma dowodzenia, do której MON stracił zapał, gdy okazało się, że obecna sytuacja – z szefem sztabu formalnie dowodzącym, ale faktycznie pozbawionym własnych do tego narzędzi – jest jeszcze bardziej na korzyść resortowi. Obóz prezydencki zdaje się zapomniał o tak promowanym kilka lat temu dowództwie połączonym, o które toczył boje z Antonim Macierewiczem.

Przed prezydentem i rządem spełnienie zapowiedzi reformy systemu obrony cywilnej i odporności państwa – i już można przewidzieć, że w ciągu trzech, a nawet pięciu lat tego się nie dokona. Nie mówiąc o przeciwstawieniu się demograficznym trendom i odbudowie zasobów mobilizacyjnych i rezerwowych wojska. Co nie znaczy, że nie trzeba się starać, by choć trochę poprawić oba niewdzięczne obszary, które w obrazkach wyglądają dużo gorzej niż F-35 nad głową w Waszyngtonie czy czołgi defilujące w Katowicach.

Teoretycznie przez najbliższe kilka lat pilne potrzeby kampanijne zejdą na dalszy plan i teoretycznie będzie się można skupić na pracy. Coś mi jednak mówi, że uwaga skupi się na przetasowaniach w rządzie, nowa strategia okaże się mieć wyłącznie wyborczy horyzont, a najbliższe trzy lata zostaną poświęcone temu, by za wszelką cenę utrzymać władzę. W tym sensie kontynuacja jest najpewniejsza.

MAREK ŚWIERCZYŃSKI

Więcej postów