Andrzej Rozenek: Polska jest dziś jak pacjent w stanie agonalnym

– Nasza obronność legła w gruzach, nasza edukacja zmienia się w jakieś przykościelne sympozja dla ministrantów, a nasza kultura polega na dawaniu pieniędzy Rydzykowi. W każdej dziedzinie PiS dewastuje życie publiczne – podkreśla w wywiadzie dla Onetu Andrzej Rozenek. Z kandydatem SLD na prezydenta Warszawy rozmawiamy o powrocie lewicy do wielkiej polityki, pozycji Polski na świecie i o sposobach na zdobycie stolicy w najbliższych wyborach.
  • – Wszystkie siły demokratyczne muszą wspólnie dopilnować, by wybory były uczciwe – mówi Andrzej Rozenek
  • Kandydat SLD na prezydenta stolicy uważa, że PiS zmierza do dyktatury i wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej
  • – Mam wrażenie, że dziś dwaj główni pretendenci do stanowiska prezydenta Warszawy usiedli w piaskownicy i okładają się grabkami, ścigając się na rożnego rodzaju populizmy – mówi Rozenek

Piotr Halicki/Onet: Z ostatnich sondaży wynika, że w walce o stanowisko prezydenta Warszawy jest pan na trzecim miejscu, choć depcze panu po piętach Jan Śpiewak. Jest pan zadowolony z takiego wyniku?

Andrzej Rozenek, kandydat SLD na prezydenta Warszawy: To nie jest oczywiście mój ostateczny cel. Moim priorytetem jest wejście do II tury. Natomiast zrobienie dobrego, trzeciego, wyniku też nie będzie porażką.

Na razie mówimy tu jednak o 4-5 procentach poparcia, to jednak dość daleko od Patryka Jakiego i Rafała Trzaskowskiego. Jak pan zamierza ich dogonić i podwyższyć swój wynik?

Na razie sondaże są imienne, nie partyjne. W momencie, kiedy zostanie mi przypisany szyld SLD, czyli jedynej partii lewicowej, która wystawia swego kandydata w wyborach na prezydenta stolicy, będziemy mogli mówić o miarodajnym wyniku. Skoro SLD ma 10 procent poparcia w sondażach, to nie sądzę, żeby w Warszawie było gorzej. A potem z tych 10 procent trzeba próbować skoczyć wyżej. To jest do zrobienia. Ale też powiedzmy sobie szczerze, że trzecie miejsce na 13 kandydatów to nie jest najgorzej.

Warszawiacy oczekują silnej ekipy

Pan już startował w wyborach na prezydenta stolicy w 2014 roku, z ramienia Twojego Ruchu – przemianowanego z Ruchu Palikota. Wtedy się nie udało. Czy wyciągnął pan z tego jakieś wnioski?

To był partyzancki start, ze względu na to, że partia już była w rozsypce i praktycznie nie otrzymałem wsparcia od Ruchu Palikota, ani nie byłem w stanie jakoś specjalnie się przygotować do tych wyborów. Ten wynik 2,3 proc., który wtedy osiągnąłem, należy uznać za pewne przetarcie ścieżki, dzięki któremu już wiem, na czym to polega. Najważniejsze wnioski są takie, że w Warszawie trzeba startować z szyldem, który jest znany i rozpoznawalny. Że warszawiacy oczekują silnej ekipy, nie tylko samego kandydata. Ja taką silną drużynę przedstawię – dziewięć jedynek do Rady Warszawy i trzy do Sejmiku Wojewódzkiego. Chyba żadna inna partia nie ma tak silnych nazwisk.

Macie jakieś tam poparcie już na starcie, mimo że w dzisiejszym układzie sił rządzących w Polsce praktycznie was nie ma. Czy to oznacza, że ludzie tęsknią za SLD, tęsknią za lewicą?

To jest tak, że skoro SLD nie ma Sejmie, to siłą rzeczy oznacza, że znika też z mediów. To nie znaczy, że nic nie robimy. Tylko media mają taki system, że pokazują te partie, które są w parlamencie.

Czy też może te – mówiąc brutalnie – które mają coś do powiedzenia w dzisiejszej Polsce.

Pozostałbym przy stwierdzeniu, że te, które są w parlamencie, bo czy Nowoczesna ma dziś coś do powiedzenia, mając kilkanaścioro przedstawicieli? Nie sądzę. Sejm jest takim miejscem, gdzie wszystko dyktuje najsilniejszy, wcześniej była to Platforma, dziś PiS. I nie ma co się obrażać na to, że pokazuje się tylko tych, którzy są w parlamencie, takie są fakty. Dlatego SLD stara się dziś robić dużo innych rzeczy, których nie robią te partie sejmowe, bo są przekonani, że im się wszystko należy. My próbujemy sobie sami wszystko wyszarpać. Dlatego ja prowadziłem akcję z emerytami mundurowymi, jeździłem po całej Polsce, spotykałem się z poszkodowanymi w wyniku PiS-owskiej ustawy. Odbyłem 70 spotkań, przeważnie przy pełnych salach. To dużo pracy, ale właśnie takiej, która pozwala nam zwrócić uwagę, że jeszcze jesteśmy, że się nie poddaliśmy, że walczymy o elektorat zupełnie pominięty przez inne partie.

No właśnie, co zrobi SLD, żeby powrócić do gry – do życia publicznego i do parlamentu?

Poza rzeczami oczywistymi – jak dobry program, jak rozwiązywania problemów obywateli na poziomie samorządowym, krajowym i europejskim – oczywiście jest pewna strategia polityczna. Droga jest prosta – wybory samorządowe, w których trzeba zrobić dobry wynik, zaznaczyć swoje trzecie miejsce w polityce, a następnie wybory do europarlamentu, gdzie przedstawimy znowu bardzo mocną listę.

Czyli jednak trzecie miejsce? Mówił pan przed chwilą, że trzecie nie jest celem; że to za mało…

Ale mówię w tym momencie o partii. W przypadku SLD umocnienie się na trzeciej pozycji jest takim warunkiem minimum, by wrócić do Sejmu. I w wyborach parlamentarnych musimy zająć to trzecie miejsce albo powalczyć o lepsze. Dać nadzieję wyborcom lewicowym, że jednak ich reprezentanci mogą być w Sejmie i dalej powiększać swoje wpływy, by realizować nasze postulaty.

Nie ma wroga na lewicy

Stwierdził pan, że SLD jest jedyną lewicową partią, która wystawia swego kandydata w Warszawie, ale przecież startuje też Piotr Ikonowicz, a lewicowa Partia Razem wystawia wspólnie z Inicjatywą Polska, Partią Zieloni i Wolnym Miastem Warszawa wspólnego kandydata – Jana Śpiewaka. Czyli jednak lewica znowu idzie do wyborów podzielona.

Lewicowość pana Śpiewaka pozostawia wiele do życzenia, choć koalicjanta rzeczywiście ma lewicowego. My wychodzimy z założenia, że nie ma wroga na lewicy. W takim sensie, że nie będę się z nikim spierał, raczej chcę współpracować, pomagać, życząc wszystkim jak najlepszego wyniku i powodzenia. Im więcej lewicy, tym lepiej. Chodzi o to, że mamy jednak programowe różnice, choć nie są one jakieś drastyczne. Myślę, że największy problem to niechęć ze strony np. Partii Razem do współpracy z SLD. Egzemplifikacją tego był 1 maja, kiedy Włodek Czarzasty na trybunie symbolicznie wyciągnął rękę do Marceliny Zawiszy, mówiąc, że nie ma wroga na lewicy i że zaprasza do współpracy, a ona nie chciała mu nawet ręki podać. To jest taka choroba wieku dziecięcego. Razem jest partią młodą, niedoświadczoną w sensie politycznym i wydaje mi się, że oni po prostu muszą przejść pewną próbą ognia, zrozumieć, że nie wolno się na nikogo obrażać. Że nawet, jak w przeszłości było coś źle, to mamy wspólne cele, priorytety i powinniśmy wspólnie walczyć o lewicę.

A jednak idziecie do wyborów oddzielnie. Czy po raz kolejny wyciągaliście do nich rękę?

Oczywiście, wielokrotnie apelowaliśmy do Partii Razem, by stworzyć wspólne listy. Nie spotkało się to ze zrozumieniem. Mimo to szanuję to ugrupowanie i życzę im jak najlepiej. Warto przy tym dodać, że komitet, który reprezentuję – SLD Lewica Razem – składa się z 24 różnych podmiotów. W tym są partie polityczne i stowarzyszenia, wśród których mamy m.in. zasłużoną Polską Partię Socjalistyczną, czyli historię polskiej lewicy czy też inne ugrupowanie z długim życiorysem – Unię Pracy. Jest też SdPL i inne mniejsze formacje. Oczywiście można sobie żartować, że są to niezbyt liczne partie, które nie porywają milionów, ale udało nam się dogadać i stworzyć jeden komitet. Razem współpracuje tylko z Zielonymi, których też bardzo szanuję.

Ale do wyborów idą razem ze Śpiewakiem…

Ale Śpiewak nie ma absolutnie nic wspólnego z lewicą. Już pomijając jego poglądy, dziwne zachwyty programem PiS, to chamskie zachowanie w stosunku do Andrzeja Celińskiego (którego próbował uwikłać w dziką reprywatyzację, pokazując jego związek z jednym z generałów PRL – red.) dowodzi, że to jest człowiek, który jest daleko od naszego nurtu. Współczesna lewica unika agresji, języka nienawiści. Zaatakowanie Celińskiego w stylu „dziadka z Wehrmachtu” naprawdę nie przystoi. To w stylu jakichś „nazioli”, łysych czubków, a nie faceta, który chce być lewicowcem. Poza tym on jeszcze nie przeprosił do tej pory, dlatego ja powiedziałem, że nie usiądę z panem Śpiewakiem jeden na jeden do stołu, do żadnej dyskusji w telewizji, dopóki nie przeprosi za to, co zrobił. Zaatakował człowieka, który jest historią polskiej walki o wolność, o demokrację, którego życiorys jest dalece bardziej doniosły i piękny niż mój i pana Śpiewaka i wielu innych działaczy. Więc jeżeli on nie czuje tutaj żadnego dyskomfortu i nie uważa, że należy przeprosić, to dla mnie jest człowiekiem bez honoru.

Skoro wywołał pan ten temat, to jak ocenia pan reakcję pana Celińskiego, który użył wobec Śpiewaka słów wulgarnych, podobnie jak w stosunku do swojej partyjnej koleżanki?

Celiński przeprosił. Proszę też pamiętać, co było najpierw – został zaatakowany w sposób brutalny, nieprawdziwymi insynuacjami. Wywołało to jego reakcję, owszem, niepotrzebną i niewłaściwą. Myśmy wyciągnęli wnioski, zrezygnowaliśmy z niego, bo uważamy, że brutalizacja języka polityki idzie za daleko i nie można tego typu zachowań popierać. A Śpiewak nie wyciągnął żadnych wniosków.

Ale skąd właściwie taka reakcja pana Celińskiego? Pewnie o tym rozmawialiście. Nie wytrzymał emocji?

Wszystko można o Andrzeju Celińskim powiedzieć, tylko nie to, że jest to człowiek nieuczciwy. Jego dokonania świadczą o tym, że on nie robi niczego dla jakichś stanowisk, niczego nie robi dla pieniędzy, tylko dla Polski. Jeżeli w ten sposób go zaatakowano, to trudno się dziwić, że poniosły go emocje. Oczywiście powtórzę – ja tego nie pochwalam, ten język był wulgarny, niewłaściwy, kandydat na prezydenta Warszawy nie powinien się tak do nikogo zwracać. Ale prywatnie go rozumiem i jego emocje również.

Rozumiem, że decyzja o wycofaniu jego kandydatury z walki o fotel prezydenta Warszawy wynikała z tego, że jednak skompromitował się jako kandydat?

Wydaje mi się, że ciężko byłoby mu potem prowadzić kampanię, która miała polegać na pokazywaniu, że potrafi łączyć, skoro w ten sposób się zachował. Myślę, że on to doskonale rozumie, mieliśmy dłuższą rozmowę, nie ma pretensji. Trzeba zrozumieć doświadczonego, starego działacza, który walczył o demokrację, jakie emocje się w nim budzą, jeżeli ktoś, kto niewiele jeszcze w życiu pokazał, w ten sposób go atakuje. Każdy jest tylko człowiekiem, Andrzej Celiński też.

Kandydat w trybie awaryjnym

Ta zamiana kandydatów na stanowisku spotkała się z pozytywną reakcją środowiska. Jak sam pan powiedział, starszy działacz został wymieniony na młodszego, aktywnego.

Myślę, że to nie jest kwestia wieku. To miło, jeżeli tak to jest oceniane, ale ja w ogóle w ten sposób nie patrzę. Uważam, że jestem kandydatem wyłonionym w trybie awaryjnym, przez co mam cztery miesiące mniej czasu niż inni kandydaci. I tyle.

Dlaczego pan nie został wybrany od razu?

Bo lepszy byłby Andrzej Celiński, z jego życiorysem, którego każdy w Warszawie zna. Sam byłem orędownikiem tego, żeby to on był naszym kandydatem. Ale stało się inaczej. Partia zareagowała w sposób sprawny. Stanęło na tym, że to mam być ja. Miałem trzy godziny na podjęcie decyzji, podjąłem ją i działamy.

Czy nie ma pan problemu z tym, że jest pan kandydatem awaryjnym, a nie wskazanym jednoznacznie od razu?

Nie. Dlaczego? Ja się nie boję żadnych wyzwań. Jeżeli jest potrzeba, żeby pomóc partii, to ja natychmiast oddaje się do dyspozycji i działam.

Ale chciał pan być prezydentem Warszawy? Przeszło panu przez myśl, żeby wystartować, zanim pojawiła się kandydatura Andrzeja Celińskiego?

Nie. Ja w tych wyborach nie planowałem startu jako kandydat na prezydenta. Miałem uzgodniony start do Sejmiku Województwa. Zmianę wymusiła sytuacja.

Kiedy pojawił się pan już oficjalnie jako kandydat na prezydenta, od razu zapowiedział pan, że nigdy nie wejdzie w koalicję z PiS-em. Dlaczego?

Ja od dawna powtarzam do znudzenia takie trzy punkty. One są odpowiedzią na narrację Grzegorza Schetyny, który mówi, że albo idziecie z Platformą, albo jako pożyteczni idioci wspieracie PiS. To jest narracja fałszywa, na końcu której budzimy się w Polsce, gdzie są tylko dwie partie – PO i PiS. Oczywiście Grzegorz Schetyna cieszyłby się z takiego obrotu sprawy, a jeszcze bardziej cieszyłby się Kaczyński. A my tego nie chcemy. Wystarczy spełnić trzy punkty i każdy może iść pod własnym szyldem, prezentować własny program i możemy zatrzymać PiS w walce o samorządy.

Co to za trzy punkty?

Po pierwsze: wszystkie siły demokratyczne muszą wspólnie dopilnować, by wybory były uczciwe. Są powołane różnego rodzaju struktury, komitety, które mają zrobić wszystko, by tak było. Bo jeżeli nie będzie uczciwych wyborów, to w ogóle nie mamy o czym rozmawiać. Punkt drugi jest taki, żeby w II turze wszystkie siły demokratyczne zawsze głosowały na tego kandydata, który nie jest z PiS-u. I punkt trzeci, najtrudniejszy, ale nie niemożliwy: po zakończeniu wyborów, kiedy będą się kształtowały nowe koalicje w samorządach, żadne z ugrupowań demokratycznych nie ma prawa wejść w koalicję z PiS-em. Konsekwentne zastosowanie tych trzech punktów przez wszystkie siły demokratyczne spowoduje, że PiS praktycznie nigdzie nie jest w stanie przejąć samorządu.

Ma pan już jakiś odzew od innych kandydatów czy ugrupowań, że zastosują się do tych punktów?

Ja to na razie mówię głównie na spotkaniach z wyborcami i odzew jest taki, że ludzie klaszczą i mówią „kurczę, jakie to proste!”. Zwłaszcza że wcale nie trzeba rezygnować z własnego programu. Możemy się pięknie różnić, prezentować różne rozwiązania dla samorządów, a koniec końców zatrzymujemy PiS. Więc cała ta narracja Schetyny, że albo idziemy wszyscy jako Platforma, albo PiS wygrywa, legła w gruzach. Ze strony SLD jest pełna zgoda, żeby usiąść do stołu i negocjować z resztą partnerów. Ale, jak już ustalono, liderem opozycji jest Grzegorz Schetyna. Tylko, jak napisał ostatnio Jacek Żakowski, ten lider się kompletnie nie sprawdza, ponieważ nie potrafi zorganizować opozycji. Nie dogadał się ani z PSL, ani z SLD, ani z Zielonymi, ani z Partią Razem. Jedyne, co udało mu się zrobić, to wchłonąć głównego wroga, czyli Nowoczesną i teraz udaje, że tworzy z nią koalicję obywatelską. Nowoczesna przez to, że dała się zwieść Schetynie, praktycznie przestaje istnieć i po wyborach samorządowych pewnie jej już nie będzie.

Musimy najpierw pomyśleć o reanimacji, żeby nie doprowadzić do totalnej zapaści

Andrzej Rozenek

Mam wrażenie, że pana główny postulat to być przeciwko PiS. Czy to nie za mało? Sam PiS powtarza, że to jedyny cel, jaki ma opozycja, zamiast programu dla obywateli.

Oczywiście, że to za mało. Ale jak mamy pacjenta, który jest w stanie krytycznym, to zaczynamy najpierw od reanimacji, a dopiero potem robimy wszystkie inne działania, czyli sprawdzamy, co mu jest, jak można pomóc, robimy badania. Dziś Polska jest jak pacjent w stanie agonalnym. Musimy najpierw pomyśleć o reanimacji, żeby nie doprowadzić do totalnej zapaści.

„PiS zmierza do dyktatury”

Sugeruje pan, że odcięcie PiS od rządów to reanimacja Polski?

Dokładnie. Powiem więcej – jeżeli nie zatrzymamy PiS-u zmierzającego do dyktatury, bo oni właśnie chcą wprowadzić taki system oraz w dążeniu do wyprowadzenia Polski z UE, to ten pacjent umrze.

Ale przecież kiedy pojawia się ten argument, PiS zaprzecza, że chce wyprowadzić Polskę z Unii…

Zaprzeczają, ale robią swoje. Przecież tak samo zaprzeczali, że Macierewicz będzie ministrem obrony narodowej i zachowywali się podobnie w wielu innych ważnych sprawach. PiS to partia notorycznych kłamców. Nie warto zwracać uwagi na to, co mówią, tylko na to, co robią. To, co robi PiS w wielu różnych dziedzinach życia, to wręcz dywersja. Jako przykład można podać nasze stosunki międzynarodowe, naszą pozycję na świecie, która została zdewastowana w trzy lata w sposób skandaliczny. Nasza obronność legła w gruzach, nasza edukacja zmienia się w jakieś przykościelne sympozja dla ministrantów, a nasza kultura polega na dawaniu pieniędzy Rydzykowi. W każdej dziedzinie PiS dewastuje życie publiczne. Oczywiście niektórym się to podoba, bo myślą, że najpierw trzeba zburzyć, żeby potem budować, ale ja apelują do rozsądku. Jeżeli wszystko zburzymy, to naprawdę będzie bardzo ciężko to odbudować, a być może na tych gruzach nie powstanie wcale piękny budynek demokracji, ale obrzydliwy klasycystyczny, znany z lat 30., budynek symbolizujący systemy dyktatorskie, a nie demokratyczne. Ja się tego bardzo boję. W dzisiejszych rządach odniesień do lat 30. jest mnóstwo. Jedno z najważniejszych to sposób, w jaki PiS traktuje prawo. Kornel Morawiecki powiedział jako pierwszy, ale PiS-owcy podchwycili, że prawo jest wtórne względem woli wyborców i skoro wyborcy wybrali jakąś partię i ona ma większość, to ta partia może to prawo w dowolny sposób zmieniać. Otóż nie. Jedyny system, w którym tego typu myślenie było gloryfikowane, to system III Rzeszy. Jej ideologiem od strony prawnej był Carl Schmitt i on mówił dokładnie to samo, co Kornel Morawiecki. To jest szalenie niebezpieczne, bo dzięki tej filozofii Hitlerowi udało się wprowadzić dyktaturę i doprowadzić do tragedii, którą zna cały świat.

Co według pana się stanie, jeżeli nie uda się odciąć PiS-u od władzy?

To bardzo łatwo przewidzieć. „Kaczyści” będą dalej psuli państwo, doprowadzi to do wypychania Polski z Unii Europejskiej, będziemy coraz bardziej na jej marginesie, aż w końcu wyjdziemy z niej. I wtedy prawdopodobnie wpadniemy w orbitę zainteresowania Rosji.

Czy to nie jest paradoks, bo przecież PiS jest raczej antyrosyjskie, co wielokrotnie podkreślali jego członkowie?

To jeszcze raz powtórzę – mamy do czynienia z partią notorycznych kłamców. Można odnieść wrażenie, że są antyrosyjscy, bo tak mówią. Ale spójrzmy, co robią. Kto kupił najwięcej węgla od Rosji w ostatnich latach? Rząd PiS. Już pomijając skandal z kupowaniem węgla z Donbasu, ale jeżeli PiS opowiada, że chce się uniezależnić od Rosji, a jednocześnie uzależnia nas, to co jest prawdą? Mówią, że są przeciwko takim dyktatorom, jak Putin czy Łukaszenka, a potem marszałek Senatu jedzie na Białoruś i opowiada, że Łukaszenka to ciepły człowiek i miał z nim fantastyczny kontakt. Jeżeli państwa demokratyczne wprowadzają embargo, a jednocześnie polski rząd wiele robi, by te działania utrudnić lub uniemożliwić, to o czym my rozmawiamy? Trzeba patrzeć na fakty. Jeżeli minister Siemoniak zostawił obronę narodową w bardzo dobrej kondycji i z rozpoczętymi kilkoma poważnymi programami obronnymi, które miały nam zagwarantować rzeczywiście możliwość obrony przed ewentualnymi napadem ze Wschodu, a przychodzi minister Macierewicz i te wszystkie kontrakty i plany niszczy. Nie dajmy się zwieść ich słowom.

Niech Patryk Jaki wraca sobie do swego Opola i tam miasto urządza po swojemu, bo jego pomysły na to, żeby zamienić Warszawę w Sofię są po prostu chore.

Andrzej Rozenek

To wróćmy może do Warszawy. Zapytam tak trochę z przekąsem – ile nowych linii metra pan proponuje? Bo pana kontrkandydaci prześcigają się w tego typu deklaracjach…

To ja z przekąsem odpowiem, że jedną, bardzo szybką, do Opola. W jedną stronę, z jednym pasażerem. Niech Patryk Jaki wraca sobie do swego Opola i tam miasto urządza po swojemu, bo jego pomysły na to, żeby zamienić Warszawę w Sofię są po prostu chore.

Pan nie chce, by Warszawa miała kilka kolejnych linii metra?

Ja nie chcę, żeby Warszawa zamieniła się w Sofię. Z całym szacunkiem dla tego pięknego miasta i naszych przyjaciół Bułgarów. Wzorce dla Warszawy są zupełnie gdzie indziej. Ja sobie nie wyobrażam tego, żebyśmy szukali ich w tym rejonie świata.

Gdzie więc należy ich szukać?

Dla mnie wzorcem nowoczesnego, cywilizowanego świata i szczęśliwego miasta jest na przykład Kopenhaga. Charles Montgomery, wybitny urbanista, napisał w jednej ze swoich książek, że miasto samo w sobie nie jest celem, tylko szczęście ludzi, którzy w nim mieszkają. To dla każdego prezydenta powinno być najważniejsze.

Jak sprawić, żeby ludzie w Warszawie byli szczęśliwi? I żeby im się dobrze żyło?

Proszę sobie wyobrazić dwa obrazki. Moskwa – wielka aglomeracja, siedem pasów w jedną stronę i siedem w drugą, wszystkie zakorkowane od rana do wieczora. Znamy te obrazki, wielokrotnie je widzieliśmy, jeżeli nie na żywo, to w serwisach. Pod ziemią zaś gigantyczna ośmiornica metra, jedna z największych na świecie. Mimo to w Moskwie nie żyje się szczęśliwie. Moskwa jest drogim miastem, zakorkowanym, śmierdzącym, zasyfionym, a ludzie żyją tam, bo muszą, bo tam się robi interesy. Teraz proszę spojrzeć na Kopenhagę – zielone ulice, szczęśliwi ludzie, jeżdżący na rowerach, chodzący pieszo, gdzieniegdzie ruch samochodowy, ale niezbyt duży, świetna komunikacja publiczna. To nowoczesne miasto z XXI wieku. I teraz pytanie: która filozofia nam bardziej odpowiada – w kierunku Moskwy czy Sofii, jak chce Patryk Jaki czy Kopenhagi bądź Sztokholmu. Ja jestem za tą drugą opcją. Musimy budować szczęśliwe miasta, gdzie człowiek jest na pierwszym miejscu, a nie infrastruktura czy kolejne linie metra.

Warszawiacy nie są naiwniakami

Ma pan gotową receptę na to szczęście w Warszawie?

Mam. I będziemy po kolei przedstawiać punkty programowe, które, moim zdaniem, zmienią ton obecnej debaty. Mam wrażenie, że dziś dwaj główni pretendenci do stanowiska prezydenta Warszawy usiedli w piaskownicy i się okładają grabkami, ścigając się na różnego rodzaju populizmy. Ja chcę powiedzieć warszawiakom, że wiemy, ile nasze miasto ma pieniędzy i jakie środki jest w stanie pozyskać z UE. Stoimy twardo na ziemi, będziemy proponować rzeczy, które są w granicach możliwości budżetu Warszawy i nie wykraczają poza kompetencje jej prezydenta. Oczywiście skazuje mnie to na dużo trudniejszą walkę, niż robią to ci dwaj. Bo populizm jest najłatwiejszy. Nie ma nic prostszego niż wyjść i powiedzieć, że zbuduję pięć nowych nitek metra. I jak zostanę prezydentem, dopiero wtedy będę się martwił, jak to zrobić.

Rzeczywiście w tegorocznej kampanii i prekampanii wyborczej usłyszeliśmy już wiele deklaracji ze wszystkich właściwie dziedzin. Można powiedzieć, że nie było jeszcze tylko obietnicy, że będziemy wszyscy piękni, młodzi i bogaci. Pan twierdzi, że zamierza być bardziej merytoryczny?

Jeszcze nie było też obietnicy, że będzie zawsze lato, tylko takie niezbyt gorące i żeby rzadko deszcz padał. A Warszawa będzie miała dostęp do morza. Wszystko można opowiadać, tylko warszawiacy to nie są naiwniacy. Ja się urodziłem w Warszawie, tu się wychowałem, to jest moje miasto rodzinne i ja nie dam się nabrać na te wszystkie ściemy. I chcę pokazać realny program. Jeżeli ktoś mówi, że chce budować kolejne linie metra, by te dalsze dzielnice miały dobrą komunikację i przedstawia prognozy, że to będzie w 2030 roku, to ja zapytam wprost – czy są tańsze i szybsze rozwiązania? Otóż są. W jednym miejscu wystarczy tramwaj, w innym nowe formy komunikacji, jak np. szybka kolej na betonowych palach, która w żaden sposób nie koliduje z niczym, bo przebiega piętro wyżej nad ruchem. I kosztuje 1/3 tego, co metro, a daje ten sam efekt.

Rozumiem, że chce pan postawić na różne formy komunikacji miejskiej?

Dokładnie. Nie chodzi o to, by proponować rzeczy, które są niemożliwe. Nie musi być wszędzie metro, bo np. na Tarchominie od dawna zaplanowana jest linia tramwajowa, tylko trzeba ją zrobić. Oczywiście metro jest potrzebne i w wielu miejscach musi być rozbudowywane, bo nie ma stolicy europejskiego państwa, w którym metro składa się z dwóch linii i koniec. To powinien być proces, ale on i tak nie rozwiązuje bieżących problemów mieszkańców. Warszawa jest dzisiaj zakorkowana, jest miastem nie do życia. Jak ludzie wrócą z urlopów, znowu będziemy stać wszyscy w gigantycznych korkach. I nie mówię tylko o ludziach jeżdżących samochodami, ale też tramwajami i autobusami. Ten problem można rozwiązać nie tylko poprzez budowę metra, ale np. poprzez ścisłą i dobrą współpracę prezydenta stolicy z prezydentami okolicznych miast. Bo część ruchu, który jest w Warszawie, jest wygenerowany przez Pruszków, Ząbki, Wołomin, itd.

Chodzi panu o komunikację metropolitarną? Przecież jest rozwijana przez stołeczny Ratusz.

Metropolia to znowu słowo-klucz, wytrych, z którego nic nie wynika. Ratusz twierdzi co innego, ale ja znam fakty. Np. w związku z tym, że pani prezydent nie lubi burmistrza Ząbek, nie udało się zorganizować takiej komunikacji, która byłaby korzystna dla mieszkańców, sprawna i powodowała, że ta nowa sypialnia Warszawy, bo Ząbki takową się stały, będzie dobrze skomunikowana z centrum stolicy.

Ale Ząbki chyba są wyjątkiem, bo przecież z pozostałymi miastami Ratusz dobrze się dogaduje.

Problem w tym, że burmistrz Ząbek jest z PiS. Ale to młody człowiek i otwarty umysł. Nie wnikam w jego światopogląd, bo to jest mi zupełnie obce, ale jako włodarz miasta sporo dobrego zrobił. I w związku z tym, że pani prezydent nie potrafi się z nim dogadać, to nie ma tam dużego parkingu P+R, komunikacja jest szczątkowa, a kolej nie działa w sposób należyty. I jak popatrzymy na ten system dookoła Warszawy, to widać, że coś nie gra. Ludzie dojeżdżają z Łodzi, z Radomia, Wołomina i codziennie narzekają, że te dojazdy są bardzo długie. Trzeba coś z tym zrobić, nie tylko w interesie ludzi, którzy mieszkają w Radomiu czy umownych Ząbkach, ale też w interesie ludzi, którzy mieszkają i pracują w Warszawie.

Trzeba zacząć od spraw seniorów

No dobrze, to jeżeli chodzi o transport publiczny. A jakie jeszcze widzi pan najbardziej palące problemy Warszawy, które należy jak najszybciej rozwiązać? Jaka byłaby pana pierwsza decyzja, gdyby został pan prezydentem?

Pierwsza sprawa, którą powinienem się zająć, to sprawy senioralne. Musimy od tego zacząć. Seniorzy w Warszawie są grupą wykluczoną, szczególnie ci, którzy mają kłopot ze zdrowiem, poruszaniem się, potrzebują wsparcia strukturalnego. Dla nich Warszawa jest miastem nieprzyjaznym, często mieszkają w budynkach, którą są niedostosowane do ich potrzeb. Mamy tutaj bardzo szczegółowy program, którego żaden kandydat do tej pory nie przedstawił. Będziemy go wkrótce prezentować.

Uchyli pan rąbka tajemnicy…

Chodzi o budownictwo senioralne. Dzisiaj wszyscy ekscytują się tym, że trzeba budować mieszkania dla młodych. Tylko że ten cały program Mieszkanie+ oznacza 40-metrowe mieszkanie. Młody człowiek, który zaczyna przygodę z dorosłym życiem, znalazł dobrą pracę, chce się ustawić, rzeczywiście w 40-metrowym mieszkaniu sobie poradzi. Ale gdyby chciał założyć rodzinę, z dwójką czy trójką dzieci, to już ten metraż jest za mały. Te mieszkania będą więc służyć do tego, żeby młody człowiek się trochę odkuł, odłożył jakieś pieniądze i wyjechał do Londynu. My tego nie chcemy. Można to pięknie rozwiązać. Nasi seniorzy mieszkają nieraz w lokalach 70-metrowych i większych. Nie są w stanie płacić czynszu lub ledwie dają radę, kosztem np. leków. Program budowy mieszkań dla seniorów byłby programem, który w tym samym rejonie, w którym mieszkają, żeby – jak mówi przysłowie – „nie przesadzać starych drzew”, pozwalałby przeprowadzić ich do nowoczesnych, „zeroenergetycznych” mieszkań. Mieszkań dostosowanych do osób z niepełnosprawnościami. Różnica w koszcie wpływałaby na ich konto, więc mieliby pieniądze, by opłacić dobrego lekarza czy sanatorium, by skorzystać jeszcze z życia albo pomóc dzieciom czy wnukom.

Zgaduję, że zwolnione przez nich większe mieszkania byłyby dla młodych, tak?

Dokładnie, one zostały właśnie uwolnione i wchodzą na rynek jako mieszkania dla młodych. I to jest program, który ma sens. Bo tym jednym programem zaspokajamy potrzeby kilku generacji. Oczywiście do tego dodajemy tanie mieszkania na wynajem, o których wszyscy mówią. Też musiałyby być „zeroenergetyczne”, bo to moja obsesja.

Właśnie, co pan ma na myśli, mówiąc „zeroenergetyczne”? Oszczędne, ekologiczne?

Przy dzisiejszej technologii i nowoczesnym budownictwie jesteśmy w stanie budować mieszkania, których jedynym kosztem nie jest ogrzewanie, tylko… chłodzenie latem. Te mieszkania same się ogrzewają m.in. poprzez pompy ciepła i różnego rodzaju zastosowanie rekuperacji. Przez to są tanie w utrzymaniu oraz ekologiczne, co ma znaczenie w dobie potężnych kłopotów z klimatem. Miasto też musi odpowiadać na to wyzwanie i nie może budować tanich, byle jakich ruder, w których ludzie muszą dogrzewać się prądem, a nawet piecami węglowymi.

Jednym z „gryzących” Warszawę problemów jest reprywatyzacja. Jaki ma pan pomysł na rozwiązanie go raz na zawsze? Komisja weryfikacyjna powinna działać dalej?

Tu muszę zacząć od krytyki tego, co zrobił Patryk Jaki, ale wcześniej chcę sam się trochę pochwalić: w 2014 roku, kiedy żaden polityk nie mówił o reprywatyzacji, ja zrobiłem serię konferencji prasowych na ten temat. Było ich z 10.

Jan Śpiewak twierdzi, że to on zaczął pierwszy nagłaśniać ten problem…

To proszę sprawdzić, wyjdzie, że to Rozenek był pierwszy. W 2014 roku byliśmy zarówno pod Noakowskiego, na Twardej, Szarej i już wtedy wskazywaliśmy te nieruchomości, o których mówi dziś komisja Patryka Jakiego. Znam więc temat i nie bronię Hanny Gronkiewicz-Waltz, która zapuściła ten problem straszliwie i powinna za to ponieść odpowiedzialność polityczną. Natomiast komisja powołana w sposób bezprawny, niekonstytucyjna, działająca jak sąd kapturowy, niczego nie wyjaśnia, a wręcz przeciwnie – służy zamętnieniu całej sprawy. Bo kto powinien się tym zająć? Prokuratura i niezależne sądy. Komisja zaś utrudnia zadanie prokuraturze. Cały show Patryka Jakiego, od początku zmajstrowany po to, by go napędzić w wyborach na prezydenta Warszawy, tak naprawdę w konsekwencji sprawia, że afera reprywatyzacyjna zostanie rozwiązana później albo w ogóle. Patryk Jaki ma pełną gębę frazesów o tym, jak walczy z reprywatyzacją, ale de facto nie doprowadza do tego, że te osoby, które bezczelnie żerowały na mieniu warszawiaków, zostaną skazane w odpowiednim terminie, a być może w ogóle nie zostaną ukarane, bo wszystko się przedawni. Czy jest w tym drugie dno? Zaczynam myśleć, że tak, bo jak się okazuje, sporo polityków i ludzi związanych z PiS też maczało w tym łapy.

Jak więc rozwiązać problem reprywatyzacji?

Z punktu widzenia prezydenta Warszawy nie da się tej sprawy rozwiązać. Musi to zrobić Sejm RP. I tu znowu muszę przypomnieć, że w 2014 roku wniosłem do Sejmu ustawę reprywatyzacyjną, która przeszła przez komisję ustawodawczą. Skąd wziąłem ten projekt? Z ratusza, od Hanny Gronkiewicz-Waltz. Ona ten projekt przygotowała dwa lata wcześniej, powiesiła sobie pięknie na stronie, żeby cała Warszawa widziała, że ona wielkie rzeczy robi w sprawie reprywatyzacji i nie wprowadziła tego do Sejmu, choć przecież cały klub PO mógł to zrobić. Więc ja wziąłem ten projekt, podpisałem się pod nim, poprosiłem 15 kolegów, by też się podpisali i wprowadziłem do Sejmu. Niestety, nie zostało to przegłosowane, mimo że rządziła Platforma. Tu pokazujemy więc z kolei obłudę i fałsz PO. Bo niby robią projekt, ale on wcale nie miał zostać przekazany do Sejmu, tylko wisieć i być listkiem figowym Hanny Gronkiewicz-Waltz. Reasumując, kwestię reprywatyzacji trzeba rozwiązać ustawowo. I to jak najszybciej.

Jesteśmy na początku kampanii, niespełna dwa miesiące do wyborów. Co ma pan w planach w jej trakcie?

Właśnie zaprezentowaliśmy hasło i szefa sztabu. Hasło to „Miasto społeczne Warszawa” – chodzi o to, żeby podkreślić, że chcę być prezydentem dla ludzi. Szefem sztabu został Sebastian Wierzbicki, znany samorządowiec, człowiek rzutki, energiczny, który Warszawę ma w małym palcu. W przyszłym tygodniu pokażemy nasze jedynki do Sejmiku i Rady Warszawy, a potem punkt po punkcie będziemy zdradzać części naszego programu.

Czy zamierza też pan wychodzić do ludzi, spotykać się z mieszkańcami?

Oczywiście, że tak. Będę wszędzie tam, gdzie są warszawiacy. Będę miał spotkania w dzielnicach, a także z konkretnymi grupami, jak np. działkowcy, seniorzy czy mundurowi. Kampania będzie krótka, ale obiecałem, że będę „gryzł trawę” i tak będzie. Udowodniłem w przypadku służb mundurowych, że potrafię doprowadzić sprawę do końca – nikt nie wierzył, że zbierzemy 100 tys. podpisów, a zebraliśmy 300 tys. Myślę, że na końcu kampanii też będzie zaskoczenie, że udało się nam pewne rzeczy zrobić, które wydawały się niemożliwe.

WIADOMOSCI.ONET.PL

Więcej postów