Niewidzialny człowiek Błaszczaka. Hip-hop, panie ministrze!

Za nami rekonstrukcja rządu Prawa i Sprawiedliwości. Był to akt gruntowny i w kilku obszarach sensacyjny. Usunięto Antoniego Macierewicza. Zastąpił go Mariusz Błaszczak, dotychczasowy szef resortu spraw wewnętrznych.

Apologeci talentów pana Błaszczaka wychwalają jego zdolności organizacyjne. Mają w tym sporo racji. Efektywna ochrona dwóch spektakularnych wydarzeń, czyli Światowych Dni Młodzieży i szczytu NATO, to nie była bułka z masłem. Poszło wyśmienicie. Do tego nowy minister obrony ma na koncie przywrócenie ponad setki komisariatów policyjnych, wykoszonych przez ekipę Sienkiewicza i Działoszyńskiego. Modernizacja służb mundurowych idzie pełną parą, podwyżki dla funkcjonariuszy zaklepano na mur – aż łza się kręci w oku, na myśl, że Mariusz Wielki osierocił resort.

Jest jednak druga strona medalu. Media prawicowe o niej nie napiszą, a lewackie ośrodki wojny informacyjnej dawno pogrzebały temat, traktując go tak, jak potrafią, czyli prymitywnie i dyletancko. Obiektywnej ocenie dorobku Mariusza Błaszczaka, jako ministra, nie sprzyjały też zabiegi histerycznej opozycji, dwukrotnie wnioskującej o sejmowe wotum nieufności. Tacy tytani intelektu, jak poseł Budka, okazali się najlepszymi sojusznikami ministra. Umysłowy niedorozwój ich wystąpień był tak żenujący, że nie mógł przynieść atakowanemu żadnego politycznego uszczerbku.

Co się znajduje na tej ciemnej półkuli Księżyca?

W maju 2016 roku w Gdańsku doszło do ulicznych awantur. Wywołały je elementy, szumnie określające się, jako patrioci, ale stylem działania tak podobne do podwórkowych szumowin, że trudno dostrzec głębsze różnice. Najpierw ci aktywiści zablokowali legalny przemarsz środowisk LGBT, a potem zaatakowali policjantów, zabezpieczających wydarzenie. Kulminacją zamieszek była bitwa przy jednym z przystanków tramwajowych. Zgromadziło się tam kilkadziesiąt osób. Policja wystosowała wezwanie do rozejścia się. W odpowiedzi padła deklaracja: – czekamy na tramwaj!

Czekamy na tramwaj, w odciętej dzielnicy, gdzie wstrzymano cały ruch drogowy. Bitni amatorzy transportu szynowego rzucili się na funkcjonariuszy. Swym pokaźnym masywem na policjantów napierała również słynna Marysia. Córka pisowskiej radnej, wcześniej sądzona za chuligaństwo. Sąd wtedy orzekł winę, ale odstąpił od ukarania, uznając, że już sam status obwinionego jest dotkliwą sankcją i poważnym ostrzeżeniem. Niestety, sądowe pogrożenie palcem nie podziałało. Marysia została „zglebowana” przez policjantów i zatrzymana.

I tu na scenę wkroczył minister Błaszczak, partyjny kumpel pani radnej, Matki. Minister odbył intensywne tournée po redakcjach prasowych, radiowych i telewizyjnych, głosząc martyrologię Marysi i odsądzając policjantów od czci i wiary. Draka na sto fajerek. W finale zarządził kontrolę w gdańskiej komendzie wojewódzkiej. Po kilku tygodniach ogłoszono jej wyniki. Funkcjonariusze działali prawidłowo i w pełnej zgodzie z przepisami prawa. Od tego momentu minister jakby ochłonął. Rzadziej i ciszej formułował krytyczne oceny pod adresem funkcjonariuszy służb. Częściej i głośniej wyrażał pochwały. Sposobność nadarzyła się szybko – szczyt NATO i Światowe Dni Młodzieży odbyły się odpowiednio na początku i pod koniec lipca 2016 roku. Idealną okazją do wyjścia z twarzą po wcześniejszej kompromitacji, był dla Błaszczaka epizod, gdy pielgrzymi podziękowali oklaskami policjantom, wracającym z działań ochronnych. Miał wtedy minister usta pełne peanów na cześć funkcjonariuszy Policji, Straży Pożarnej i innych formacji. Chwalił jak Ojciec, surowy gdy trzeba, ale sprawiedliwy i nagradzający za dobre uczynki.

Jednak co się zobaczyło, to się już nie odzobaczy. Pamięć o gdańskim maju przetrwała w szeregach. Doszły kolejne potknięcia. Minister trzebił całe dowództwa, w komendach, gdzie media wytropiły niedociągnięcia w działaniu policjantów. Szast-prast. Nie ma komendanta, nie ma zastępców, nie ma komendantów niższego szczebla. Nie ma problemu.

Pozostawił po sobie Mariusz Błaszczak także gruzy w relacjach kierownictwa resortu ze związkami zawodowymi. Bardzo szybko okazało się, że z tej mąki chleba nie będzie. Ministerstwo wysmażyło szczwaną koncepcję, aby w obrębie policyjnych związków działała więcej, niż jedna centrala. No bo przecież potrzebny jest pluralizm. Ten pluralizm, to była tylko nędzna ściereczka, użyta do przykrycia prostackiej próby zastosowania zasady „dziel i rządź”. Co zrobić, aby mieć przeciwko sobie słabą reprezentację funkcjonariuszy? Podzielić ją. A najlepiej wcześniej doprowadzić, aby była wewnętrznie skłócona. W tej sytuacji, coś co powinno być dialogiem, stało się permanentną kłótnią. Strony skwapliwie się „spozycjonowały”. Minister dezubekizuje? No to związkowcy bronią ubeków. Minister drwi w Gazecie Polskiej? No to związkowcy idą narzekać do Gazety Wyborczej. Minister jest z PiS-u? No to związkowcy upatrują wsparcia ze strony Platformy Obywatelskiej. Związkowcom to pomieszanie roli przedstawicielstwa i inklinacji politykierskich raczej korzyści nie przyniosło. Ale konflikt bez wątpienia zainicjował minister. Działanie związków zawodowych niemal zawsze jest reaktywne wobec działania pryncypałów.

Prawo i Sprawiedliwość szło do wyborów, posługując się sugestiami, że gdy obejmie władzę, odwróci złe decyzje platformersów. Mijają ponad dwa lata, Mariusz Błaszczak nie nadzoruje już Policji, tylko Wojsko, a funkcjonariusze i żołnierze wciąż nie doczekali się „odkręcenia” największej krzywdy ostatnich lat, zgotowanej im przez rządzących. Chodzi o odpłatność za pobyt na chorobowym. W atmosferze rynsztokowych kalumnii, przy wtórze posłusznych łańcuchowych dziennikarzy, rząd PO-PSL zredukował tę odpłatność do poziomu 80 procent. Społeczeństwo dowiedziało się, jakimi to kombinatorami są mundurowi, symulantami, bezczelnymi kułakami. Nigdy nie przedstawiono żadnych danych na potwierdzenie stanowiska rządu. Cały przekaz miał charakter propagandowy, a stylem był tożsamy z osiągnięciami towarzyszy stalinowskich. Teraz nie chodzi już wcale o przywrócenie status quo ante. Chodzi o ustanowienie pełnej płatności za chorobowe w wymiarze 30 dni w roku. Jakieś projekty były już podobno w obróbce rządowej, ale dotąd nie widać postępów. Wstyd, panie Mariuszu Błaszczak.

Gdy zestawia się bilans urzędowania ministra spraw wewnętrznych, w oczywisty sposób najwięcej uwagi poświęca się Policji, bo jest to najliczniejsza formacja w resorcie. Ale Mariusz Błaszczak odcisnął swe piętno nie tylko tam. Oto weźmy Straż Graniczną. Przez ponad dwa lata dowodził nią osobnik tyleż ciekawy, co nieciekawy. Karierę zaczynał w UOP-ie. Razem z „chłopakami” z WiP. Było to zacne towarzystwo, które na dwie i pół dekady uwłaszczyło się na służbach mundurowych. Sienkiewicz, Miodowicz. Taka fajna załoga. Wśród skoligaconych – Cichocki, Hakiel, wśród sukcesów – płonąca budka przy rosyjskiej ambasadzie. Czy to wyśmienite bractwo wykuło także komendanta Straży Granicznej?

Co osiągnął ten komendant? Nic. No niby przywrócono oddział SG na południu. Ale decyzja była gotowa, zanim objął funkcję. Niby SG aktywnie uczestniczy w misji obrony świata Zachodu przed inwazją Afrykańczyków, ale co miałby tu do gadania komendant formacji. Zwłaszcza obdarzony, a raczej obarczony tak rażąco ujemną charyzmą. Utwardził natomiast beton struktur kadrowych. Kto miał przetrwać pod bezpieczną listwą, trwa. Kto sabotował proces dowodzenia, sabotuje dalej, w najlepsze. Przykłady? Szkoła w Koszalinie. Biuro Spraw Wewnętrznych. Liczne placówki w terenie.

Odwrotnie do osiągnięć służbowych, kształtowała się osobista kariera komendanta Straży Granicznej. O UOP była już wzmianka. Potem była Straż Graniczna, struktury celne, potem drugoplanowa rólka w aparacie biurokratycznym wczesnego MSW, potem znowu Straż Graniczna. Tu się zatrzymajmy. Podróż ku gwiazdom spowolniła na etapie rezerwy kadrowej. Jako kapitan, czekał w niej pięć lat, aż znowu stanie się potrzebny. Rezerwa kadrowa, to taki przyjemny stan, gdy nic nie musisz, a dostajesz prawie pełne uposażenie. Czyli tak naprawdę – płatny urlop. Skończyło się odejściem z rezerwy na emeryturę, w kwietniu 2015 roku. Ale już w grudniu nasz bohater powraca. Kapitan od razu zostaje majorem i… komendantem głównym. No po prostu nikt lepszy się nie znalazł. Generałowie, pułkownicy? Nie, nie dadzą rady. Tu potrzeba kapitana, pardon, majora. Nie przeszkadzało mu, że element meldowania się przez podległych komendantów terenowych będzie groteską. No bo jak to wygląda, gdy komendant oddziału melduje się komendantowi głównemu: – Panie majorze, generał Kowalski melduje się!

Nikomu ta żenada nie przeszkadzała. Jak nie przeszkadzało tempo, w jakim komendant osiągał kolejne stopnie służbowe. Przylgnęło do niego złośliwe przezwisko „kangur”. No bo żeby od kapitana do generała brygady przeskoczyć w półtora roku, to trzeba mieć solidne odbicie. A teraz ogłoszono, że pan generał został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej. Czyli wiceministrem. Na czym zna się aż tak bardzo, trudno powiedzieć. Trudno też odmówić ministrowi prawa do własnej polityki kadrowej w najściślejszym kierownictwie resortu.

Jednak każda decyzja pozostawia ślad i stanowi świadectwo formatu ministra. Jakie układy ma ten podsekretarz? To, że jest „człowiekiem Błaszczaka”, nie budzi wątpliwości. Jakoś nie ma resort obrony szczęścia do tych „ludzi ministra”. Poprzednio był Misiewicz, a teraz „kangur”.

Hip-hop, panie ministrze. Dużo sukcesów życzę.

ROBERT SZMAROWSKI, SALON24.PL

Więcej postów